Narzeczeni (Manzoni, 1882)/XXIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Alessandro Manzoni
Tytuł Narzeczeni
Podtytuł Powieść Medyolańska z XVII stulecia
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1982-1983
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Maria Obrąpalska
Tytuł orygin. I promessi sposi
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ XXIII.

Kardynał Fryderyk, oczekując na godzinę, w któréj miał udać się do kościoła dla odprawienia nabożeństwa, siedział nad jakąś księgą, bo miał we zwyczaju każdą wolną chwilkę obracać na umysłowe zajęcie, gdy wtém wszedł do pokoju kapelan z twarzą zmieszaną.
— Przychodzę oznajmić waszéj pasterskiéj mości dziwnego gościa, naprawdę dziwnego.
— Któż-to taki? — spytał kardynał.
— Ni mniéj, ni-więcéj tylko... — odrzekł kapelan, i powoli, kładąc nacisk na każdą sylabę wymówił to imię, którego my nie możemy powtórzyć naszym czytelnikom. Potem dodał: — stoi tu, w przyległym pokoju, i kazał mi powiedziéć, że chce się widziéć z waszą pasterską mością.
— On! — rzekł kardynał z wielkiém ożywieniem, zamykając książkę i spiesznie wstając z fotelu: — niech przyjdzie! proszę, proszę!
— Ale... — powiedział kapelan, nie ruszając się z miejsca: — wasza pasterska mość musi przecie wiedziéć, co to za człowiek, ten bannita, ten słynny...
— A czy nie jest to szczęściem dla biskupa, że takiemu człowiekowi przyszła myśl odwiedzenia go, udania się do niego?
— Ale... — nalegał kapelan — chociaż to nam nie wolno mówić o pewnych rzeczach, bo wasza pasterska mość zaraz powiada, że to są brednie, jednak w tym wypadku... zdaje mi się, iż jest moim obowiązkiem uprzedzić... Gorliwość rodzi nieprzyjaciół, a wiem przecież na pewno, że niejeden już nędznik śmiał się przechwalać, że, czy prędzéj, czy późniéj...
— I cóż stąd? czy mi który kiedy zrobił co złego? — przerwał mu kardynał.
— No tak, ale ten, to zbój znany, łotr, który ma stosunki z najgorszemi zbrodniarzami, może być przysłany...
— A! to mi dziwna jakaś karność wojskowa! — przerwał znowu Fryderyk z uśmiechem — szeregowiec chce uczyć tchórzostwa swego dowódcę! — Potém przybierając odrazu poważny, uroczysty wyraz, rzekł: — Święty Karol, gdyby do niego przyszedł taki człowiek, pewnieby tyle czasu nie stracił na niepotrzebne gawędy i samby pobiegł na jego spotkanie. Niech wejdzie, niech wejdzie zaraz, już i tak czeka za długo.
Kapelan niechętnie skierował się ku drzwiom, mówiąc w duchu: — No, nie ma rady, wszyscy ci święci są zawsze uparci.
Gdy drzwi otworzył i stanął na progu pokoju, w którym czekał Nienazwany, spostrzegł, że księża skupili się w jednę gromadkę, jak najdaléj od strasznego gościa, i szepcząc spoglądali z ukosa na ten kątek pokoju, w którym on siedział samotnie. Skierował się prosto ku niemu, mierząc go z pod oka podejrzliwym spojrzeniem, starając się odginać, jakiego to rodzaju i jak wiele broni mógł ukrywać pod tym kaftanem i, myśląc nad tém, że zanim go do kardynała w wprowadzi, warto byłoby przynajmniéj poprosić go, aby.. lecz nie potrafił zdobyć się na taką odwagę. Stanąwszy przed nim, powiedział: — Jego pasterska mość kardynał czeka na wielmożnego pana, jeżeli łaska, proszę za mną. I poprzedzając go w tym małym tłumie, który się natychmiast rozstąpił, rzucał na prawo i na lewo spojrzenia, zdające się mówić: — cóż chcecie! i wy przecie dobrze go znacie, musi zawsze wszystko robić po swojemu!
Zaledwie ukazał się Nienazwany, Fryderyk pośpieszył na jego spotkanie z twarzą pogodną i z otwartemi ramionami, jakby miał witać najlepszego przyjaciela i zaraz dał znak kapelanowi, aby pokój opuścił.
Pozostawszy sam-na-sam, obaj ci ludzie, w skutek odmiennego wprawdzie, lecz również silnego wzruszenia, przez pewien czas nie mogli przyjść do słowa. Nienazwany, którego przywiodła tu raczéj jakaś nieprzeparta siła, niż rozważne postanowienie, stał teraz, miotany dwoma sprzecznemi uczuciami: pragnieniem, a zarazem słabą nadzieją znalezienia ulgi na swoje katusze, tudzież wstydem i gniewem na samego siebie, że przychodzi tu jak grzesznik, żałujący za winy, jak nędznik, jak żebrak, błagający litości; nie mógł znaléść wyrazów, a nawet nie szukał ich wcale. Jednak, podnosząc oczy na twarz tego człowieka, czuł, że coraz silniéj ogarnia go uczucie głębokiéj czci, któremu oprzéć się nie umiał, które tak było słodkie, które budząc w nim ufność, zmniejszało gniew i dumie jego nakazywało milczenie.
Bo téż powierzchowność Fryderyka była jedną z tych, które zwiastują wyższość, nakazują uszanowanie, pociągają ku sobie. Cała postać wyrażała spokój i jakiś nieświadomy siebie majestat: wiek nie przygarbił jéj, nie odjął rzeźkości, oko było poważne i bystre, czoło pogodne i myślące, głowa w znacznéj już części pozbawiona włosów, cera blada, na twarzy obok śladów umartwień, rozmyślań, pracy, trudów, rozlany wyraz jakiéjś dziecinnéj niemal niewinności, każdy rys jego oblicza świadczył, że kiedyś, za młodu, człowiek ten musiał być bardzo piękny, teraz zaś nawyknienie do myśli wzniosłych i zacnych, spokój wewnętrzny, który nie opuszczał go nigdy, w ciągu długiego żywota, gorąca miłość bliźniego, błoga, radosna nadzieja lepszéj przyszłości, zmieniły tę piękność pierwotną w inną, bardziej duchową, piękność sędziwą, że tak powiem, którą podnosiła jeszcze wspaniała prostota purpury.
I on również, przez chwil kilka, wpatrywał się w Nienazwanego swym wzrokiem badawczym nawykłym do odgadywania z twarzy ludzkich tego, co się dzieje w ich duszy; a zdając się i teraz dostrzegać pod tą ponurą, zaniepokojoną powierzchownością, czegoś, co niby potwierdzało owę nadzieję, któréj doznał, gdy mu oznajmiono takiego gościa, pierwszy przerwał milczenie.
— O! — powiedział żywo z wielką uprzejmością: — cóż to za drogi gość do mnie przybywa! Jakżem wdzięczny panu, żeś zechciał mnie odwiedzić; chociaż naprawdę jest-to dla mnie pewną wymówka!
— Wymówką! — zawołał Nienazwany z wielkiém zdziwieniem, uspokojony jednak nieco przemówieniem i obejściem się kardynała i ucieszony tem, że już pierwsze lody przełamane, i że rozpoczynała się jaka taka rozmowa.
— Tak, wymówką — mówił daléj kardynał — gdyż moim obowiązkiem było pana odwiedzić, nie czekając, aż sam do mnie przyjdziesz, tyle razy, tyle razy powinienem już był-to uczynić.
— Mnie odwiedzić, mnie! Kardynale, a wiesz-że kim jestem? Powiedzianoż ci moje nazwisko?
— A oważ wielka radość, którą czuję i którą niezawodnie na mojéj twarzy dostrzegasz, czyż nie mówi ci, panie, że nie mógłbym jéj doznawać, gdyby mi oznajmiono odwiedziny jakiegoś nieznajomego człowieka? Tobie, panie, zawdzięczam ją, tobie, którego powinienem był szukać, tobie, za którego dotąd modliłem się tylko, nad którym płakałem, którego ukochałem nad wszystkich mych synów, którego najgoręcéj pragnąłem powitać u siebie, przytulić do serca, chociaż nie śmiałem marzyć nawet o takiém szczęściu. Bóg mi je zesłał, On tylko jeden może robić cuda, on naprawia omyłki słabych i nędznych sług swoich.
Nienazwany słuchał uważnie téj mowy, tak gorącéj, tych słów, które tak wyraźnie zdawały się odpowiadać na to, czego on jeszcze nie powiedział, czego może nie chciał nawet powiedziéć; wzruszony więc i odurzony milczał. Panie — rzekł Fryderyk po chwili, głosem jeszcze łagodniejszym: — przynosisz radosną nowinę, dlaczegóż każesz mi na nią czekać tak długo?
— Ja, miałbym nowinę radosną przynosić? Ja piekło mam w duszy! O kardynale, jeżeli wiesz, to powiedz mi raczéj, jakiéj-że to radosnéj nowjny możesz się spodziewać po takim jak ja człowieku?
— Téj, iż Bóg wzruszył twe serce i chce cię swoim uczynić — odrzekł spokojnie kardynał.
— Bóg! Gdybym mógł go widziéć! Gdybym mógł go słyszéć! Gdzież jest ten Bóg?
— I ty, panie, pytasz mię o to? Ty? Mając go tak blisko? Czyż czujesz, że On jest w twém sercu? żę to On cię trapi, wzrusza, chwili wytchnienia ie daje, aby cię pociągnąć ku sobie, aby rozniecić w tobie iskrę téj nadziei spokoju i pociechy, którą już przeżywasz, pociechy wielkiéj, niezmiernéj, któréj doznasz natychmiast, skoro go poznasz, skoro go wzywać zaczniesz?
— O, tak. Tu, w sercu czuję coś, co mię dręczy, co mię gniecie nieznośnie, niesłychanie! Ale Bóg! Jeżeli ten Bóg jest, jeżeli jest takim, jak mówią, cóż chcesz, aby zrobił ze mną, na co ja mu potrzebny!\
Te wyrazy wymówił z rozpaczą, lecz Fryderyk głosem uroczystym, w którym dźwięczało jakieś spokojne natchnienie, odrzekł: — Pytasz mię panie, co Bóg ma zrobić z tobą? na coś mu potrzebny? Oto wybrał ciebie na świadectwo swéj wszechmocy i miłosierdzia, wybrał ciebie na świadectwo swéj chwały, bo ty Mu taką chwałę przyniesiesz, jakiéj Mu nikt inny daćby nie potrafił. Że świat od tak dawna złorzeczy tobie, że tysiące ludzi ciebie nienawidzi, że tysiące głosów ciebie potępia... (Nienazwany drgnął, dziwiła go ta mowa tak śmiała, tak niezwykła, a jeszcze bardziéj dziwiło go to, iż jéj słucha spokojnie, bez gniewu, że mu nawet ona pewną ulgę przynosi) — jakaż stąd chwała — ciągnął daléj Fryderyk — Bogu przybędzie? Są-to głosy trwogi, głosy nienawiści, być może nawet że i głosy sprawiedliwości, lecz sprawiedliwości tak łatwéj, tak prostéj; niektóre zaś, niestety! są głosami zawiści, którą wzbudzasz, panie, twą straszną władzą, twą po dziś dzień tak godną litości, tak niezachwianą pewnością siebie, lecz, gdy sam staniesz się swym sędzią, gdy sam swoje życie potępisz, gdy sam się obwinisz, wówczas!... prawdziwą i wielką będzie stąd chwała boża! A ty mię pytasz, panie, na coś Bogu potrzebny? Czyż mogę wiedziéć, ja, nędzny człowiek, do czego cię przeznacza ten Pan nad Pany? na co użyje twój woli niezłomnej, twój władzy, twej siły, gdy je ożywi ogniem swojej miłości, nadzieją i duchem pokuty? I kimże ty jesteś, słaby człowiecze, iż się poważasz myśleć, że to wszystko, czegoś pragnął i coś w złem wykonał, jest jakoby większem od tego, co ci Bóg może rozkazać, abyś pragnął i wykonał w dobrem? Co Bóg ma zrobić z tobą? A przebaczyć ci? A zbawić cię? A dopełnić na tobie dzieła odkupienia? Czyż-to nie są rzeczy wielkie, rzeczy godne Jego? O! pomyśl panie, skoro ja człowiek nędzny, grzeszny, ułomny, pragnę tak gorąco twego zbawienia, że za nie (Bóg mi świadkiem) oddałbym z radością te kilka dni życia, które mi jeszcze pozostają, pomyśl więc, o panie! jak wielkiem musi być miłosiedzie Tego, który we mnie wlał to uczucie choć tak niedoskonałe, ale tak żywe; jak On zatem musi ciebie kochać, jak On ciebie pragnie, On, który mnie natchnął ku tobie taką gorącą, taką nieskończoną miłością!
W miarę, jak te słowa wychodziły z ust Fryderyka, twarz jego, wzrok, każde poruszenie, nabierały coraz większej wyrazistości. Twarz zaś jego słuchacza ze wzburzonéj i ponuréj stała się najprzód zdziwioną i uważną, potém odbiło się na niéj głębokie i mniéj już dręczące wzruszenie, potém jego oczy, które od dziecka płaczu nie znały, napełniły się łzami, a gdy kardynał mówić przestał, słuchacz jego ukrywając twarz w dłonie, wybuchł płaczem gwałtownym, który był jakby ostatnią jedyną jego odpowiedzią.
— Boże wielki i miłosierny! — zawołał Fryderyk podnosząc oczy i ręce ku niebu — i cóżem uczynił, ja, nędzny człowiek, ja, pasterz opieszały, żeś Ty, o Panie! zestal mi tę łaskę, tę radość, żeś mi dozwolił patrzyć na ten cud tak wielki! — I wzruszony wyciągnął rękę do Nienazwanego, aby dłoń jego uścisnąć.
— Nie! — zawołał Nienazwany — nie! kardynale, nie dotykaj się do mnie, nie kalaj twej ręki zacnéj i niewinnéj. Nie wiesz wszystkiego, co spełniła ta dłoń, którą chciałeś uścisnąć.
— Pozwól, panie — odrzekł Fryderyk, biorąc pomimo oporu dłoń jego łagodnie: — pozwól, abym uścisnął tę rękę, która tyle krzywd naprawi, która spełni tyle miłosiernych uczynków, która wesprze tylu nieszczęśliwych, która spokojnie, bezbronnie wyciągnie się teraz ku tylu dotychczasowym wrogom, aby zwiastować im pokój i zgodę.
— Ach, tego zawiele! — rzekł Nienazwany, głosem przerywanym od płaczu. — Zostaw mię kardynale, dobry, zacny Fryderyku, zostaw mię! Tam całe tłumy na ciebie czekają, tyle dusz poczciwych, tylu niewinnych, tylu ludzi, którzy przyszli zdaleka, z bardzo daleka, aby ujrzéć cię, chociaż raz w życiu, aby głos twój usłyszeć, a ty tu ze mną — dla takiego jak ja człowieka!...
— Zostawmy te dziewięćdziesiąt i dziewięć owieczek — odpowiedział kardynał: — one tam wszystkie razem, w miejscu bezpieczném; jam znalazł tę, która była zgubioną, jam ją odzyskał, ja z nią pozostanę. Może w téj chwili wszystkie te dusze czają większą radość, od téj, którą-by im dać mogło oglądanie ich niegodnego biskupa. Może Bóg, który zdziałał w tobie ten cud miłosierdzia, napełnił ich weselem, o którém sami jeszcze nie wiedzą, skąd może pochodzić. Ten lud może bezwiednie dzieli już naszę radość! może Duch Święty wlewa w jego serca jakąś wielką miłość i litość, modlitwę, którą ma wysłuchać, i dziękczynienia, którego ty jesteś nieznanym jeszcze powodem. — I, mówiąc to, wyciągnął ramiona i otoczył niemi szyję Nienazwanego, który zrazu starał się opierać i bronić, lecz po chwili, jakby porwany ta wielką miłością, uległ jéj, objął również kardynała niemy i drżący, ukrył twarz swoję na jego piersiach. Gorące łzy jego spadały na kardynalską purpurę, niewinne ręce Fryderyka tuliły do siebie tę głowę, w któréj powstało tyle krwawych, okropnych pomysłów i spoczywały na tym kaftanie, który zdobiła zawsze broń straszna, zdradą i mordem splamiona.
Nienazwany pierwszy uwolnił się od tego uścisku, oczy dłonią zasłonił i podnosząc głowę, zawołał: — Boże wielki! Boże miłosierny! poznałem ciebie! poznałem siebie, widzę czém jestem; wszystkie moje zbrodnie stanęły przede mną; ja brzydzę się sobą; a jednak czuję radość, taką radość, jakiéj nie doznałem nigdy jeszcze w ciągu całego mego okropnego żywota!
— Jestto dowód łaski Bożéj — rzekł Fryderyk — On zsyła ci tę radość, aby cię ku sobie pociągnąć, aby cię w poczet sług swoich zaliczyć, aby cię odrodzić na to nowe życie, w którém wypadnie ci tyle pracować, tyle naprawiać, tyle opłakiwać!
— O ja nieszczęśliwy! — zawołał Nienazwany — ileż-to, ileż zbrodni nie potrafię już naprawić i tylko opłakiwać je będę! Ale chociaż te kilka, te, które rozpocząłem, a na szczęście jeszcze uskutecznić nie zdołałem, chociaż te kilka przerwę w połowie, a jednę mam taką, którą zaraz, natychmiast muszę przerwać, którą naprawić jeszcze potrafię.
I tu, w krótkości, ale mniéj jeszcze oszczędzając siebie, niż myśmy to czynili, mówiąc o nim, opowiedział o porwaniu Łucyi, o jéj przerażeniu, rozpaczy, łzach, prośbach, wrażeniu, jakie te prośby na niego wywarły i o tém, że ta nieszczęśliwa jeszcze jest teraz w jego zamku.
— A, nie traćmy czasu! — zawołał Fryderyk, zdjęty litością. — Jakżeś szczęśliwy, o panie! to jest dowód, że ci Bóg przebacza, jeżeli chce cię uczynić narzędziem zbawienia dla téj, którą zgubić pragnąłeś. Bądź błogosławiony! Bądź błogosławiony! Lecz skądże ta nieszczęśliwa dziewczyna? może z téj okolicy?
Nienazwany wymienił wioskę rodzinną Łucyi.
— To tu niedaleko — odrzekł kardynał: — chwała Bogu! i niezawodnie... — Mówiąc to pośpieszył do stolika, chwycił stojący na nim dzwonek, zadzwonił. Na ten odgłos wszedł natychmiast kapelan i najprzód spojrzał z niepokojem na Nienazwanego, a widząc tę twarz tak zmienioną, te oczy, zaczerwienione od płaczu, popatrzył na kardynała, i dostrzegając na jego obliczu, pomimo zwykłego spokoju, ślady wielkiéj radości, któréj ukryć nie zdołał, stanął, jak wryty, i już miał usta otworzyć z podziwu, gdy kardynał wyrwał go z tego osłupienia, pytając, czy pomiędzy zebranemi proboszczami znajduje się proboszcz z ***, a na potwierdzającą odpowiedź kapelana, dodał: — Niech przyjdzie tu zaraz, a z nim i proboszcz tutejszego kościoła.
Kapelan wyszedł, udając się do owego pierwszego pokoju, w którym księża byli zebrani: oczy wszystkich zwróciły się na niego. A on z ustami otwartemi, z twarzą, pełną jakiegoś zachwytu i odurzenia, podniósł ręce do góry i poruszając niemi w powietrzu, zawołał: — Panowie! panowie! hoec mutatio dexterae Excelsi. — I umilkł, wodząc wzrokiem po zgromadzonych. Po chwili, głosem już odmiennym, głosem urzędowym dodał: — Jego pasterska mość kardynał prosi do siebie proboszcza téj parafii i proboszcza z ***.
Pierwszy (to jest proboszcz miejscowy) zbliżył się natychmiast, a jednocześnie dało się słyszeć z tłumu przeciągłe: — mnie? — widocznie wymówione z wielkióm zadziwieniem.
— Pan jesteś proboszczem z ***? — spytał kapelan.
— Tak, to ja nim jestem, ale...
— Jego pasterska mość kardynał prosi pana do siebie.
— Mnie? — powtórzył znowu ten sam głos, a w tym krótkim zaimku brzmiało wyraźnie: — to być chyba nie może, na co ja jemu potrzebny? — Tą razą wszakże już nie tylko sam głos dał się słyszéć, ale ukazał się i człowiek. Don Abbondio, w swéj własnéj osobie wyszedł z tłumu, ociągając się niechętnie, z twarzą, na któréj, oprócz zdziwienia, malowało się jeszcze i wielkie niezadowolenie. Kapelan, ruchem ręki, który miał oznaczać: — no, chodźmy już, chodźmy, proszę — powołał go bliżéj, następnie, poprzedzając obu proboszczów, zbliżył się ku drzwiom, otworzył je i wprowadził ich do kardynała.
Kardynał wypuścił rękę Nienazwanego, z którym przez ten czas naradzał się nad tém, co teraz wypada uczynić, postąpił parę kroków naprzód i zwracając się do miejscowego proboszcza zawiadomił go w kilku słowach o całéj sprawie. Następnie zapytał, czy nie można byłoby znałéść tu jakiéjś poczciwéj kobiety, kobiety, jak to mówią, z sercem i z głową, któraby chciała udać się w lektyce do zamku dla zabrania Łucyi, któraby potrafiła dać sobie radę w tak niezwykłéj wyprawie, któraby umiała pocieszyć, uspokoić tę biedaczkę; każdy bowiem wyraz nie dość łagodny, a nawet sama wiadomość o odzyskanéj swobodzie, podana od razu, bez przygotowania, mogłaby się stać dla udręczonéj, przerażonéj dziewczyny, powodem do nowych obaw, nowego strachu. Po chwili namysłu proboszcz powiedział, iż zna taką kobietę, i wyszedł. Kardynał ruchem ręki przywołał kapelana, któremu polecił, aby bezzwłocznie kazał przygotować lektykę i osiodłać dwa muły, a gdy i ten wyszedł, zwrócił się do don Abbondia.
Przywoływać go nie miał potrzeby, gdyż don Abbondio, pierwéj już sam się do niego przysunął, aby być jak najdaléj od tego drugiego pana, twarz miał spuszczoną, ale jednakże od czasu do czasu, powoli, podnosząc wzrok od dołu ku górze, spoglądał ukradkiem to na jednego, to na drugiego, zachodząc przytém w głowę co może oznaczać cała ta gmatwanina. Wreszcie, gdy spostrzegł, że na niego koléj przychodzi, ukłonił się nisko i rzekł: — Powiedziano mi, że wasza pasterska mość chce mnie widziéć, ale sądzę, że musiała tu zajść jakaś pomyłka.
— Bynajmniéj — odpowiedział kardynał — właśnie z wami chciałem się widziéć, mam dla was dobrą nowinę i mile zlecenie, które niezawodnie napełni was wielką radością. Oto jedna z waszych parafianek, którą już zapewne opłakiwaliście, jako zgubioną, Łucya Mondella, znalazła się, jest tu, jest w pobliżu, w domu tego oto najlepszego mego przyjaciela, w jego więc towarzystwie z jedną jeszcze kobietą, którą zaraz tu przyśle miejscowy proboszcz, polecam wam udać się po nią, po tę waszę owieczkę i przywieść ją tutaj.
Don Abbondio, chociaż najusilniéj się starał ukryć niezadowolenie, a raczéj niepokój i strapienie, których doznał na taką nowinę, na takie zlecenie, czy też rozkaz, nie potrafił jednakże tego dokazać. Wszystkie te uczucia odbiły się na jego twarzy, a nie mając już siły do nadania jéj innego wyrazu, uznał za najlepsze pochylić głowę na piersi, jakby na znak posłuszeństwa. A po niejakim czasie podniósł ją znowu na chwilę po to tylko, aby oddać głęboki pokłon Nienazwanemu i przesłać mu błagalne, nieśmiałe spojrzenie, które zdawało się mówić: — panie, jestem w twoim ręku; miejże litość nade mną! parce subjectis.
Kardynał zapytał go następnie o rodzinę Łucyi.
— Zdaje mi się, że oprócz matki, z którą mieszkała, nie ma innych bliskich krewnych — odpowiedział don Abbondio.
— A taż jéj matka, czy się teraz w waszéj wiosce znajduje?
— Tak, proszę waszej pasterskiéj mości.
— Ponieważ — mówił daléj Fryderyk — ta biedna dziewczyna nie będzie mogła zaraz do domu powrócić, sądzę więc, iż widzenie się z matką niemałą-by jéj przyniosło pociechę, dlatego zatém w razie, gdyby miejscowy proboszcz nie powrócił, zanim udam się do kościoła, będę was prosił, abyście z łaski swojéj powiedzieli mu, żeby się postarał o jakiś wóz, lub o jakiegoś osiołka i posłał roztropnego człowieka po tę kobietę. Niech ją tu zaraz przywiezie.
— A gdybym ja sam po nią pojechał? — rzekł don Abbondio.
— Nie, nie, prosiłem was o inną przysługę — odpowiedział kardynał.
— Bo to ja myślałem — odezwał się znowu don Abbondio — że może lepiéj byłoby, abym ja sam matkę zawiadomił. To kobieta niezmiernie czuła... wrażliwa... gdyby ktoś, kogo już zna, mógł ją uprzedzić, powoli, umiejętnie, ostrożnie... Bo tak, gotowa się przerazić, i...
— I dlatego właśnie — przerwał kardynał — proszę, abyście to wszystko powiedzieli proboszczowi; on się już postara o roztropnego człowieka, wy zaś możecie być potrzebniejsi gdzie indziéj. — Miał wielką ochotę powiedzieć mu przytém: ta biedna dziewczyna potrzebuje teraz bardziéj jeszcze, niż jéj matka, widzéć jakąś twarz znajomą, jakąś osobę pewną, po tylu godzinach spędzonych w tym zamku, w rozpaczy, w strasznéj obawie o przyszłość, lecz nie mógł przytoczyć tych powodów w obecności Nienazwanego.
Zdziwiło to jednak nieco kardynała, że don Abbondio sam ich nie odgadł, że mu one na myśl nie przyszły, a zwłaszcza zdziwiło go to jego oświadczenie, że on sam po matkę Łucyi pojedzie; to wszystko wydało mu się czémś tak niezwykłém, iż zaraz pomyślał sobie: nie jestto bez przyczyny, w tém coś być musi. Spojrzał uważnie na twarz proboszcza, a z niéj, jak z księgi, wyczytał odrazu ów przestrach, który biedny księżyna uczuwał na myśl o podróży z takim człowiekiem i o przestąpieniu progu takiego zamczyska. Chcąc rozwiać te jego obawy, a nie uważając za stosowne odprowadzać proboszcza i szeptać mu coś potajemnie wobec tego swego nowego przyjaciela, uznał za najlepsze zwrócić się prosto do Nienazwanego, sądząc, że odpowiedzi jego będą aż nadto wystarczające do przekonania don Abbondia, iż już teraz można się go nie lękać. Zbliżył się do Nienazwanego i z tą poufałością serdeczną, która nieraz, w nowo zawartéj, lecz silnej przyjaźni, objawia się z większą jeszcze mocą, niż w dawnéj zażyłości — rzekł: proszę nie myśléć, abym już na dzisiaj chciał się zadowolnić tą, tak krótką wizytą. Pan powróci, nieprawdaż? razem z tym zacnym proboszczem?
— Czy powrócę? — odpowiedział Nienazwany: — gdybyś mię nawet odepchnął, kardynale, pozostałbym pode drzwiami twemi, jak żebrak! potrzebuję mówić z tobą! słyszeć ciebie, patrzyć na ciebie! Tyś mi jest potrzebny!
Fryderyk ujął jego rękę, uścisnął ją i powiedział: — będę więc na pana czekał z obiadem. Czy zgoda? A tymczasem idę do kościoła, aby wraz z ludem zanieść do Boga dziękczynne modły, podczas gdy pan będziesz zbierał pierwsze owoce jego miłosierdzia.
Te objawy serdeczności sprawiały na naszym don Abbondiu wrażenie, podobne do tego, którego doznaje lękliwy dzieciak, widząc jak właściciel wielkiego, kudłatego psiska, o strasznych, krwią nabiegłych oczach, które już tylu ludzi pokąsało i tylu poprzestraszało, upewnia, głaszcząc je spokojnie, że to najlepsze zwierzę w świecie, takie dobre, takie łagodne. Dzieciak patrzy wówczas na właściciela tego zwierzęcia i ani mu zaprzecza, ani się z nim zgadza, patrzy także na zwierzę i nie śmie się doń zbliżyć z obawy, aby ono nie wyszczerzyło na niego zębów, chociażby nawet po to tylko, aby mu się przymilić; nie śmie się oddalić, gdyż nie chce pokazać, że się lęka, a w duchu powtarza tylko sobie: o, gdybym mógł być stąd jak najdaléj!
Kardynał, który już się ku drzwiom zbliżył, trzymając za rękę i prowadząc za sobą Nienazwanego, spojrzał znowu na biednego księżynę, który nieco w tyle pozostał i udręczony, niezadowolony, pomimowolnie bardzo kwaśną miał minę. A myśląc, że przyczyną tego żałosnego wyrazu może być również i przekonanie, że jest zaniedbanym, że nań tak mało zwracają uwagi, podczas gdy ten zbrodniarz odbiera tyle dowodów przyjaźni i serdeczności, zwrócił się do niego, zatrzymał się przez chwilę i rzekł z miłym uśmiechem: — kochany proboszczu, jesteś zawsze wraz ze mną w domu naszego Przedwiecznego Ojca, lecz on... on perierat, et inventus est.
— O, jakże to mnie niewymownie cieszy! — odpowiedział don Abbondio, oddając głęboki ukłon obu tym panom.
Arcybiskup poszedł naprzód, a zaledwie tylko z lekka się do drzwi dotknął, natychmiast dwaj służący, stojący z zewnątrz na straży, otwarli szeroko podwoje i na progu ukazała się oczom ciekawego duchowieństwa ta dziwna para. Na obu owych twarzach, malowało się, chociaż odmiennej natury, równie jednak silne wzruszenie: czcigodna twarz Fryderyka wyrażała cichą radość, rozczulenie i wdzięczność, twarz Nienazwanego jakieś nieznane dotychczas pomieszanie, upojenie, wstyd, skruchę, z za których wszakże przeświecała wielka siła i moc tego dzikiego, gwałtownego człowieka. To téż, gdy się wszystko późniéj stało wiadomém, przyszły na myśl niejednemu z patrzących słowa Izajasza: wilk i baranek pójdą na jedno pastwisko; lew i wół razem paszę jeść będą. Za niemi szedł don Abbondio, na którego nikt nie zwracał uwagi.
Gdy się już w środku pokoju znaleźli, drzwiami od podwórza wszedł kamerdyner kardynała i, zbliżając się doń, oświadczył, że jego rozkazy spełnione, że lektyka i dwa muły gotowe i że kobieta także niezawodnie za chwilę przybędzie wraz z proboszczem, który sam po nią poszedł. Kardynał powiedział mu, iż życzy sobie, aby proboszcz miejscowy, skoro tylko powróci, zaraz się rozmówił z don Abbondio, i żeby wszyscy w téj sprawie stosowali się do woli jego i Nienazwanego, któremu na pożegnanie rękę uścisnął mówiąc: — Czekam więc z obiadem. — Potém ukłonił się uprzejmie don Abbondiowi i skierował się w stronę kościoła. Za nim ruszyło całe duchowieństwo, niby w procesyi, chociaż tłumnie i nie w porządku; dwaj zaś przyszli towarzysze podróży zostali sami w pokoju.
Nienazwany stał pogrążony w głębokiéj zadumie i oczekiwał z niecierpliwością chwili, kiedy już będzie mógł udać się do zamku, aby oswobodzić z więzienia i udręczeń swoję Łucyą, swoję i dzisiaj, chociaż w tak odmienném znaczeniu niż wczoraj. Twarz jego wyrażała silne wzruszenie, w którém podejrzliwe oko don Abbondia upatrywało coś niedobrego, coś bardzo nieobiecującego. Spoglądał nań z ukosa, chciałby wszcząć z nim jakąś grzeczną rozmowę, lecz cóż mu powiem? — myślał sobie: — czy znów mam mu powtórzyć: jakże mnie to cieszy? A cóż mię cieszy? To, żeś pan, któryś dotychczas był gorszy od dyabła, postanowił nareszcie stać się porządnym człowiekiem jak inni? Piękny mi komplement! Ech! choćbym ja i do jutra miał sobie suszyć głowę, to jeszcze i tak nic nie wymyślę, bo czy tak, czy owak, to każde powinszowanie będzie zawsze jedno i toż samo tylko znaczyć. Oj! i to jeszcze wielkie pytanie, czy na prawdę stał się porządnym człowiekiem; tak od razu! Bo to ludzie potrafią udawać i tak dobrze i dla tylu powodów! Ktoby tam ręczył za niego! A ja, ja muszę z nim jechać! z nim i to jeszcze do tego zamczyska! Piękna rzecz! piękna rzecz! piękna rzecz! O! gdybyż mi kto z rana był o tém powiedział! Jeżeli mi się uda wyjść stąd cało, damże ja się we znaki pani Perpetui! Po co mię było gwałtem prawie z domu wypychać? A to wszyscy proboszcze tam będą, a to śpieszą z dalszych jeszcze wiosek, a to nie wypada tak się od wszystkich wyróżniać, a to, a owo a dziesiąte, Bóg wie czego nie naplotła, a z tego wszystkiego, wpadł teraz człowiek w awanturę! Ach! jakżem nieszczęśliwy! Z tém wszystkiém jednak trzeba przemówić do tego... tego... — I znowu zaczął myśléć i rozmyślać, aż wreszcie znalazł, że będzie najwłaściwiéj, jeżeli mu powie; — Nie mogłem się nawet spodziewać, że spotka mię kiedy szczęście znajdowania się w tak czcigodném towarzystwie — i już miał usta otworzyć, gdy w tém wszedł ów kamerdyner wraz z proboszczem miejscowym. Proboszcz oznajmił najprzód, że kobieta czeka już w lektyce, a następnie zbliżył się do naszego don Abbondia dla odebrania od niego nowych rozkazów kardynała. W skutek zamieszania, które panowało teraz w głowie don Abbondia, poszło mu to niezbyt gładko, wywiązał się jednak wreszcie jako-tako ze zlecenia arcybiskupa i, podchodząc do kamerdynera, powiedział: — dajcie mi przynajmniéj spokojne jakie, nienarowiste zwierzę, bo, mówiąc szczerze, nie tęgi ze mnie jeździec.
— O co do tego, to nie ma obawy — odrzekł z lekkim uśmiechem kamerdyner. — Proboszcz dobrodziéj pojedzie na mule naszego sekretarza, a sekretarz nasz to uczony, filozof.
— To dobrze, to dobrze — powiedział don Abbondio, i dodał w duchu: Boże, zmiłuj się nade mną.
Na pierwsze owo wezwanie, Nienazwany pobiegł ku drzwiom i dopiéro na progu przypomniał sobie, że don Abbondio w tyle pozostał. Obejrzał się więc, aby nań zaczekać, a gdy proboszcz nadszedł z pośpiechem i już chciał przepraszać, on, z grzecznym ukłonem, zaprosił go ruchem ręki, aby wyszedł pierwszy. Don Abbondiowi dodało to nieco otuchy, lecz nie nadługo, niestety! W podwórzu, zaraz na wstępie dostrzegł coś, co go przeraziło okropnie: oto Nienazwany skierował się do jednego z rogów dziedzińca, jedną ręką podniósł z ziemi za lufę stojący tam karabin, drugą uchwycił za pas od tegoż karabina i szybko, a wprawnie, jak żołnierz na mustrze, zarzucił go przez ramię.
— Oj! oj! oj! — pomyślał don Abbondio: — a cóż-że on będzie robił z tą dyabelską machiną? Czy to taka ma być dyscyplina, taka włosiennica pokutującego grzesznika? A nuż mu w drodze coś do łba strzeli! Oto mi piękna wyprawa! Oto mi podróż!
Gdyby Nienazwany mógł chociażby przypuszczać, jakiego to rodzaju myśli przelatywały teraz po głowie jego towarzysza, niezawodnie zrobiłby wszystko na świecie, byle tylko go uspokoić, ale sam nie umiał wpaść na ten domysł, a don Abbondio ze swéj strony usilnie starał się o to, aby nie uczynić nic takiego, coby mogło wyrażać: nie czuję zbyt wielkiéj ufności do przezacnéj osoby jaśnie wielmożnego pana. Przy bramie czekały dwa osiodłane muły: Nienazwany skoczył lekko na tego, którego mu podał masztalerz.
— A czy nie ma narowów? czy nie uparty? — powiedział znowu don Abbondio do kardynalskiego kamerdynera, opuszczając nogę, którą już był podniósł do strzemienia.
— E, niech ksiądz proboszcz siada śmiało: spokojne to jak baranek. — Don Abbondio chwytając się oburącz za siodło, z pomocą kamerdynera, i z niemałym trudem wygramolił się nareszcie na swego wierzchowca.
Lektyka czekała już na ulicy o parę kroków daléj, dwa dźwigające ją muły ruszyły z miejsca na głos poganiacza i cały ten mały orszak skierował się w stronę zamku Nienazwanego.
Trzeba było przejeżdżać obok kościoła, przepełnionego ludem, przez placyk również pełny ludu miejscowego i przybyłego z okolicy, który już się nie mógł pomieścić w świątyni. Wielka nowina rozeszła się już była wszędzie, a teraz, gdy się pojawił ów mały orszak, ów człowiek, który z przedmiotu nienawiści i strachu, jakim był dla wszystkich przed paru godzinami zaledwie, stał się nagle przedmiotem radośnego podziwu, w tłumie przeleciał szmer jakiegoś uniesienia i wszyscy, ustępując mu z drogi, cisnęli się jednocześnie, aby widzieć go zbliska. Najprzód lektyka w tłum wjechała, za nią Nienazwany, a gdy mijał kościelne podwoje, na roścież otwarte, zdjął kapelusz i groźne swe czoło pochylił aż na szyję muła, wśród przyciszonych, lecz radosnych: — niech cię Bóg błogosławi — które ozwały się dokoła. I don Abbondio zdjął również kapelusz, pochylił głowę, polecił się Bogu, a słysząc zgodny, uroczysty śpiew swoich kolegów, który go z kościoła dochodził, uczuł taką zazdrość, taki smutek, takie jakieś rozczulenie, że tylko z trudnością zdołał łzy powstrzymać.
Gdy wyjechali za miasto, zdala od mieszkań ludzkich w pustéj okolicy, na samotnéj drodze, myśli don Abbondia stały się jeszcze czarniejsze. Jedyny przedmiot, na którym z niejaką ufnością mógł wzrok swój zatrzymać, był poganiacz mułów przy lektyce, człowiek należący do służby kardynała, a zatém bezwątpienia poczciwy, sądząc zaś z miny nie pozbawiony także odwagi i siły. Od czasu do czasu spotykali gromadki wieśniaków, śpieszące do miasteczka dla oglądania kardynała; i to również sprawiało pewną ulgę naszemu proboszczowi, lecz ulgę chwilową tylko i błahą, boć przecie dobrze o tém pamiętał, że coraz bardziéj zbliżają się do téj okropnéj doliny, w któréj nie spotka już nikogo, oprócz poddanych swego groźnego towarzysza, i to jakich jeszcze poddanych! Z tym towarzyszem, teraz, bardziéj niż kiedy, pragnął zawiązać jakąś rozmowę, tak dla wybadania go, jako téż i dla wprawienia go w dobry humor, lecz widząc, że jest tak zamyślony, nie mógł się na to odważyć, a nawet, spojrzawszy nań, tracił od razu ochotę przerwania milczenia. Skończyło się więc na tém, że sam z sobą zaczął rozmawiać, i oto mamy małą cząstkę tego, co powiedział nieborak w czasie owéj podróży, małą tylko naprawdę, ale bo też wszystkiego spisać niepodobna, gdyżby się z tego utworzyła cała wielka księga:
— Oj! co prawda, to prawda, że tak święci, jako téż i łotry maja w sobie zarówno jakiegoś niespokojnego ducha, wiecznie muszą być w ruchu! Gdybyż przynajmniéj na tém był koniec, niechby się tam i kręcili, kiedy im z tém dobrze, ale nie, moi państwo, oni chcą, żeby wszyscy, żeby świat cały tańczył wraz z niemi. I trzebaż-to było, aby ci dwaj, najbardziéj niespokojni, na mnie się uwzięli; i trzebaż im było mnie odszukać, mnie, który nikogo nie szukam! i poto jeszcze, aby wplątać w te swoje sprawy, mnie, który o nic więcéj nie proszę, jak o to tylko, aby mi żyć pozwolono! A tenże łotr, ten szaleniec don Rodrigo! Gdyby miał choć odrobinę rozsądku, czegożby mu brakowało, aby się stać najszczęśliwszym człowiekiem pod słońcem? Bogaty, młody, wszyscy go szanują, wszyscy mu się kłaniają, ale, widzicie, nudzi mu się żyć tak spokojnie, musi wszczynać jakieś awantury i sobie na biedę i innym na zgubę, pan cała gębą! Błogosławione życie! ale, czyż on może siedziéć spokojnie? otóż nie, mili państwo, nie może siedziéć tak bez roboty, zajęcie więc sobie wynalazł, i to jakie zajęcie! najgorsze, najszkaradniejsze, najbardziéj szalone pod słońcem, bo dokuczanie kobietom! Mógłby był prościutko trafić do nieba, a włazi gwałtem do piekła. A tenże znów!...
I popatrzył z ukosa na towarzysza, jakby się obawiał, że jego myśli usłyszy tenże, co pierwéj cały świat przewrócił do góry nogami przez swe łotrowstwa, a teraz to samo czyni przez nawrócenie... jeżeli to jeszcze prawda, że się nawrócił! Tymczasem ja mam to wypróbowywać na sobie!.. Na to już niema rady, skoro się kto urodzi z tak przyjemném usposobieniem, to będzie już aż do śmierci dziwy wyprawiał. Czyż-to nie lepiéj przez całe życie być porządnym człowiekiem, ot, chociażby takim, jak ja naprzykład? Ale gdzież tam! Najprzód ćwiertować, rąbać, zabijać, niszczyć, mordować!.. Oj! biada mi, biada!.. A potém nowe zamieszanie dlatego, aby pokutę odprawiać. Mojem zdaniem, pokutę najwłaściwijé jest odprawiać we własnym domu, cicho, spokojnie, bez tych wszystkich przyborów, nie naprzykrzając się nikomu, nie zakłócając spokoju bliźnim. A jego pasterska mość kardynał zaraz z otwartemi ramionami, zaraz: mój przyjacielu, mój drogi przyjacielu! I patrzy nań i słucha go tak, jakby on co najmniéj był jaki święty, który będzie cuda czynił! A z całą tą sprawą? Tak odrazu szach, mach, już postanowił, już się jéj rękami i nogami uchwycił; wydaje rozkazy, posyła ludzi: ty w jednę stronę, ów w drugą, a żwawo, a piorunem... U nas, moi państwo, takie rzeczy nazywają się nierozwagą. I tak po prostu, nie biorąc żadnego zastawu, oddać mu w ręce biednego proboszcza! To już się u nas nazywa postawić na kartę człowieka. Taki biskup, taki święty biskup, powinienby przecie jak źrenicy w oku strzedz swych proboszczów. Nieco spokoju, odrobina rozwagi, trochę litości, zdaje mi się, że to i ze świętością dałoby się pogodzić... A gdybyż-to miały być tylko pozory? Któż może odgadnąć wszystkie zamysły łudzi, a zwłaszcza takich ludzi, jak ten? I pomyśléć sobie, że to ja muszę z nim jechać, jechać do niego! O! w tém może być jakaś piekielna intryga! Oj! biada mi, biada! Wolę już o tém nie myśléć. A taż nowa awantura z ową Łucyą? Czyżby się miał porozumiéć z Don Rodrigo? O! cóż to za ludzie, co za ludzie! Ale przynajmniéj rzecz byłaby jasna. Jak-że on ją dostał w swoje łapy? Któż-to zgadnie? Jestto tajemnica między nim a kardynałem; a mnie, mnie, którego w tak przyjemną wyprawili drogę, nie mogli nawet ani słówka o tém powiedziéć. Wprawdzie mało mnie cudze sprawy obchodzą, ale skoro już raz ktoś swoję skórę naraża, to oczywiście ma prawo dowiedziéć się, za co i po co. Gdyby tu chodziło naprawdę tylko o zabranie téj biedaczki, no, to jeszcze pół biedy; chociaż Bogiem a prawdą i sam najwyborniéj potrafiłby ją odwieźć; a zresztą jeżeli jest istotnie tak nawrócony, jeżeli stał się świętobliwą osobą, to po cóż ja mu potrzebny? Ach! jakiż w tém zamęt! jaki zamęt! No, nie myślmy już o tém. Dałby to Bóg, abym się mylił! Wprawdzie nie lada to udręczenie dla mnie, nie lada fatyga, ale cierpliwości! Mniejbym nawet dbał o to ze względu na tę biedną dziewczynę, boć to i jjé także musi być słodko! Bóg wie, ile wycierpiała! Żal mi Łucyi, żal serdecznie, ale to pewna, że musiała się chyba na moję zgubę urodzi.ć.. Gdybym przynajmniéj mógł zajrzeć do duszy tego człowieka, dowiedziéć się, co on myśli? Bo któż go tam zgadnie? To wygląda jak święty Antoni na puszczy, to znów jak Holofernes w swéj własnéj osobie. Oj! biada mi, biada! No, nie traćmy odwagi! Co to wszystko pomoże? A zresztą Pan Bóg powinien się przecie mną opiekować, bo nie z własnéj chęci wdałem się w całą tę sprawę.
Istotnie, po twarzy Nienazwanego przelatywały myśli, jak owe chmury wśród burzy, które, zasłaniając i odsłaniając naprzemiany tarczę słoneczną, tworzą dziwną, dziką grę chłodnych cieni i błysków rażących. Dusza jego, upojona słodkiemi słowy Fryderyka, przebudzona, odrodzona tém nowém życiem, które w sobie poczuł, to ulatywała, niby na skrzydłach, w krainę miłosierdzia, przebaczenia, miłości, to znów opadała na ziemię, przygnieciona ciężarem okropnéj przeszłości. W przeszłości téj z niepokojem szukał on teraz win, które jeszcze dałyby się nagrodzić, naprawić całkiem, lub częściowo przynajmniéj; szukał środków zaradczych, najlepszych, najbardziéj skutecznych; obmyślał, jak ma przeciąć tyle węzłów, co ma zrobić z tyloma wspólnikami. A gdy się nad tém zastanawiał, czuł jakieś odurzenie, jakiś straszny zamęt. Myśląc nawet o tym pierwszym dobrym uczynku, albo raczéj o tém pierwszém i łatwiejszém od innych naprawieniu wyrządzonéj krzywdy, chociaż był już tak bliskim celu podróży, doznawał niecierpliwości, pełnéj niepokoju i dręczył się tém niewymownie, że dotychczas więzi owę biedaczkę i że ona z jego winy cierpi tak srodze. Tam, gdzie się dwie lub kilka dróg schodziło razem, poganiacz mułów, nie wiedząc, której ma się trzymać, oglądał się na Nienazwanego, ten zaś wskazywał mu ją ruchem ręki, a jednocześnie dawał znaki, aby się śpieszył.
Wjechali wreszcie do doliny. O! cóż się działo wówczas z biednym don Abbondio! Znaléść się w téj słynnéj dolinie, o któréj słyszał tyle rzeczy okropnych, widziéć w żywe oczy, pojedynczo, a także i po dwóch, po trzech na każdym zakręcie drogi tych słynnych ludzi, nieznających, co to strach, ani litość, ten kwiat brawów włoskich! Pokornie kłaniali się oni panu, lecz jakież to twarze ogorzałe, czarne! jakie najeżone wąsiska! a miny! a oczy! Don Abbondiowi zdawało się, że w tych oczach okropnych czyta wyraźne pytanie; czy wziąć w obroty tego księdza? Tak się dalece przeraził, że w chwili, kiedy panika jego doszła do szczytu swéj potęgi, zawołał w głębi ducha: — O! gdybym ich był pożenił, nicby mię gorszego spotkać, już nie mogło! — Tymczasem posuwali się coraz daléj po kamienistéj drodze wzdłuż potoku: z jednéj strony stały nagie, czarne, wysoko piętrzące się skały, na których ani śladu mieszkań, ani śladu życia; z drugiej strony ludzie, tak straszni, że jedno już na nich spojrzenie mogło obudzić tęsknotę za pustynią, i chyba Dantemu nie musiało być gorzéj w środku Malebolge.
Przejeżdżają obok „Złój nocy“; brawi na progu: niskie ukłony dla pana, ciekawe spojrzenia na jego towarzysza i na lektykę. Draby te same nie wiedzą, jak to wszystko tłumaczyć. Już ta okoliczność, że pan bez żadnego orszaku, piechotą i z takim pośpiechem wyruszył z zamku, miała w sobie coś dziwnego, a cóż dopiéro jego powrót! Czy zdobycz prowadzi? Lecz jakże ją mógł pojmać sam jeden? A taż lektyka obca co ma oznaczać? Czyja może być ta liberya? Patrzyli ciekawie, lecz żaden się nie poruszył, bo takim był rozkaz, który im pan wzrokiem przesyłał.
Jadą pod górę, już są u szczytu. Brawi, znajdujący się na placyku przed zamkiem i w bramie, usuwają się z drogi i stoją nieruchomie, bo Nienazwany daje im znak, aby się nie zbliżali; ściska muła ostrogami, wymija lektykę i skinieniem głowy zaprasza don Abbondia i poganiacza, aby podążali za nim. Wjeżdża na pierwszy dziedziniec, przebywa go, potém na drugi, zbliża się do małych drzwiczek, ruchem rozkazującym wstrzymuje brawa, który śpieszył, chcąc mu strzemię potrzymać i mówi do niego: — Stój na straży-, niech tu nikt nie wchodzi. — Zeskakuje z muła, przywiązuje go do kraty w oknie, zbliża się do lektyki i do kobiety, która zasunęła firanki, mówi półgłosem: — Pocieszcie ją zaraz, powiedzcie jéj, że jest wolną, że jest wśród przyjaciół. Bóg wam to nagrodzi. — Potém każe poganiaczowi lektykę otworzyć, podchodzi do don Abbondia i z taką pogodną twarzą, jakiéj jeszcze nigdy nasz proboszcz u niego nie widział, a nawet nie podejrzywał, aby mógł zobaczyć kiedy, z twarzą, na któréj malowała się radość dobrego uczynku, jaki miał spełnić za chwilę, głosem również przyciszonym mówi: — Szanowny proboszczu dobrodzieju, nie przepraszam was nawet za to, żeście z mego powodu narażeni zostali na tę niewygodę; gdyż uczyniliście to dla Tego, który hojnie płaci i dla téj waszéj niebogi. — I z temi słowy chwyta jedną ręką za wędzidło, drugą zaś za strzemię, aby dopomódz księdzu zsiąść z muła.
Ta twarz rozpromieniona, te wyrazy, ta postawa pokorna wróciły życie don Abbondiowi. Wydał westchnienie, które od godziny trapiło go srodze, błąkając się wewnątrz i nie znajdując wyjścia, pochylił się ku Nienazwanemu i ledwie dosłyszanym głosem wybełkotał:
— O, panie! Ależ, ależ, ależ!.. — i jak mógł, tak się ześliznął z siodła na ziemię. Nienazwany i tego muła również sam przywiązał do kraty, i powiedziawszy do poganiacza, aby tu przy nich pozostał, wyjął klucz z kieszeni, otworzył drzwi, wszedł wraz z proboszczem i kobietą, poprzedzając ich, skierował się ku wąskim schodkom i wszyscy troje zaczęli w milczeniu wstępować na nie.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Alessandro Manzoni i tłumacza: Maria Obrąpalska.