stały nagie, czarne, wysoko piętrzące się skały, na których ani śladu mieszkań, ani śladu życia; z drugiej strony ludzie, tak straszni, że jedno już na nich spojrzenie mogło obudzić tęsknotę za pustynią, i chyba Dantemu nie musiało być gorzéj w środku Malebolge.
Przejeżdżają obok „Złój nocy“; brawi na progu: niskie ukłony dla pana, ciekawe spojrzenia na jego towarzysza i na lektykę. Draby te same nie wiedzą, jak to wszystko tłumaczyć. Już ta okoliczność, że pan bez żadnego orszaku, piechotą i z takim pośpiechem wyruszył z zamku, miała w sobie coś dziwnego, a cóż dopiéro jego powrót! Czy zdobycz prowadzi? Lecz jakże ją mógł pojmać sam jeden? A taż lektyka obca co ma oznaczać? Czyja może być ta liberya? Patrzyli ciekawie, lecz żaden się nie poruszył, bo takim był rozkaz, który im pan wzrokiem przesyłał.
Jadą pod górę, już są u szczytu. Brawi, znajdujący się na placyku przed zamkiem i w bramie, usuwają się z drogi i stoją nieruchomie, bo Nienazwany daje im znak, aby się nie zbliżali; ściska muła ostrogami, wymija lektykę i skinieniem głowy zaprasza don Abbondia i poganiacza, aby podążali za nim. Wjeżdża na pierwszy dziedziniec, przebywa go, potém na drugi, zbliża się do małych drzwiczek, ruchem rozkazującym wstrzymuje brawa, który śpieszył, chcąc mu strzemię potrzymać i mówi do niego: — Stój na straży-, niech tu nikt nie wchodzi. — Zeskakuje z muła, przywiązuje go do kraty w oknie, zbliża się do lektyki i do kobiety, która zasunęła firanki, mówi półgłosem: — Pocieszcie ją zaraz, powiedzcie jéj, że jest wolną, że jest wśród przyjaciół. Bóg wam to nagrodzi. — Potém każe poganiaczowi lektykę otworzyć, podchodzi do don Abbondia i z taką pogodną twarzą, jakiéj jeszcze nigdy nasz proboszcz u niego nie widział, a nawet nie podejrzywał, aby mógł zobaczyć kiedy, z twarzą, na któréj malowała się radość dobrego uczynku, jaki miał spełnić za chwilę, głosem również przyciszonym mówi: — Szanowny proboszczu dobrodzieju, nie przepraszam was nawet za to, żeście z mego powodu narażeni zostali na tę niewygodę; gdyż uczyniliście to dla Tego, który hojnie płaci i dla téj waszéj niebogi. — I z temi słowy chwyta jedną ręką za wędzidło, drugą zaś za strzemię, aby dopomódz księdzu zsiąść z muła.
Ta twarz rozpromieniona, te wyrazy, ta postawa pokorna wróciły życie don Abbondiowi. Wydał westchnienie, które od godziny trapiło go srodze, błąkając się wewnątrz i nie znajdując wyjścia, pochylił się ku Nienazwanemu i ledwie dosłyszanym głosem wybełkotał:
— O, panie! Ależ, ależ, ależ!.. — i jak mógł, tak się ześliznął z siodła na ziemię. Nienazwany i tego muła również sam przywiązał do kraty, i powiedziawszy do poganiacza, aby tu przy nich po-
Strona:Alessandro Manzoni - Narzeczeni 02.djvu/59
Wygląd
Ta strona została przepisana.