Narzeczeni (Manzoni, 1882)/XXV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Alessandro Manzoni
Tytuł Narzeczeni
Podtytuł Powieść Medyolańska z XVII stulecia
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1982-1983
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Maria Obrąpalska
Tytuł orygin. I promessi sposi
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ XXV.

Dnia następnego, w wiosce Łucyi i na całéj przestrzeni terytoryum Lecco, nie mówiono o niczém więcéj, jak tylko o niéj, o Nienazwanym, o arcybiskupie i jeszcze o pewnym człowieku, który pomimo, że lubił, aby każdy zawsze o nim pamiętał, wołałby jednak w obecnym wypadku, aby się mogło obejść bez tego: mówimy tu o wielce szanownéj osobie don Rodriga.
Wprawdzie i pierwéj już wiele o nim mówiono, lecz po cichu, półsłówkami tajemniczemi; trzeba było, aby dwoje ludzi dobrze się już znało, żeby odważyli się mówić o takim przedmiocie. A i tacy, w poufnjé rozmowie, nie wyjawiali wszystkiego, co czuć byli zdolni, bo ludzie, wogóle mówiąc, w takich razach, w których nie mogą wynurzać swego oburzenia bez narażenia się na wielkie niebezpieczeństwo, nie tylko że słabiéj je objawiają, lub zupełnie tłumią w sobie, nie zaczynają je nawet i odczuwać jakoś mniéj silnie. Lecz teraz, któżby się mógł oprzéć pokusie dowiedzenia się o wszystkich szczegółach, lub rozprawiania o tém głośnem, wielkiém zdarzeniu, w którém tak piękną rolę odegrały dwie tak znakomite osoby? pierwsza, uosobienie sprawiedliwości i prawdy, obdarzona przytém tak wielką władzą, druga, również potężna i silna, dotychczas przedstawiająca wcielenie złego i przemocy, a obecnie korząca się przed sprawiedliwością i prawdą, broń swoję, że tak powiem, składająca w jéj ręce. O! jakżeż wobec takich postaci zmalał don Rodrigo! Teraz dopiréo każdy zrozumiał, co to jest dręczyć niewinną istotę, aby ją zbezcześcić i prześladować z taką bezwstydną natarczywością, tak gwałtownie, z takiem okrucieństwem, za pomocą sideł tak ohydnych! A przy téj zręczności, zaczęto też sobie przypominać i opowiadać i inne, dawniejsze, niemniéj piękne i rycerskie czyny tego pana, a każdy teraz już mówił, co myślał, i coraz większéj nabierał śmiałości, widząc, że wszyscy mówią i myślą tak samo. Wszędzie szepty, wszędzie oburzenie najwyższe, ale nigdzie żadnych głośniejszych objawów, bo, choć się już ludziska niebali wywnętrzać przed sobą, pamiętali jednakże o owych brawach, których znienawidzony don Rodrigo miał podostatkiem.
Znaczna część téj ogólnéj nienawiści padała również i na jego dworaków i przyjaciół. Nie oszczędzano więc wcale pana sędziego, który był wiecznie głuchy, ślepy i niemy, na wszystko, co dokazywał ów tyran; ale i tu zachowywano jednak pewne ostrożności, bo pan sędzia, choć nie miał wprawdzie brawów, ale miał siepaczy na zawołanie. Za to, z doktorem Gmatwaczem-Kręcicielem, który tylko swój język miał za całą obronę i z innemi pieczeniarzami don Rodriga, nie robiono sobie tylu ceregieli, wytykano ich palcami i spoglądano na nich tak jakoś wyraziście, że ci poczciwcy uznali wkrótce za najlepsze, przynajmniéj przez czas pewien nie pokazywać się na ulicy.
Don Rodrigo, rażony jak piorunem tą niespodzianą wiadomością, tak odmienną od téj, któréj oczekiwał lada chwila, zamknąwszy się w swym zameczku z brawami, gryzł się i wściekał przez dwa dni, a trzeciego do Medyolanu wyjechał. Kto wie, czy oburzenie i szemranie ludu, samo przez się byłoby wystarczające, aby go zmusić do opuszczenia zamku; kto wie, czyby właśnie dlatego, że już rzeczy zaszły tak daleko, nie pozostał tu wyczekując a raczéj szukając sposobności pomszczenia się na jednym z najbardziéj zuchwałych i dania przez to dobrej nauczki wszystkim innym... To, co go stąd wygnało, było stokroć ważniejsze, była wiadomość, iż arcybiskup zjedzie niebawem do wioski. Stryj hrabia, który o całéj téj sprawie wiedział to tylko, co mu powiedział Attilio, byłby święcie przekonany, że w tak niezwykłym wypadku, jak przyjazd kardynała, don Rodrigo zechce jakąś niepoślednią rolę odegrać i względy jego pozyskać, a czy to było możebne, osądźcie sami? Otóż, powiadam, byłby przekonany, że jego synowiec tak a nie inaczéj postąpi i potém zażądałby od niego ścisłego sprawozdania, bo to przecie byłaby nie lada sposobność pokazania światu, jak wielkie zachowanie, nawet u takich powag, ma jego rodzina. Aby wybrnąć więc z tego kłopotu, don Rodrigo pewnego poranku, przed wschodem słońca, wsiadł do powozu z Grizem i z kilku innemi jeszcze brawami, których umieścił przed sobą, za sobą i po bokach i, wydawszy rozkaz, aby reszta jego służby udała się w ślad za nim do Medyolanu, odjechał, a raczéj umknął, jak (niech nam wolno będzie podnieść nieco naszych bohaterów, porównywając ich do jakiéjś sławnéj w dziejach postaci) jak Katylina z Romy, sapiąc z gniewu, i przysięgając sobie, że powróci tu prędko i wszystkim tym hultajom pokaże, jakto on się mścić potrafi.
Tymczasem kardynał przybliżał się coraz bardziéj, odwiedzając codzień po jednéj parafii w ziemi Lecco. Tego dnia, gdy miał zjechać do wioski Łucyi, większa część jéj mieszkańców wyszła daleko na gościniec na jego spotkanie. Przy wejściu do wioski, tuż obok domku Agnieszki, wzniesiono tryumfalną bramę z cienkich kołków, dranic i słomy, przybraną w zielone gałęzie ostrokrzewu i włoskiéj iglicy, wśród których gdzieniegdzie rumieniły się czerwone jagódki; front kościoła zdobiły kobierce; z każdego okna zwieszały się kołdry, chustki, prześcieradła, pieluszki dziecinne powiązane w zęby; słowem wszystko to, co, czy źle, czy dobrze, mogło odegrać rolę jakiéjś ozdoby. Nad wieczorem, za zbliżeniem się godziny, na którą kardynał był oczekiwany, wszyscy ci, którzy dotychczas pozostawali jeszcze w domu, to jest: starcy, kobiety i dzieci, ruszyli również na jego spotkanie z don Abbondiem na czele. Nasz proboszcz, wśród ogólnego wesela, sam jeden tylko, był jakiś skwaszony; drażnił go i odurzał cały ten hałas, cały ten ruch, to snucie się ludzi, to w tę, to w owę stronę od czego, jak powiadał, w głowie mu się mąciło, głównie zaś dręczyła go tajemna obawa, iż kobiety gotowe tam coś wypaplać przed kardynałem i, że on będzie zmuszony zdać mu sprawę z tego niedoszłego ślubu.
Lecz otóż wreszcie ukazuje się i kardynał, a raczej tłum, wśród którego znajduje się jego lektyka i cały orszak, bo z tego wszystkiego nic zgoła nie widać i tylko jedyna wskazówka jego obecności błyszczy w powietrzu wysoko, ponad wszystkiemi głowami, to krucyfiks, niesiony przez kapelana, jadącego na mule. Na ten widok lud, prowadzony przez don Abbondia, nagle kroku przyśpiesza, powstaje nieład, zamieszanie, każdy kto może wymija don Abbondia, aby się z nadciągającym tłumem połączyć; on zaś, powtórzywszy po kilka kroć: — powoli, razem, w szeregach, co robicie? — zawraca się rozgniewany i, mrucząc daléj pod nosem: — istna wieża Babel! co się dzieje, co się dzieje! — wchodzi do kościoła, aby dopóki on jeszcze jest pusty, czekać tu na arcybiskupa.
Kardynał posuwał się naprzód, rozdając ręką błogosławieństwa na prawo i na lewo i odbierając je z ust tych, których błogosławił; lud bowiem tak się cisnął do niego, że towarzyszący mu orszak nie był już w stanie utrzymać go w jakiém takiém chociażby oddaleniu. Wszyscy ci ludzie, dlatego, że byli mieszkańcami wioski, tak dziś wsławionéj przez Łucyę, starali się w jakiś nadzwyczajny sposób przyjąć arcybiskupa, ale była-to rzecz nie łatwa, co prawda, bo wszędzie, dokąd przybywał, każdy robił, co mógł, a nawet więcéj, niż mógł, aby go uczcić. Już na początku swego arcybiskupstwa, w czasie pierwszego uroczystego wejścia do katedry, lud z takim zapałem rzucił się ku niemu, że o mało go nie zadusił, tak, iż kilku rycerzy, znajdujących się wówczas obok niego, musiało obnażyć miecze dla zastraszenia tłumu i zmuszenia go do cofnięcia się. Tyle bowiem było w obyczajach owoczesnych dzikości i gwałtowności, że nawet takie oznaki miłości i uwielbienia dla biskupa, a następnie uśmierzanie ich, o mało że nie pociągnęły za sobą zabójstwa. A kto wie nawet, czy ta zbrojna obrona mogłaby się była przydać na wiele, gdyby nie przyszły jéj w pomoc przytomność umysłu i siła dwu młodych księży, imieniem Clerici i Picozzi, z których jeden był mistrzem, drugi zaś podmistrzem ceremonii i którzy, widząc niebezpieczeństwo, porwali arcybiskupa na ręce i zanieśli go, trzymając wysoko nad tłumem, od drzwi wchodowych, aż przed wielki ołtarz. Od tego wypadku, we wszystkich jego objazdach dyecezyalnych, każde pierwsze wejście do kościoła dawałoby się policzyć do najcięższych trudów jego powołania, a nieraz nawet do groźnych niebezpieczeństw, przebytych w życiu.
To téż i obecnie wcisnął się raczéj, niż wszedł do kościoła i zaraz zbliżył się do wielkiego ołtarza, a pomodliwszy się przez chwilę swoim zwyczajem, w krótkiéj przemowie powiedział ludowi o tém, jak wielką miłość ma dla niego, jak go obchodzi jego zbawienie i w jaki sposób każdy ma się przygotować do jutrzejszego nabożeństwa. Następnie udał się do plebanii i w rozmowie z don Abbondiem, pomiędzy innemi rzeczami, zaczął się też wypytywać i o Renza. Proboszcz odpowiedział z razu, że to chłopak trochę może nazbyt żywy, trochę uparty, trochę porywczy... ale, na bardziéj natarczywe zapytania kardynała, zmuszony był oświadczyć, że, w każdym razie, to człowiek wcale porządny i że on sam pojąć nie może, jakim sposobem mógł się dopuścić w Medyolanie tych breweryj, które mu przypisywano.
— No, a co do dziewczyny — rzekł kardynał — to jak się wam zdaje, czy już może śmiało powrócić do domu?\
— Jak na teraz odpowiedział don Abbondio, zapewne, że może powrócić, mówię, na teraz, ale — dodał z westchnieniem — trzeba byłoby, żeby wasza pasterska mość zawsze tu była, albo przynajmniéj gdzieś niedaleko.
— Bóg zawsze niedaleko — powiedział kardynał — zresztą pomyślę o jéj bezpieczeństwie. — I wydał natychmiast rozkaz, aby nazajutrz z rana posłano po nasze obie kobiety lektykę i kilku ludzi, którzyby nad niemi czuwali w drodze.
Don Abbondio odszedł, uszczęśliwiony tém, że kardynał, wypytując go o narzeczonych, nie kazał mu się tłómaczyć z tego, że im ślubu dać nie chciał. A więc nic nie wie o niczém — mówił w duchu — wybornie! Agnieszka potrafiła utrzymać język za zębami, to cud, istny cud! No, wprawdzie jutro powrócą i jeszcze się będą widziały z kardynałem, ale i teraz nauczę je, co mają mówić, a czego nie mówić. — I nie przeczuwał nieborak, że jego pasterska mość arcybiskup, dlatego tylko nie wszczynał z nim teraz rozmowy o tym drażliwym przedmiocie, iż pragnął, aby ona była długą i wyczerpującą a zatém odkładał ją do swobodniejszego czasu, mając zamiar, nie tylko dać proboszczowi dobrą nauczkę, na którą zasłużył, lecz wysłuchać również i tego, coby mógł powiedziéć na swoje usprawiedliwienie.
Zacny kardynał obmyślał tymczasem jakieś bezpieczne i odpowiednie schronienie dla Łucyi, nie wiedząc, że od chwili, kiedy ją opuścił, zaszły wypadki, które czyniły zbytecznemi te jego starania, wypadki, o których uważamy za stosowne zawiadomić tu naszych czytelników.
W czasie tych kilku dni, które spędziły w domu gościnnego krawca, obie kobiety wróciły, o ile się dało, do zwykłego im trybu życia. Łucya zaczęła zaraz prosić o jakąś robotę i otrzymawszy ją, podobnie jak w klasztorze i tu szyła całemi dniami, siedząc w samotnéj izdebce, zdala od oczu ciekawych. Agnieszka, to starała się gospodynię wyręczać w zajęciach około domu i dzieci, to wychodziła do miasteczka, to córce pomagała w robocie. Rozmowy matki z córką, chociaż pełne czułości, były jednak niezmiernie smutne: obie wiedziały, że się wkrótce rozłączą, boć przecie owieczka nie mogła powracać w pobliże wilczéj nory; a kiedy i na jak długo miały się rozstać? Przyszłość, dla jednéj z nich zwłaszcza, była ciemną, nieodgadnioną. Pomimo to wszakże Agnieszka starała się robić o téj przyszłości pomyślne wnioski i córce dodawała odwagi. I tak, była przekonaną, że Renzo, jeżeli tylko mu się nic złego nie stało, wkrótce da im znać o sobie, a jeżeli już obrał gdzieś sobie stałe zamieszkanie i znalazł robotę i (a czyż mogło być inaczéj?) nie zmienił swego postanowienia, to dlaczegożby one nie miały zaraz tam do niego pojechać? O tych swoich nadziejach ciągle mówiła Łucyi, dla któréj, nie wiem już, czy większą boleścią było słuchanie o nich, czy odpowiadanie na nie. Dotychczas nie wyjawiła swéj wielkiéj tajemnicy, dręczyło to ją wprawdzie i niepokoiło, że z taką dobrą matką nie postępuje tak, jak na poczciwą córkę przystało i że nie po raz pierwszy już stara się przed nią coś ukryć; ale jakiś wstyd nieprzełamany i różne obawy, o których już mówiliśmy wyżéj, nakazywały jéj milczenie, codzień więc obiecywała sobie, że jutro już powie matce o wszystkiém, a gdy jutro nadeszło, zdobyć się na to nie mogła i znowu odkładała do dnia następnego. Jéj plany były tak odmienne od planów matki, a raczéj nie miała ich nawet wcale; zdała się we wszystkiém na wolą bożą. Każdą więc rozmowę o Renzu i o przyszłych swych losach starała się przeciąć, albo zwrócić na jakiś inny przedmiot; mówiła ogólnikowo, że nie ma już żadnéj nadziei, że nawet niczego już więcéj nie pragnie na świecie, jak tylko prędkiego połączenia się z matką, a zawsze prawie, w takich razach, rzewny płacz nie dawał jéj dokończyć tego, co mówić zaczęła.
— Wiesz, dlaczego tak ci się zdaje? — mówiła Agnieszka: — dlatego, żeś tyle wycierpiała, i trudno ci już w to uwierzyć, aby kiedyś mogło być lepiéj. Ale, zobaczysz, niech tylko Pan Bóg... niech choć iskierka nadziei zabłyśnie; wówczas, wówczas mi powiesz, czy już niczego więcéj nie pragniesz. — Łucya całowała matkę i płakała po cichu.
Pomiędzy niemi dwiema, a ich gospodarzami zrodziła się odrazu przyjaźń serdeczna, bo i gdzież naprawdę mogłaby się prędzéj zrodzić, jeżeli nie między dobroczyńcami, a temi, którzy odbierają dobrodziejstwa, gdy, tak jedni, jako też i drudzy, są poczciwemi ludźmi? Zwłaszcza Agnieszce z gospodynią nie zabrakło nigdy wątku do rozmowy. Oprócz tego krawiec, od czasu do czasu, bawił swych gości budującą rozmową, lub ciekawemi historyami; a szczególniéj w czasie obiadu miał zawsze coś pięknego do opowiedzenia o Bovo d’Antona, lub o świętych ojcach na puszczy.
W tym właśnie czasie, nieopodal owej mieściny, bawiło na wsi pewne małżeństwo wysokiego stanu: Don Ferrante i donna Prasseda; o których nazwisku, swoim zwyczajem, milczy rękopism. Donna Prasseda była-to niemłoda już pani, która lubiła niezmiernie zajmować się dobremi uczynkami, zajęcie, naprawdę, najbardziéj szczytne, najbardziéj godne człowieka, które jednak ułomna natura ludzka, równie jak tyle innych, czasem zepsuć potrafi. Aby módz dobrze czynić, trzeba najprzód wiedziéć, co to jest dobro, a podobnie, jak każdą rzecz inną, i dobra nie możemy poznać bezwzględnie, lecz tylko w związku z naszemi skłonnościami i za pomocą naszego umysłu i pojęć, które czasami nie koniecznie są najlepsze. Donna Prasseda do swoich pojęć zastosowała owę zasadę, którą mądrzy ludzie zalecają jako najlepszą w stosunku z przyjaciółmi: oto, miała ich bardzo niewiele, lecz do tych niewielu żywiła ślepe przywiązanie. Na dobitkę i w téj nawet, tak ograniczonéj liczbie uprzywilejowanych pojęć, wiele jeszcze było najzupełniéj skrzywionych, co jednak nie przeszkadzało bynajmniéj, aby właśnie do takich czuła słabość największą. Stąd więc zdarzało jéj się nieraz brać za dobro to, co niém nigdy nie było, albo w celu osiągnięcia tegoż dobra używać takich środków, które mu tylko szkodę przynieść mogły, albo uważać za godziwe te, do których w żadnym razie uciec się nie była powinna, a wszystko to z powodu, że się jej zdawało, iż człowiek czyniący coś więcéj nad to, co mu nakazuje obowiązek, może już czynić i więcéj niż to, do czego ma prawo; zdarzało jéj się także widziéć w jakiéjś sprawie, lub wypadku to właśnie, czego tam wcale nie było, a natomiast nie domyślać się nawet prawdziwego znaczenia. Zresztą, wszystkie te rzeczy mogą się zdarzać i zdarzają się też każdemu, nie wyjmując i najdoskonalszych nawet, ale donnie Prassedzie zdarzały się one nazbyt często, co prawda, a nieraz nawet i wszystkie razem.
Słysząc o cudownéj przygodzie Łucyi i o tém wszystkiém, co z tego powodu opowiadano o dziewczynie, zdjęta wielką ciekawością, zapragnęła ją poznać i posłała do miasteczka starego służącego wraz z powozem po matkę i córkę. Dowiedziawszy się od krawca, że donna Prasseda powóz po nie przysłała, Łucya, zakłopotana, ściskając ramionami, prosiła go, aby wynalazł jaki grzeczny sposób odmówienia tych zaprosili. Dopókąd chodziło o sąsiadów i mieszkańców mieściny, którzy chcieli poznać sprawczynię, albo raczéj narzędzie tak wielkiego cudu, krawiec chętnie oddawał jéj tę przysługę, ale teraz odrzucenie zaprosili tak dostojnéj osoby wydawało mu się niemal jakimś buntem. Tak więc usilnie zaczął prosić, nalegać, wmawiać, przedstawiać, i dowodzić, że to tak się nie robi, że to są panowie nielada, że panom nie wolno przecież odpowiedziéć: nie chcę — i że to może być dla obu kobiet wielkiém szczęściem, donna Prasseda, to bogobojna, święta pani, i tyle jeszcze innych rzeczy nagadał, że Łucya, chcąc nie chcąc, musiała w końcu uledz, témbardziéj, że matka nie przestawała potakiwać we wszystkiém poczciwemu krawcowi, powtarzając ciągle: — a pewno, a jakże.
Donna Prasseda przyjęła je bardzo uprzejmie, winszowała, wypytywała, rad nie szczędziła, a choć w całém jéj obejściu czuć było świadomość wyższości, poczucie własnéj godności, jednakże umiała to złagodzić i zaprawić tylu grzecznemi słówkami, tylu oznakami szczerego zajęcia się losem tych dwu kobiet, że Agnieszka niemal odrazu, a następnie i Łucya oswoiły się z tém przygniatającém uczuciem poszanowania, które wzbudzała w nich znakomita pani, a nawet znalazły w tém pewien urok. Otóż, mówiąc krótko, donna Prasseda, dowiedziawszy się, że kardynał wziął na siebie wynalezienie dla Łucyi jakiegoś schronienia, ożywiona chęcią dopomożenia mu, a jednocześnie ubieżenia go w tych jego szlachetnych staraniach, oświadczyła, iż gotowa jest przyjąć Łucyą do swego domu, gdzie, choć nie będzie miała żadnego zgóry określonego zajęcia, Wolno jéj będzie, jeżeli zechce, innym kobietom służebnym pomagać w robocie. I dodała, że zawiadomienie o tém jego pasterskiéj mości kardynała bierze na siebie.
Oprócz istotnego, natychmiastowego dobrodziejstwa, które się zawierało w takim uczynku, donna Prasseda upatrywała w nim sposób do wyświadczenia innego jeszcze, stokroć większego podług jéj zdania, którém miało być oświecenie zbłąkanego umysłu i naprowadzenie na drogę prawdy kogoś, kto tego bardzo potrzebował. Kiedy po raz pierwszy usłyszała o Łucyi, zaraz jéj się zdało, że dziewczyna, która mogła dać słowo jakiemuś ladaco, jakiemuś buntownikowi, jakiemuś słowem szubienicznikowi, musiała także miéć pewne ukryte przywary, nie mogła być bez złe, jak to mówią: „Powiedz z kim przestajesz, a powiem ci, kim jesteś“. Poznanie Łucyi utwierdziło ją w tém przekonaniu. Chociaż wydała jéj się dobrą w gruncie dziewczyną, ale, pomimo to jednak, wieleby jéj miała do zarzucenia. Ta główka spuszczona, ta bródka, jakby przygwożdżona do kółka pod gardłem, to nieodpowiadanie na zapytania, albo też te odpowiedzi takie krótkie, jakby z musu, mogły wprawdzie tłómaczyć się nieśmiałością, ale niezawodnie pochodziły z wielkiego uporu; oj! łatwo było odgadnąć, że ta główka miała swoje widzimisię. A owoż rumienienie się byle czego i owe tłumione westchnienia... Na dobitkę jeszcze i onych dwoje ocząt, które donnie Prassedzie nie podobały się wcale. Była więc tak święcie przekonaną, jak gdyby się o tém dowiedziała z najlepszego źródła, że wszystkie nieszczęścia Łucyi są karą, którą zsyła na nią niebo za występną miłość do tego ladaco, i przestrogą zarazem, że dla swego zbawienia powinna wyrwać ją z serca; a mając takie przekonanie, postanowiła dopomagać wszelkiemi siłami do osiągnięcia tak chwalebnego celu. Przecież, jakto powtarzała często sobie i innym, jedyném jéj zadaniem było pełnienie woli nieba, ale i w tym razie zdarzało jéj się nieraz grubo omylić, bo za niebo brała własną swoję głowę. Jednakże o tém drugiém wielkiém dobrodziejstwie, które miała wyświadczyć Łucyi, nie pisnęła ani słowa. Było-to bowiem jedną z jej wzniosłych zasad, że chcąc coś dobrego uczynić dla bliźnich, nie trzeba przedewszystkiém, w większości wypadków, wtajemniczać ich w swoje względem nich zamiary.
Matka i córka spoglądały na siebie. W bolesnéj konieczności rozstania się, ta propozycyą zdawała im się nie-do-odrzucenia, chociażby dlatego tylko, iż donna Prasseda spędzała zwykle najgorętszą porę roku w willi, położonéj tak blisko od ich wioski, że dałoby im to możność (w najgorszym razie za nadejściem owéj pory), zbliżyć się do siebie i widywać się często. Porozumiawszy się więc wzrokiem, obie zwróciły się do szlachetnéj pani z temi podziękowaniami, które wyrażają przyjęcie jakiéjś łaski; ona zaś ponowiła obietnice, podwoiła uprzejmości i powiedziała, że zaraz przyśle im list, który prosi, aby wręczyły kardynałowi.
Po wyjeździe kobiet, kazała don Ferrantowi list napisać, don Ferrante bowiem był literatem (o czém pomówimy nieco późniéj szczegółowo), i dlatego w nadzwyczajnych wypadkach, kiedy trzeba było jakiś list ułożyć, małżonka posługiwała się nim, jako sekretarzem. Ponieważ chodziło o list takiéj wagi, don Ferrante opracował go należycie, wlał weń całą swą mądrość i oddając go następnie do przepisania swéj połowicy, zalecił gorąco, aby zwracała uwagę na ortografią, bo to była jedna z wielu rzeczy, którym się poświęcał i jedna z niewielu, w których głos jego w domu miał jakieś znaczenie. Donna Prasseda przepisała list starannie i odesłała go do domu krawca. Było-to na dwa, czy na trzy dni przedtém, zanim kardynał wyprawił lektykę po obie kobiety.
Kiedy przybyły do swéj wioski, wysiadły przed plebanią, w któréj znajdował się kardynał. Był wydany rozkaz, aby je natychmiast wprowadzono; kapelan, który pierwszy je spostrzegł, wykonał go, zatrzymawszy je tylko tyle, ile było potrzebném niezbędnie, aby im dać spiesznie kilka przestróg co do sposobu, w jaki się miały zachowywać wobec jego pasterskiéj mości, i jak go miały tytułować, rzecz, którą zwykł był czynić za każdym razem, gdy mógł być pewnym, że go kardynał nie widzi. Było-to dla biednego księżyny udręczenie nie-lada, widzieć ciągle, że dokoła kardynała wszystko się dzieje jakoś nieporządnie, nie tak, jakby się dziać było powinno — a to z powodu — mawiał, podobnie jak wielu innych i jak cała rodzina Fryderyka — z powodu zbyt wielkiéj dobroci tego świętego człowieka, zbytniéj poufałości z każdym. — I opowiadał i zapewniał nawet, że na swe własne uszy słyszał nieraz, jak arcybiskupowi odpowiadano: tak, panie; albo: nie, panie.
Właśnie w téj chwili kardynał mówił z don Abbondiem o sprawach, dotyczących jego parafii, co pozbawiło naszego proboszcza możności udzielenia również obu kobietom rad i przestróg, których tak bardzo pragnął im udzielić. Mijając je tylko, w chwili, kiedy on pokój opuszczał, a one tam wchodziły, zdołał im przesłać spojrzenie, w którém malowało się zadowolenie z ich dotychczasowego sprawowania się i nadzieja, że i teraz potrafią powstrzymać się od wypaplania czegoś niepotrzebnego.
Po pierwszych powitaniach z jednéj strony i głębokich ukłonach z drugiéj, Agnieszka wydobyła z zanadrza list i podała go kardynałowi, mówiąc: — To od donny Prassedy, która powiada, że zna dobrze waszę pasterską mość jaśnie wielmożnego pana kardynała, co też i musi być prawdą, boć wszyscy tacy jaśnie wielmożni państwo powinni się znać pomiędzy sobą. Jak jaśnie wielmożny pan przeczyta, to zobaczy, o co tu chodzi.
— Dobrze — rzekł Fryderyk po przeczytaniu listu i należytém wyrozumieniu, jaka to treść ukrywa się pod tym kwiecistym stylem don Ferranta. Znał ten dom o tyle, że mógł być pewny, iż Łucyę zapraszano doń w godziwych zamiarach i że tam będzie zabezpieczona od podstępnych sideł i niecnych napaści swego prześladowcy. Jakie zaś mógł miéć pojęcie o umyśle donny Prassedy, o tem żadnych wiadomości nie mamy. Być może, iż gdyby sam wybierał, toby inną jakąś osobę wybrał na opiekunkę dla Łucyi, ale, jakeśmy to już powiedzieli, czy też dali do zrozumienia uprzednio, nie miał we zwyczaju zmieniania tego, co do niego nie należało, jedynie tylko w celu poprawiania i przerabiania na lepsze.
— Przyjmijcie więc w pokorze i to rozłączenie, znoście cierpliwie niepewność, w któréj się znajdujecie — powiedział po chwili: — a niech was nie opuszcza ufność w miłosierdzie boże i nadzieja, że wkrótce już próby wasze się skończą, do czego wszystko zdaje się dążyć, ale pamiętajcie przedewszystkiém, że to, co wam Bóg ześle, będzie dla was najlepsze. — Jeszcze przez pewien czas pocieszał i dodawał odwagi kobietom, potém, zwracając się do Łucyi, udzielił jéj kilka rad przyjacielskich co do tego, jak ma postępować w nowém otoczeniu i, pobłogosławiwszy obie, pozwolił im wreszcie odejść. Zaledwie ukazały się na ulicy, otoczył je wielki rój przyjaciół i przyjaciółek, cała wieś, że tak powiem, która już tu na nie czekała, odprowadziła je do domu, jakby w tryumfie. Wszystkie kobiety, jedna przed drugą, starały się winszować, ubolewać, zapytywać, a na wiadomość, że Łucya jutro już ma odjechać, wszystkie wyrażały głośno wielki żal z tego powodu. Mężczyźni oświadczali się na wyprzódki z gotowością do usług, każdy chciał być dziś w nocy na warcie przy domku Agnieszki. Z powodu téj gotowości do usług, nasz nieznany autor, uważa za stosowne utworzyć nowe przysłowie: jeżeli chcesz mieć wielu pomocników, to staraj się tylko ich nie potrzebować.
Wszystkie te, tak głośne i żywe oznaki radości i współczucia mieszały i odurzały Łucyą, Agnieszka zaś przeciwnie czuła się w swoim żywiole. Jednak, w gruncie rzeczy wszystko to i na Łucyą dobrze oddziaływało, odrywając ją od myśli i wspomnień, które, nawet wśród wrzawy i gwaru, budziły w niéj i te drzwi i te pokoiki i każdy sprzęt niemal.
Na odgłos dzwonu, który oznajmiał, iż wkrótce nabożeństwo ma się rozpocząć, wszyscy ruszyli ku kościołowi, a dla naszych dwu kobiet był-to nowy tryumfalny pochód.
Po skończoném nabożeństwie, don Abbondio, który pobiegł do Perpetui w celu przekonania się, czy wszystko należycie przygotowała do obiadu, został wezwany do kardynała. Udał się natychmiast do znakomitego gościa, który dając mu znak, aby się przybliżył, zaczął w te słowa; — Proboszczu dobrodzieju — a powiedział to w taki sposób, iż łatwo było się domyśléć, że to początek długiéj i poważnéj rozmowy: — proboszczu dobrodzieju — powtórzył — dla czegoście nie połączyli ślubem małżeńskim téj biednej Łucyi z jéj narzeczonym?
— Otóż masz, wszystko dziś wypaplały! — pomyślał don Abbondio i jąkając się, odrzekł: — Wasza pasterska mość jaśnie oświecony kardynał słyszał już zapewne o całéj plątaninie, która zaszła w téj sprawie; było to takie jakieś zamieszanie, że i dziś trudno byłoby cośkolwiekbądż w tém wszystkiém zrozumieć, o czém zresztą i wasza pasterska mość musiała się niezawodnie przekonać, widząc, iż dziewczyna po tylu przypadkach jest tutaj, jakby jakimś cudem, a narzeczony, po tylu innych przypadkach, Bóg wie gdzie się obraca.
— Pytam — powiedział znowu kardynał — czy to prawda, że, nim zaszły te wszystkie nieszczęśliwe przygody, odmówiliście połączenia ich ślubem, kiedy was o to proszono w dzień, przez was samych naznaczony; pytam i chcę wiedziéć, dla jakich powodów?...
— Ach, bo doprawdy... gdyby wasza pasterska mość wiedziała... jakie to pogróżki... jakie straszne rozkazy... abym nie mówił... — I zamilkł nagle z taką miną i w takiéj postawie, że choć pełne pokory dawały jednak do zrozumienia, iż byłoby niedyskretnym chcieć się od niego czegoś więcéj dowiedziéć.
— Ale! — rzekł kardynał z pewną surowością w wyrazie twarzy i w głosie: — proszę pamiętać, że przemawia do was biskup, który ze względu na swój obowiązek i dla waszego usprawiedliwienia chce się dowiedziéć, dlaczego nie spełniliście tego, co powinność wasza spełnić wam nakazywała.
— Wasza pasterska mość — wybełkotał don Abbondio, straciwszy już odwagę do reszty: — nie chciałem przecie zamilczéć... Ale, zdawało mi się tylko, że ponieważ to są rzeczy zagmatwane, dzieje już stare, których naprawić nie można, byłoby zbyteczném wracać do nich... Wszakże, skoro wasza pasterska mość rozkaże, to opowiem wszystko, całą prawdę.
— Proszę, proszę, mojém jedyném życzeniem jest, abyście się mogli usprawiedliwić.
Tu, don Abbondio zaczął opowiadać bolesną przygodę, nie wymieniając wszakże imienia głównego jéj sprawcy, i nazywając go tylko wielkim i możnym panem, przez co chciał zachować Jeszcze tę odrobinę przezorności, którą mógł zachować w takich opalach.
— I żadnych innych nie mieliście do tego powodów? — zapytał kardynał po wysłuchaniu sprawozdania.
— Ale być może, iż nie potrafiłem dość jasno wytłómaczyć się — odrzekł don Abbondio. — Powiedziano mi, że przypłacę życiem przekroczenie tego rozkazu.
— I to zdaje się wam dostateczną przyczyną do niespełnienia tego, co wchodzi w zakres najpierwszych obowiązków waszego powołania?
— Ja zawsze starałem się pełnić wszystkie moje obowiązki, nawet z narażeniem się na największe niewygody, ale gdy idzie o życie...
— A kiedyście się zaciągali w szeregi sług Kościoła świętego, czy ten Kościół święty zapewnił wam bezpieczeństwo życia? Czy powiedział, że obowiązki, które na was stan duchowny wkłada, są wolne od wszelkich trudności, są wyjęte z pod wszelkich niebezpieczeństw? A może wam powiedział, że gdzie się rozpoczynają niebezpieczeństwa, tam mają się kończyć wasze obowiązki? Czy nie mówił wam zupełnie co innego? Czy nie oznajmił wyraźnie, że posyła was jako baranka pomiędzy wilki? Czyż nie wiedzieliście o tém, że są na świecie ciemięzcy, którym może się nie podobać to, co wam pełnić nakazano? Ten, który nam zostawił swą naukę i przykład, Ten, którego naśladując, nazywamy siebie i pozwalamy, aby nas zwano pasterzami, czyż przychodząc na ziemię, aby nas odkupić, położył za warunek, że z życia nie uczyni ofiary? I dla ocalenia, dla zachowania, dla przedłużenia jeszcze na dni kilka tego doczesnego żywota kosztem miłości bliźniego i obowiązków, czyż potrzebne wam było święte namaszczenie i łaska kapłaństwa? Nie kapłaństwo, lecz świat mógł wam dać taką naukę i taką cnotę. Co mówię? O, hańbo! świat nawet ją odrzuca, świat przecież także ustanawia swoje prawa, które nietylko zło, ale czasem i dobro pełnić nakazują; on też ma swoję ewangielią, ewangielią pychy i nienawiści, i nie chce, aby mówiono, że przywiązanie do życia jest dostatecznym powodem do wyłamywania się z pod praw, które ustanowił. Nie chce i muszą go słuchać. A my czyż nie jesteśmy synami i zwiastunami Obietnicy? I czémże byłby Kościół, gdyby ta wasza mowa była mową wszystkich waszych współbraci? I w cóżby się obrócił, gdyby taką naukę opowiadał światu?
Don Abbondio słuchał z pochyloną głową, a jego biedny rozum wobec myśli, które przed nim rozwijał kardynał, znajdował się, mniéj więcéj, w takiém położeniu, jak pisklę w szponach sokoła, który trzyma je zawieszone wysoko, wysoko, w jakiéjś strefie nieznanéj, w powietrzu, którem nigdy jeszcze nie oddychał. Czując, że coś przecie trzeba odpowiedzieć, rzekł z przymusową pokorą:
— Wasza pasterska mość, mogłem zbłądzić; skoro już o życie tak nic a nic dbać nie należy, to doprawdy nie wiem, co na to powiedziéć; ale to wiem tylko, że kiedy komu wypadnie mieć do czynienia z pewnemi ludźmi, z ludźmi, którzy mają silę i którzy żadnych racyj słuchać nie chcą, no, to mnie się zdaje, że nawet, gdyby człowiek i zucha chciał udawać, niewieleby na tém wygrać potrafił. A ten przecież, ten, to taki pan, że z nim ani trafić do ładu, ani go zwyciężyć nie można.
— A czyż tego nie wiecie, że cierpiéć za prawdę jest naszém zwycięstwem? A jeżeli nie wiecie, to jakąż jest owa nauka, którą opowiadacie ludziom? Jakiż z was kapłan? Jakąż jest ta dobra nowina, którą oznajmiacie ubogim i cierpiącym? Któż od was wymaga, abyście siłą zwalczali siłę? Gdy dzień sądu nadejdzie, nie zapytają was pewno, czyście potrafili ująć w karby ciemięzców, bo do tego nie było nam dane ani prawo, ani możność, ale zapytają was, czyście użyli wszystkich tych środków, któremi mogliście rozporządzać, do pełnienia tego, co wam było nakazane, wówczas nawet, kiedy znajdowali się ludzie tak zuchwali, aby mu tego zabronić.
— No, ależ i ci święci to także dziwni ludzie! — myślał tymczasem don Abbondio. — W gruncie rzeczy z tego wszystkiego, co mówi, to tylko wynika, że go bardziéj obchodzą jakieś tam miłostki dwojga młodych, niż życie biednego księdza. — 1 najchętniéjby już skwitował z reszty rozmowy, zadawalniając się tém, co usłyszał dotychczas, ale widział nieborak, że się na to jakoś wcale nie zanosi, bo kardynał tylko się ciągle zatrzymywał i zdawał się widocznie wyczekiwać jakiejś odpowiedzi, czy to przyznania się do winy, czy usprawiedliwienia, słowem czegokolwiek.
— To téż, jak to już powiedziałem waszéj pasterskiej mości — odrzekł, widząc się do tego zmuszonym — mogłem zbłądzić, zawiniłem... Ale bo to, kiedy kto nie ma odwagi, skądże się zdobyć na nią?
— A dlaczegóż więc, mógłbym powiedziéć, obraliście sobie zawód, który nakazuje wam toczyć ustawiczną walkę z namiętnościami świata? Powiem wam także dlaczego, skoro już raz, mniejsza o to z jakich pobudek, poświęciliście się temu zawodowi i czujecie, że dla pełnienia tego, co jest waszą powinnością, braknie wam odwagi, dlaczegóż nie pomyśleliście o tém, że jest ktoś, kto może wam ją dać, byleście tylko o nią prosić go zechcieli? Czyż sądzicie, że wszystkie te miliony męczenników miały same w sobie tak wielką odwagę? że do życia żadnéj nie przywiązywały wagi? Tylu młodzieńców, którzy zaledwie zaczynali poznawać cały urok życia, tylu starców, ubolewających nad tém, że ono przemija tak prędko, tyle dziewic w kwiecie wieku, tyle żon, tyle matek? A wszystkim im jednak nie zabrakło odwagi, bo odwaga była konieczną do spełnienia ofiary i Bóg ich nią obdarzył, Bóg, w którym położyli całą swą ufność. A wy, znając waszę słabość i wasze obowiązki, czyście pomyśleli kiedy o przygotowaniu się do ciężkich prób, na które mogliście być narażeni, do takich, jak ta naprzykład, która was spotkała? Ach! jeżeliście, pełniąc przez lat tyle obowiązki pasterza, umiłowali całą duszą tę waszę owczarnię (a powinnoż być inaczéj?) jeżeliście całmé sercem byli jéj oddani, to odwagi do jéj obrony naprawdę nie mogłoby wam było zabraknąć w potrzebie; bo miłość jest waleczna. A więc jeżeli ukochaliście tych, którzy zostali powierzeni waszéj pieczy duchownéj, tych, których zowiecie waszemi dziećmi, to widząc dwoje z nich i siebie wraz z niemi w niebezpieczeństwie, ach! zaiste, jak ułomność ciała kazała wam wówczas zadrżeć o siebie, tak litość i miłość powinna wam była również kazać zadrżeć i o nich. Musiał was wstyd ogarnąć za tę pierwszą bojaźń, bo pochodziła tylko z ułomności ciała, musieliście błagać Stwórcy o siłę do jjé zwalczenia, do wyrwania jéj z serca waszego, bo była niegodną pokusą i musiała wstąpić w was natomiast inna bojaźń, bojaźń święta i wzniosła, nie o siebie, lecz o bliźnich, o tych dwoje waszych dziatek, którym zagrażało nieszczęście, téj bojaźni ulegliście zupełnie, ta was ogarnęła, nie dając chwili wypoczynku pobudzając, zmuszając do obmyślenia jakiegoś środka ratunku, do uczynienia wszystkiego, co jest w waszéj mocy dla obrony tych, którzy byli w niebezpieczeństwie. I cóżeście uczynili dla nich? Cóżeście obmyślili? Czémże was natchnęła owa święta bojaźń, owa wielka miłość?
I umilkł kardynał, wyczekując odpowiedzi.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Alessandro Manzoni i tłumacza: Maria Obrąpalska.