Na zgubnej drodze/XV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Alphonse Daudet
Tytuł Na zgubnej drodze
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1879
Druk Drukarnia L. Chodźki w Piotrkowie
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XV.

Po śmierci matki, Rajmund opuścił ustronie w Neuilly. Najął w nowej dzielnicy miasta, położonej po za kościołem ś. Magdaleny, jeden z tych lokali małych i szczupłych, wytworzonych wymaganiami nowoczesnego smaku, w których pozór zewnętrzny główną odgrywa rolę i bierze górę nad praktycznością i pożytkiem. Pięć pokoików, składających to mieszkanie, Rajmund zapełnił nowomodnemi meblami, znamionującemi gust prawdziwie ekscentryczny, właściwy naszym czasom.
Dawniej, nie prędko można było umeblować mieszkanie. Zastanawiano się nad tem długo, a wybór był trudny. Każdy mebel musiał mieć wcześniej wyznaczone sobie miejsce, którego już nie zmieniał. Pokolenia przemijały, otoczenie pozostawało niezmiennem. Po upływie wieku, szanowano je jako pamiątkę rodzinną. Przekonanie, że się całe życie przepędzi w tem samem mieszkaniu, nadawało nieocenioną wartość jego urządzeniu. Dzisiaj, na podobny stan można natrafić tylko na głębokiej prowincyi. W Paryżu szybkie dochodzenie do majątku, częste ruiny, bogacenie się jednych kosztem drugich — oto przyczyny, które tak na tym, jak i na wielu innych punktach stanowczy wywarły wpływ na zmianę naszych obyczajów i zwyczajów. Mieszkania urządzają, się na poczekaniu.
W ciągu dni kilku można za umiarkowaną cenę urządzić sobie mieszkanie na pozór ze zbytkiem, stosownie do upodobania. Nowoczesny przemysł wytworzył naśladowanie antyków. Za kilka tygodni można mieć kredens z czasów Henryka III-go, lub fotele z czasów XIV-go. Przypomina to owego kupca, który na drzwiach swego sklepu położył napis: „Fabryka dywanów perskich.“ Dla tego też nasze mieszkania nie mają w sobie ani poezyi, ani nie sprawiają żadnego na nas wrażenia. Zaledwie kilka starych pałaców pozostało już tylko na przedmieściu Saint-Germain i na placu królewskim, przypominających nam rycerskość i dawną prostotę, niejako w przeciwstawieniu do dzisiejszych mieszkań.
Mieszkanie Rajmunda nie odróżniało się niczem od wielu innych. Znalazłeś tam wszystko, czego mógł dostarczyć tapicer za kilka biletów tysiącfrankowych. Całość choc ładna, nie sprawiała żadnego wrażenia. Pokoje podobne były do bombonierek. Na suficie widziałeś wymalowane białe chmurki na tle lazurowem. Papier okrywający ściany naśladował skóry wytłaczane, albo obicia aksamitne. Firanki z deseniem w pasy, wywołałyby, kilka wieków temu, niewątpliwie srogie oburzenie. W gabinecie do pracy porozwieszane były na ścianach zabytki dawnej broni, podrabiane na przedmieściu ś. Antoniego. W przedpokoju umieszczono dwie głowy jelenie o szklannych oczach oprawne w rzeźbę z drzewa. Reszta podobny nosiła na sobie charakter. Kilka ładnych sztychów, dobry wybór książek, trochę srebra pozostałego w spadku po pani Vilmort, kwiaty w żardinierkach — oto wszystko co jeszcze jako tako urozmaicało pospolitość otoczenia.
W takiem to miejscu Rajmund oczekiwał na Martę nazajutrz po owym pamiętnym dniu, w którym zamienili uroczyste, wzajemne przysięgi. Podniósłszy się raniutko, przyozdobił całe mieszkanie jak świątynię. Odświeżył kwiaty, zdjął z mebli szare płócienne pokrowce, pospuszczał żaluzyje tak, aby pozwalały zaledwie przedrzeć się małej ilości światła i aby w pokojach tylko półcień panował. Służącą wysłał na miasto, a pozostawszy sam, zagłębił się w rozmyślaniu nad swojem szczęściem.
Marta opuściwszy dom męża zaraz po śniadaniu, przyszła ledwie około godziny pierwszej popołudniu.
Rajmund otworzył drzwi nim zdążyła zadzwonić. Weszła prosto do pokoju nie przemówiwszy słowa — i stanęła.
— Otóż jestem — rzekła.
Ubrana była w jedna z tych ciemnych, skromnych i niezwracających na siebie oczów przechodnia sukien, które pozwalają, młodej kobiecie przejść ulicą, niepostrzeżenie. Twarz jej zakrywał gęsty woal. Skoro go podniosła, wyraz szczęścia i radości, bijący z jej oczów, rozjaśnił dokoła wszystko. Rajmund chciał jej paść do nóg, lecz ona usiadłszy w fotelu, przycisnęła go do swej piersi, aby pocałunkiem i pieszczotą ugasić ogień, który jej wargi oblewał krwi strumieniem.
Byłto dzień cudnie piękny — dzień najsłodszej rozkoszy i miłości. Marta na pół bez myśli, lecz z prawdziwym wdziękiem oddała mu się zupełnie. Należała ona do tego rodzaju kobiet, które, począwszy od Heleny aż do pani Récamier, zachwycały zawsze świat klasyczną swą pięknością i doskonałością kształtów. Po raz pierwszy uległa pod wpływem miłości. Odtąd pozostawali w zachwycie, połączeni niczem nierozerwanemi węzły.
Po pierwszych wybuchach miłości, nastąpił czas niewymownie czułych i słodkich zwierzeń i szeptów, w którym upojeni miłością kochankowie, żyją wyłącznie sobą tylko. Wtedy, wspominając przeszłość, zamieniają obietnice na przyszłość, uczą się poznawać nawzajem i składają przysięgi, które zdawałoby się, że wieki przetrwać powinny.
To też Marta uważnie słuchała słów Rajmunda — słów pełnych zachwytu i upojenia. Przerywała mu jedynie od czasu do czasu, aby go do serca przycisnąć. Rozmawiając tak, powzięli postanowienie co do swej przyszłości. Marta chciała, aby Rajmund poznał całą jej przeszłość; nic więc przed nim nie ukryła, nawet swych zuchwałych planów, które ją bez przywiązania i miłości rzuciły w objęcia człowieka o trzydzieści lat od niej starszego. Opowiadanie to w chwilach uniesienia, wzbudziło w Rajmundzie tylko litość, nie zaś pogardę. Postanowił codziennie bywać u Varades’a, aby codziennie bez przeszkód i narażenia się na niebezpieczeństwo, mógł widywać Martę.
— Nie umiałabym — mówiła — kochać człowieka i nie być z tego dumną. Skoro się raz już oddałeś w moje ręce, będę póty myśleć o twym losie, póki przez moje starania nie przyjdziesz do zaszczytów i majątku.
I wśród zachwytów, wszczęła się między niemi kwestyja nic wspólnego z miłością nie mająca, kwestyja pieniężna. Jak owe małżeństwo, które łącząc się z sobą na zawsze, nie ma względem siebie żadnych tajemnic, tak samo i oni żyli tylko tą myślą, aby wzajemnie we wszystkiem sobie dopomagać. Marta zapragnęła zwiedzić całe mieszkanie przyjaciela. Wsparta więc na jego ramieniu, przeszła wszystkie pokoje, obejrzała każdy kącik, pozostawiając za sobą niczem niezatarte dlań wspomnienia i pamiątki.
Zamierzając bywać tu często, chciała się ze wszystkiem zapoznać. Ten wyszukany zbytek, harmonija szczegółów, stanowiących piękną, całość, tak różną od wspaniałego urządzenia pałacu Varades’a, działały więcej na jej wzrok niż na serce, drażniły jej zmysły i wzbudzały czysto materyjalne pragnienia. Dzisiaj pojęcie miłości nie ma nic wspólnego z oddaniem się i poświęceniem zupełnem. Bohaterstwo, rycerskość, którem i dawniej osłaniano i uświęcano miłość, znikły bezpowrotnie, ustępując miejsca nizkim, błahym, pozbawionym wielkości akcesoryjom. Miłość dzisiaj nabrała odrębnej cechy; stała się samolubną i próżną. Miłość Rajmunda i Marty, w samym już zawiązku, zaczynała podobny przybierać charakter.
Nakoniec, po kilku społem tak spędzonych godzinach, musieli się rozłączyć. Przy pożegnaniu nie było ani łez, ani rozpaczy. Czyż bowiem nie mieli pewności, że się będą widywać codziennie?
Rozpromieniona postać Marty, skoro się znalazła wobec męża, zdradzała niekłamaną radość i zadowolenie z życia. Chociaż Varades nie był wstanie wytłómaczyć sobie przyczyny, niemniej zwróciło to jego uwagę. Marta stała się serdeczną, niemal czułą. Czując potrzebę usunięcia podejrzeń, starała się nawet zadać sobie przymus i zaczęła udawać uczucie, którego w głębi serca nie miała. Bolesna rezygnacyja, jaką dotychczas okazywała, ustąpiła miejsca przesadzonej wesołości, na podziw Varades’a, który wątpił, aby mógł być jej przyczyną. Było to pierwsze, lecz na nieszczęście nie ostatnie poniżenie się Marty!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Alphonse Daudet i tłumacza: anonimowy.