Na polskiej fali/XXXI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jerzy Bandrowski
Tytuł Na polskiej fali
Wydawca Dom Książki Polskiej, Sp. Akc.
Data wyd. 1935
Druk Drukarnia M. Arcta
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XXXI.
Zatoka zamarza! Coś niecoś o kolei na półwyspie Helskim.

Z końcem stycznia zaczęła naraz dąć „zyda” czyli wiatr południowy.
Jest rzeczą bardzo ciekawą, że tu wiatr południowy nie jest ciepły, lecz przeciwnie, w zimie przynosi przenikliwe zimno.
Następstwa tego nie dały na siebie długo czekać. Przy brzegach zatoki woda zaczęła zamarzać, a jednego pięknego dnia istotnie, bardzo pięknego — mrozik zciął ją w gruby pancerz lodowy na przestrzeni kilkuset kroków. Kilka łodzi, a między niemi i nasza, osiadła na lodzie. A mance nasze były w morzu. Co robić?
Postanowiliśmy w lodzie przerąbać dla łodzi kanał tak, aby ją móc przepchać ku środkowi zatoki, gdzie lodu jeszcze nie było. Pracowaliśmy przez kilka godzin w pocie czoła, rąbiąc toporami gruby lód — napróżno. Dął wciąż zimny wiatr, lód wybiegał coraz dalej w zatokę. Gdy na drugi dzień pokazało się, że mróz się wzmaga, postanowiliśmy zostawić łódź, gdzie była, a po mańce posłać do Helu Antona.
Nastał przymusowy odpoczynek, z czego pan Żebrowski bardzo się cieszył, bo ceny na szproty znów poszły w górę, a on ich miał dużo. Pogoda była przepiękna, powietrze orzeźwiające, przeczyste. Dzieci w różnokolorowych sweaterkach i czapeczkach ślizgały się na zamarzniętych nadbrzeżnych kałużach, a zamarznięte łodzie czekały cierpliwie, z zadrością patrząc na te, które, wyciągnięte z wody w porę, długim rzędem leżały bezpiecznie na wybrzeżu. Dzień i noc słychać było wrzask ptactwa „na błonach”, to jest na niezamarzniętych miejscach na zatoce.
Te krzyki ptasie szczególnie drażniły pana Żebrowskiego, który był namiętnym myśliwym.
— Ty strzelasz? — zapytał mnie jednego dnia.
— Jeszcze jak! — odpowiedziałem ze słuszną dumą — Mewy w lot biję kulami.
— Tak? Z czego strzelasz?
— E, z karabinka kawaleryjskiego! Niewygodnie! Gdzież — kulami do ptactwa strzelać! Muszę zawsze w głowę mierzyć!
— Jo! Czekaj, pojedziemy kiedy na kaczki!
— E, pan tylko obiecuje — z przyzwyczajenia!
Obraził się.
— Jak przyrzeknę, zawsze dotrzymam! — fuknął wyniośle.
Ale zaraz dodał ostrożnie, na wszelki wypadek:
— Rozumie się, jeżeli mogę.
— Czekaj tatka latka! — pomyślałem.
Wieczorami starsze kobiety przędły manillę a rybacy z rodzinami wiązali żaki. Przytem opowiadali sobie różne rzeczy o dalekich krajach i dawnych czasach. Teraz, kiedy zatoka zamarzła, wspominali, jak to było, kiedy po lodzie biegali na „szchrecach” (łyżwach) do Gdyni albo i do Gdańska. Brali na nogi „szchrece”, drewniane, żelazem podkute łyżwy, na plecy worek a w ręce pikę do pikowania po lodzie, jak nie było wiatru lub przeciw wiatrowi. W wietrzną pogodę przywiązywali do piki kawałek żagla i tak z wiatrem lecieli przed lód, kupowali w Gdyni, ile tylko mogli unieść i wracali do domu. A na drugi dzień jazda znowu, póki był lód, bo to było łatwiej i taniej niż sprowadzać żywność dokoła zatoki furmanką. A gdy spadły wielkie śniegi, nawet ta komunikacja stawała się niemożliwa.
Gorzej kończyły się nieraz takie wędrówki do Gdańska, dokąd rybacy transportowali lodem ryby. Zdarzało się, że lód nagle puścił i trzeba było czekać, póki morze znowu nie zamarznie. Czekał rybak jeden dzień, drugi, trzeci, przejadł wszystko co miał, a wtedy — żebrał. Chodził do znajomych — „uręczać“ (pożyczać), a gdy się wszystko wyczerpało, szedł z Gdańska do domu piechotą dokoła zatoki, przez Gdynię, Puck, Swarzewo, Wielką Wieś.
— Niemało się tu ludzie za niemieckich czasów nachodzili! — kończył Dawid swe opowiadanie.
— Jakże! — dziwiłem się — Przecie Niemcy o komunikację bardzo dbali!
Dla siebie, Janku, dla siebie! Ale o nas oni nie dbali!
— Że też wam Gdańsk nie pomógł!
— Gdańsk! W im większym byliśmy „druku“ (potrzebie), im bardziej potrzebowaliśmy detków, tem dla Gduńska było lepszi, bo za rybę płacił jak z łaski. A jak lód był kruchy, albo nie było go wcale lub przyszła kurzawa, wielkie śniegi i nie można było wyjechać — wieś cierpiała głód. Nie wieś, cała nasza wyspa[1].
— Helanie też?
— Elany? Elany osobliwie! Oni nie mają nic, tylko te ryby! Jak Elan czego nie kupi, to nie ma. Oni wszetko kupowali w Gdańsku, a jak bulwa doszla, mąki nie było i przyszły burze — co uczynić? Gdy raz w czasie głodu w zimie Elany spróbowali bieżać po żywność do Gduńska kutrami, jeden kuter porwały lody... Dopiero za dwie niedziele wrócił, a inne kutry przyszły szczęśliwie po trzech dniach!
— Jakże sobie radzili?
— W Mechelinkach byli „szkutnicy“. Ci na swoich szkutach rozwozili po całym Mulmjerzu ludzi i lodzingi (ładunki) — jak furmani, powiemy, le że na sztukach. Ale jak była burza, to była rzecz niepewna, a nieraz szkutnik nie mógł przyłożyć (przybić do brzegu), tam gdzie chciał, tylko o milę dalej — i potem musieliśma na plecach nosić mąkę, bulwę, w śniegu, po lodzie... Było bardzo trudno, osobliwie! Ale teraz to już minęło! Mamy swoją kolej! Wystarczy napisać karteczkę — a już jest bulwa, węgiel, mąka, nafta. A nafta wtedy — o, Janku! Nafta za dawnych czasów, ohoho!
Teraz dopiero w całej pełni mogłem zrozumieć i ocenić znaczenie kolei na półwyspie Helskim.
W lecie, to jest podczas sezonu, ta linja kolejowa wygląda dobrodusznie i trochę pociesznie, kąpielowo. Tłumy ludzi, przeważnie pań i dzieci, wesołe powitania, pożegnania, „kłaniaj się cioci Maryni! A pisz! Nie zapomnij powiedzieć Władziowi! Nareszcie przyjechałeś! Dzieci! Tatuś przyjechał!“ Dobrze. I paczki, paczki, „a co tatuś przywiózł”, „doskonale wyglądacie, pędraki“, „a Jadzia czarna jak żuk”, kwiaty, owoce, śmiech, uśmiechają się konduktorzy i nawet parowóz parska śmiechem i leci dalej do Helu, gwiżdżąc i dzwoniąc wesoło.
Ale jednego dnia tor pustoszeje i pozostali na stacjach długo wpatrują się w biegnący „do kraju“, pełny pasażerów pociąg — ostatni w sezonie. I na torze robi się cicho, nie dzwoni dzwon, nie gwiżdże przenikliwie gwizdek parowozu i przy przechodzeniu toru nikt się już na prawo ni lewo nie ogląda. Pociąg przestaje istnieć, nie wchodzi w rachubę.
Późną jesienią ruch się ożywia, ale jakże niepodobny jest do letniego! Już wieczorem wędzarnie ustawiają przed stacją między torami całe piramidy i stosy skrzynek z wędzoną rybą. Funkcjonarjusze ambulansu pocztowego i wagonu towarowego muszą się dobrze zwijać, aby nadążyć z ładowaniem towaru. Na stacjach widać przeważnie rybaków w grubych „trojerach“ (sweatrach) pod kurtkami, w skorzniach a nierzadko w zydwestkach, kręcą się wędzarze, kupcy, pośrednicy — a wszystko i wszystkich czuć rybami. W dnie targowe widać jadące do Pucka lub Wejherowa rybaczki z wielkiemi koszami. Jadą na targ.
Ale dopiero kiedy nadejdą ryczące sztormy, wichura śnieżna lub mgły, dzwoniący i gwiżdżący, zasapany parowóz helskiego pociągu nabiera prawdziwego wyglądu i znaczenia. Wicher wyje niesamowicie; las trzeszczy, morze ryczy, po wybrzeżu, dudniąc, przewalają się fale, a maszyna stuka rozgłośnie, rytmicznie, i to dzwoniąc to gwiżdżąc rozkazująco, pędzi przez lasy między dwoma morzami, stanowcza, uparta, wierna swej służbie, i nie ustanie, póki nie dotrze tam, gdzie w blasku wielkiej latarni morskiej, wpatrzonej w portowe światła gdańskie, leży Hel, ostatni, wysunięty w morze port Rzeczypospolitej.
Ile razy, w spokojny czas czy w burzę, słyszałem wieczorem przeciągły, jakby zaniepokojony, jękliwy gwizd parowozu, zdawało mi się, że on woła:
— Bądźcie spokojne, dzieci, nie bójcie się, nie zapomniałem o was, przybywam, już lecę, pędzę, przynoszę wszystko, co obiecałem, wezmę co chcecie, abym odwiózł. Nie jesteście zapomniani, nie jesteście odcięci od świata!
Pięć czy sześć wagonów zaledwie ciągnie za sobą ten parowóz, ale rano czy wieczór zawsze spora garść ludzi wita go przed stacją.
Jest to jeden z najmilszych pociągów w Polsce.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jerzy Bandrowski.
  1. Rybacy helscy bardzo często nazywają swój półwysep wyspą. — Przyp. aut.