Na polskiej fali/XXIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jerzy Bandrowski
Tytuł Na polskiej fali
Wydawca Dom Książki Polskiej, Sp. Akc.
Data wyd. 1935
Druk Drukarnia M. Arcta
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XXIII.
Dziewiąta fala.

Burze trwały wciąż, ale przecież od czasu do czasu mieliśmy po dwa-trzy dni spokoju. Wtedy, mimo iż morze było zwykle wzburzone, rybacy rzucali się do pracy, aby wykorzystać te spokojniejsze chwile, i trzeba przyznać, że pracowali wytrwale, z uporem i nie bacząc na jawne nieraz niebezpieczeństwo, byle tylko jak najwięcej zarobić przed nastaniem groźnej zimy. Teraz nie liczono się już ani z wiatrem, ani z morzem, nie spekulowano na to, czy ryba będzie, czy może, czy powinna być lub nie, lecz zastawiano sieci, jak tylko pogoda pozwalała na wyjazd na morze.
Był połów fląderek, okres tak zwanych „sieci“. W odróżnieniu od naszych sieci lądowych rybak nazywa sieciami haczyki czyli wędki na linach. Na spółkę sieciową składa się pięć działów czyli partów. Każdy spólnik daje osiem niecek, a na jedną nieckę wypada sznur z 600 wędkami, to jest, długiemi na 30 cm., w odpowiedniej odległości od siebie rozmieszczonemi sznurkami, zakończonemi haczykami z przynętą. Zatem jeden spólnik daje 4800 wędek, to znaczy, że na czterech wypada 19200 wędek, że zaś właściciel batu ma prawo do jednego partu czyli do swych 4800 wędek, razem liczba z pięciu partów złożona liczy 24000 wędek i zajmuje na morzu przestrzeń do 7 kilometrów. Oto co rybacy nazywają „sieciami“.
Tak, tedy Wielkie Morze daleko — szeroko zastawione było sieciami, aż Rzeki, poza Kulę, Szurową Rewę i Szur. Była norda a ponieważ groziła „sztormem“ rybacy wybiegli żaglami na morze po sieci. Ja siedziałem tego dnia w domu, bo właśnie zwieźliśmy byli z Dawidem bulwę, którą teraz znosiliśmy do piwnicy. Zaznaczam to dlatego, aby powiedzieć, że nie byłem naocznym świadkiem początku tej historji, znam ją tylko z opowiadań, na których się opieram.
Morza było dość dużo, wiatru na żagiel, nie więcej, tedy rybacy spokojnie sieci zbierali. W tem ktoś zauważy ze wiatr idzie do ostu, to jest przybiera kierunek północno-wschodni i że jest go coraz więcej. Fale rosły. Po jakimś czasie rybacy spostrzegli, że bałwany są tak wielkie, iż lądu z poza nich nie widać. Jest to nieomylnym znakiem, że woda u brzegu jest bardzo wzburzona, czyli, jak to rybacy określają, „u strądu jest wielki presk”. Trzeby było wracać do kraju.
Tak też zrobili. Nord-ostowa briża (z niem. — Brise — silny powiew) była już tak silna, że częściowo trzeba było zwijać żagle. Mimo to biegli do kraju bez przeszkód. Kiedy jednak zbliżyli się do płytkiej rewy zwanej osuchem, ujrzeli, że sprawa nie jest tak łatwa jak sobie to wyobrażali. Szerokie, spienione fale, wysokie jak chałupy, waliły w rewę, tak, że aż huczała. Bałwany — jeden po drugim wlatywały na nią, wspinały się jak konie do skoku, łamały się i spadały, pieniąc się i burząc, a do brzegu leciały z taką szybkością, gwałtownością i siłą, że uderzały o wał wydmowy czyli o „góry”.
Że położenie jest niebezpieczne, o tem wiedziała już cała wieś. To też wszyscy wylegli na góry, z wielkim płaczem wzywając pomocy boskiej i z biciem serca patrząc na powracające łodzie... Między tymi widzami — nie mniej od nich wzruszony — byłem i ja ze swym przyjacielem, Józkiem Kąkolem, którego tatk (ojciec), brat i — jak tu najbliższych nawet krewnych nazywają — dwaj przyjaciele, również byli na morzu.
Preszcy! rzekł mi Józek, wskazując na fale, zalewające strąd.
Chłopak był trochę blady, ale spokojny.
— Co będzie? — zapytałem.
— Mój tatk jest bardzo mądry! — rzekł z zaufaniem — On wie, co zrobić. Ja z tobą też przez osuch przejechałem i nic nam się nie stało. Patrz, spuszczają żegla! Biorą paczeny! Teraz uważaj!
Wszyscy byli na górach, rybacy, ich kobiety, dzieci, psy — i wszyscy patrzyli na morze. Ktoś półgłosem odmawiał modlitwę, zresztą słychać było tylko wściekły ryk i chrzęst fal.
Pierwsza łódź śmiało posunęła się naprzód i pracując paczenami — wiosłami, długiemi na trzy sążnie, ważącemi trzydzieści funtów, stanęła w miejscu. Fale szły, podrywały łódź, porzucały, ale żadna nie poniosła jej ku brzegowi.
Stojący przy mnie Józk coś rachował. Słyszałem jak szeptał:
— Sześć, siedm, osiem, dziewięć, acht, neun.
Paczyny skoczyły naprzód, wbiły się w grzywę nadlatującej fali i bat chyżo pomknął ku brzegowi. Za chwilę rybacy, śmiejąc się, przymocowywali łódź i z dumnemi, rozpromienionemi minami zwycięzców wynosili z łodzi niecki, pełne sieci, i fląderki. Tłum wołał, żartował, chwalił, kobiety głośno dziękowały Bogu, wypytywano o tych, których jeszcze widać nie było.
Zjawiła się druga łódź. Znów ta sama cisza naprężonego oczekiwania — znów ten okrzyk radosny tłumu i rozradowane twarze zwycięzców. A potem przyszły trzy łodzie naraz, potem dwie, wreszcie pojawiła się ósma, za nią ostatnia, dziewiąta.
— Tam jest tatk! — wskazał Józk ruchem głowy ósmą łódź.
Widziałem — stary rozkazywał, wydawał polecenia. Wskazywał na maszt, na paczeny. Jego towarzysze szybko zdjęli wysokie skorznie, zrzucili kurtki.
— Widzisz! — szeptał Józk, ściskając mnie za łokieć — O wszystkiem myśli! A teraz...
Łódź wjechała na rewę i zaczęła swą walkę z falami.
Józk liczył:
— Pierwsza, druga, trzecia...
Szerokie, krzemiennej barwy fale, ze śnieżno-białemi grzywami piany, leciały warcząc, klaszcząc, hucząc...
Jak tylko Józk wymówił „dziewięć!‘“ — łódź pomknęła naprzód i szczęśliwie przybiła do brzegu. Józk natychmiast skoczył do tatka.
Przyglądając się temu strasznemu widowisku starałem się zrozumieć tajemnicę dziwnego słowa „dziewięć“ — i zrozumiałem.
Nie było to żadne tajemnicze zaklęcie, ale sprawa zupełnie jasna:
Szły fale — jedna za drugą — zawsze dziewięć. Łódź, niesiona przez denegę (tak rybacy nazywają falę, akcent ma być na trzeciej od końca), zawsze idzie od niej wolniej, tak, że następna denega dopędza ją, po niej trzecia, czwarta i wówczas łódź może się bardzo łatwo przewrócić. Lecz jeśli uderzenia ośmiu deneg wytrzyma i nie pozwoli się im porwać a pomknie z dziewiątą, ostatnią, przyjdzie do lądu bezpiecznie, ponieważ ta dziewiąta fala wyprzedzi ją a więc nie jest dla niej groźna, zaś po jej przejściu przez parę minut morze jest spokojne, skutkiem czego żadna nowa fala już za łodzią nie goni.
Nadjeżdżała ostatnia łódź, dziewiąta. Nikt nie wątpił, że przybije do lądu szczęśliwie, jak inne. Liczyłem fale. Wtem — czy załoga łodzi nie wiedziała, czy źle tak liczyli — skoczyli naprzód przy siódmej fali. Rzuciła się na nich z tyłu ósma, po niej straszliwa dziewiąta, rozległ się okropny krzyk!
Łódź zniknęła w skłębionym, białym obłoku piany i poszła pod wodę.
Boże! Co za jęk! Co za wrzask! Dziesiątki chaotycznych rozkazów, nieprzytomny bełkot kobiet, pisk dzieci, twarze to blade, to czerwone... Znowu krzyk...
Wypływa na powierzchnię maszt, którego uczepiło się aż trzech rybaków!... Bałwany przelewają się przez nich, biją ich w twarze, w oczy. Maszt zbyt słaby, by trzech ludzi w przemoczonych ubraniach i butach utrzymać, to z tej strony, to z tamtej zanurza się raz po raz i wraz z nim idą pod wodę ci, co się go trzymają.
Kilkaset ust równocześnie mówi, woła... Znowu krzyk!
Wypłynął czwarty — na reji masztowej. Ale ledwo się nad nią wynurza. Coś woła. Ja nie słyszę, mimo, że cicho się zrobiło i tylko fale huczą. Ale rybacy odgadli — i jęk tem większy się zrobił.
— Siecie mu nogi oplątały i ruszać niemi nie może!
Kobiety mdleją, tarzają się po ziemi, wybiegają na strąd, wciąż jeszcze lizany przez fale, wznoszą ręce do nieba, wyciągają ramiona do tonących, dzieci piszczą, pan Żebrowski huczy, rybacy zbiegają na strąd, spychają łódź na wodę, inni ciągną ze stacji ratunkowej drugą łódź, większą... Daremne trudy! Nie sposób przeciw fali!
— Strzelaj lejprem, mówię ci! — ryczy pan Żebrowski.
Jest przyrząd ratowniczy, z którego na tonący statek wyrzuca się linę.
— Lejprem ogłuszę i utoną natychmiast — brzmi rozpaczliwa odpowiedź. — Nie! Tam mój brat! Zabiłbym brata!
Z morza dolatują głosy.
Ludzie cichną. Słychać jęki kobiet, łkanie.
A tonący na morzu zaczynają śpiewać:
— Pod Twoją obronę!
Gorące łzy tryskają mi z oczu, gryzę trzęsące się wargi.
Słychać modlitwę.
Fale wciąż nowe, nadbiegają bezlitośnie, podrzucają tonących, nakrywają ich, przywalają sobą.
Rozpacz ogarnia widzów.
Ktoś z wyciem pobiegł ku wiosce i po chwili dolatuje z niej dźwięk dzwonów.
Niektórzy na „górach” klękają i odmawiają litanję za konających.
Ci, co byli w kościele, padali na twarze, leżeli krzyżem. Brat jednego z tonących z płaczem bił głową o kamień. Niektórzy spazmów dostawali.
A tonący, bezsilni, bezradni, „drewali” — t. j. płynęli z wodą, falą i wiatrem wzdłuż lądu na południe, coraz dalej i dalej... Ludzie biegli wraz z nimi strądem, płacząc i modląc się, zapomniawszy o zemdlonych na strądzie kobietach, wodą zalewanych...
Dość!
Godzinę i dziewięć minut biedacy tak drewali aż ich wreszcie koło Boru uratowano. Czwartego, tego z zamotanemi w sieci nogami, z narażeniem życia uratował zuchwały lecz śmiały rybak borowski, Emil Herman. Kiedy już wszyscy biedaka opuścili, Herman z najsilniejszymi rybakami nie dał go śmierci.
Taka to jest historja Dziewiątej Fali.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jerzy Bandrowski.