Na polskiej fali/VII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jerzy Bandrowski
Tytuł Na polskiej fali
Wydawca Dom Książki Polskiej, Sp. Akc.
Data wyd. 1935
Druk Drukarnia M. Arcta
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VII.
Wyjeżdżam na węgorze. Poznaję się z Dawidem Długim.

Zbudziło mnie pukanie do okien pobliskich chat, kroki i stłumione głosy. Zaciekawiony, co by to być mogło, ubrałem się szybko i wybiegłem ze swej budy.
Było zaledwie szaro. Z wiosłami na ramionach minęło mnie kilku rybaków w „korkach“ na bosych nogach, w przedziwnie połatanych, starych ubraniach i dobrze już zniszczonych kapeluszach lub spłowiałych czapkach. Wszyscy przechodzi przez tor kolejowy i skręcali na lewo ku lasowi. Kiedy poszedłem za nimi, wkrótce dopędziła mnie i wyminęła większa gromada. Jedni rybacy nieśli wiosła, inni, siatki na krótkich, grubych rękojeściach, zwane kaszyrzami. Na pierwszy rzut oka wyglądali jak banda obdartusów, ale ja wiedziałem już wówczas, że na wodę do łodzi nie warto się porządnie ubierać. Wkrótce straciłem rybaków z oczu i tylko od czasu do czasu ktoś spóźniony mnie wymijał. Mogłem ich z łatwością dogonić, ale rozmyślnie dałem się wyprzedzić, aby nie następować ludziom na pięty i nie być natrętnym.
Szedłem przez las niezbyt szeroką lecz dobrą drogą, wymoszczoną sosnowem igliwiem, po którem szło się miękko i sprężyście. Las był względnie rzadki, brzozowy, porżnięty głębokiemi rowami, pełnemi czarnej deszczówki. Panowała w nim zupełna cisza. Rybacy przeszli, nigdzie nie było żywej duszy, raz tylko wybiegł naprzeciw mnie na drogę szary zając, nie taki jak u nas, lecz raczej popielaty. Było tak wcześnie, że nawet wrony spały.
Uszedłszy parę kilometrów spostrzegłem, że droga coraz bardziej zbliża się do skraju lasu i niebawem go opuści. Tak się też stało i po kilkunastu krokach znalazłem się pod lasem na wybrzeżu zatoki.
Nigdy jeszcze tak pięknego widoku nie widziałem. Okolony widocznem, wyraźnie błękitnem wybrzeżem, niby okrągło zgiętem ramieniem, leżał przedemną srebrzysto-niebieski przestwór wód zatoki, na którym daleko widniał biały żagiel jednej jedynej łodzi, a jeszcze dalej, na prawo, kościół swarzewski. Bliżej brzegu, w różnej odległości, sterczał z wody cały las pali, powiązanych linkami, a na samym brzegu, koło pękatych, czarnych czółen uwijali się rybacy. Jedni odbijali od brzegu, gdy drudzy dopiero spychali czółna na wodę, zachęcając się głośnym okrzykiem: — Hijoooo-hi! Hijoooo-hi!
W tej chwili zrozumiałem, że prawdziwe morze, jest nie tam, na plaży, lecz tu.
Mimowoli pobiegłem ku czółnom. Byłem zbyt nieśmiały, aby prosić, ale rybacy zauważyli mnie i zrozumieli. Jeden z nich zapytał:
— Chcesz z nami jachać na wangorze?
— Bardzobym chciał!
Bez słowa skinął mi głową, abym wsiadł w łódź, co też natychmiast uczyniłem.
Odbiliśmy od brzegu i wyjechaliśmy na morze, kierując się ku wysterczającym z wody palom.
Słońca wciąż jeszcze nie było, mimo dnia po prawej stronie świeciła latarnia morska, ale woda robiła się coraz bardziej niebieska. Gdzie spojrzeć, wszędzie widziało się czółna, trochę podskakujące i huśtające się, bo od zatoki powiał chłodny wiatr, który zbudził fale. Niebem ciągnęły fantastyczne, czarne chmury.
Nasyciwszy oczy tym widokiem, zacząłem się przyglądać rybakom, którzy mnie wzięli na swą łódź. Było ich trzech, wszyscy starzy, z pomarszczonemi, ogorzałemi twarzami i z wielkiemi, kościstemi, brunatnemi rękami, z wytatuowanemi siną farbą kotwicami, gorejącemi sercami i innemi rysunkami. Po samym kształcie rąk można było poznać, iż rozszerzyły je tak nadmiernie wiosła. Co mnie uderzyło, to że wszyscy mieli czyste, pogodne, błękitne oczy, koloru wody morskiej.
— Byłeś już kiedy na morzu? — zapytał mnie jeden z nich.
— Nie, proszę pana.
— A nie boisz się morskiej choroby?
— Nie, proszę pana.
— To dobrze. Powiemy — co ma być, to będzie, jak komu od Boga przeznaczone, ale bać się nie trzeba, bo to nic nie pomoże.
Mówił głosem bardzo donośnym, wysokim, tonem kaznodziejskim. Musiał być już człowiekiem starszym, bo był zupełnie siwy i przygarbiony, ale trzymał się doskonale, ruchy miał zwinne i zręczne, zęby białe i młody wyraz twarzy, pociągłej, o suchych, ostrych, jakby orlich rysach. Nie siedział, lecz stał, oparty jedną nogą o przód łodzi i gdy nie rozmawiał ze mną, patrzył bystro przed siebie, naprzód pochylony. W lewem uchu miał złoty kolczyk.
Wjechaliśmy między pale.
Kiedyśmy się do nich zbliżali, stary rybak zwrócił się ku mnie i zapytał:
— Jak się nazywasz?
— Jan Morski — odpowiedziałem.
— Morski! — powtórzył jakby z podziwem i uznaniem — Ladne miono, Morski, osobliwie! A ja nazywam się Dawid a miono mam Dlugi. I u nas zwyczaj jest taki: Do młodego mówi się „ty“, choćby to był królewski syn, a do starszego „wy“. Teraz Janku, uważaj, jak będziemy jarnować wangorze, powiemy, żebyś to potem mógł opowiedzieć kolegom.
— A co to znaczy — jarnować? — zapytałem.
Dawid Długi spojrzał na mnie z pewnem politowaniem.
— Doch... wybierać wangorze z żaków!
Czółno wjechało w ogrodzenie i zatrzymało się. Plusnęła wrzucona w morze kotwica. Dawid stanął u burty czółna i chwyciwszy się jakiegoś pala, zaczął się z nim mocować, póki go nie wyrwał, poczem wyciągnął z wody żak i przechyliwszy go przez burtę, wytrząsnął na dno łodzi kilka długich, grubych węgorzy. Wijąc się gwałtownie, czarne, oślizgłe ryby o białych brzuchach, czołgały się, próbując wydostać się z łodzi lecz olśnione światłem, wtulały się w ciemne kąty. Tak przypominały węże, że na ich widok zatrząsłem się do wstrętu, ale przypomniawszy sobie, że niczego nie należy się bać ani brzydzić, śmiało chwyciłem jednego węgorza i podniosłem w górę. Natychmiast skręcił mi się w ręce i dopiero wtedy poznałem, jakie silne, jędrne i muskularne ma ciało.
Tymczasem Dawid Długi wrzucił z powrotem żak w wodę, wetknął znowu pal w piasek, wwiercił go ruchami i całą wagą swego ciała, a potem stojąc na burcie i trzymając się go lewą ręką, wbił go w grunt kilkunastu silnemi uderzeniami wielkiego, drewnianego — młota.
Łódź posuwała się dalej.
Umiesz pływać? — zapytał mnie znowu Dawid Długi.
Umiem i to dobrze! — odpowiedziałem.
— Pewnie jak kamienna kaczka! — zażartował drugi rybak.
— Napewno umiem!
— Zresztą — tu nie głęboko. No, spróbuj wyciągnąć ten pal!
Nie byłem słaby, przeciwnie, w klasie uchodziłem za jednego z najmocniejszych i wogóle byłem uważany za doskonałego gimnastyka, dlatego sądziłem, że wyjmę pal bez najmniejszego trudu. Ale — nie tak to było łatwo! Łódź huśtała się na falach tak, że aby nie stracić równowagi, musiałem się pala trzymać, zamiast go wyciągać. W uszach mi z wysiłku huczało, a pal ani nawet myślał choćby drgnąć. Natomiast Dawid Długi wyciągnął go bez większego wysiłku.
Domyślam się — rzekłem — że tu nietyle znaczy siła, co umiejętność, zręczność!
— Jo! — roześmiał się poczciwie Dawid — Siła też musi być, ale osobliwie trzeba umieć stać mocno na nogach. Wyciągnij teraz żak!
Pokazał mi, jak go mam ująć, chwyciłem z całej siły, pociągnąłem, aż mi w krzyżach trzasło — i ledwo trochę węcierza wyciągnąłem — tak mi nieporęcznie szło i taki był ciężki z powodu nasiąknięcia wodą. Tym razem jednak nie ustąpiłem i choć sobie zupełnie przemoczyłem harcerską koszulę i spodenki, przecie żak wyciągnąłem. Bóg mnie za szczery wysiłek wynagrodził, bo tym razem było kilkanaście węgorzy i z pół kopy fląderek.
— To jest dobry fang (połów)! — pochwalił mnie drugi towarzysz Dawida.
— Zabij teraz pal! — rzekł znów Dawid, podając mi pięciofuntowy, dębowy młot — Tylko uważaj, żebyś nie upuścił młota.
Wydawało się to łatwe, ale znów szło bardzo ciężko. Spojrzałem pytająco na Dawida, który mi się z uśmiechem przyglądał.
— Trzeba naprzód palem wymacać dziurę w gruncie! — objaśnił.
Tak, teraz poszło łatwiej, ale z góry z całym rozmachem walić w głowę pala, stojąc na tańczącej łodzi, nie było rzeczą prostą i raz się porządnie palnąłem w lewą rękę, co widząc Dawid, natychmiast mnie zluzował.
Wyjarnowaliśmy w ten sposób trzydzieści żaków, czyli, jak to nazywał Dawid, dwie „linki”, ale co znaczy „linka”, wówczas jeszcze nie rozumiałem. To też pomówimy o tem później przy sposobności. Przez cały czas szczerze podziwiałem siłę i zręczność Dawida, który pracował niestrudzenie, mimo iż, jak mi sam powiedział, skończył już 66 lat. Rzadko spotkać taką rzeźkość i siłę u ludzi lądowych. Ale też ryb, tak węgorzy jak fląderek, mieliśmy na łodzi kilka centnarów, jak Dawid obliczał, przeszło cztery.
— Przeszło cztery centnary! — wykrzyknąłem zdziwiony — Nigdy takiego mnóstwa ryb nie widziałem! A jeszcze z pewnością i na drugich łodziach coś mają! Cóż wy z taką masą ryb zrobicie?
Nie przypuszczałem nawet, iż poławiane ryby można liczyć na centnary. Gdzież mogłem widzieć taki połów ryb? Cóż ludzie na lądzie wiedzą o rybach!
— Dawniej nieraz bywało po dziesięć centnarów na łódź jednego dnia.
— I więcej! — w trącił drugi rybak.
— I więcej! — potwierdził Dawid. — Teraz wangorzy coraz mniej.
— Dlaczego?
— Bogu to wiadomo.
— Dziś jest dobry połów! — odezwał się trzeci rybak. — Może to ty przyniosłeś nam szczęście. Wczoraj mieliśmy kilkanaście funtów.
Skromnie zaprzeczyłem, jakobym komukolwiek mógł przynieść szczęście, jednakże, jak się później dowiedziałem, fakt, iż tego dnia właśnie przypadkiem połów był lepszy, życzliwie usposobił dla mnie rybaków, którzy są mimo swej inteligencji, bardzo przesądni.
Z ryb naciekło do łodzi dużo wody, w której pluskały fląderki chlapiąc ogonami. Dawid szyflował wodę, wyrzucając jednocześnie z powrotem w morze rybki zbyt małe.
— Rybak pracuje wciąż — tłumaczył mi — tylko że jego pracy nie widać.
Tymczasem wzeszło rumiane słońce i nastał piękny, pogodny poranek. Na wszystkich, rozproszonych w zatoce łodziach, działo się to samo, co na naszej. Wszędzie jarnowano węgorze i wyjmowano lub zabijano pale, a stukanie drewnianych młotów rozchodziło się daleko po wodzie. W łodzi rzucały się ryby, a na opromienionych słońcem bronzowych twarzach rybaków był uśmiech zadowolenia.
Czułem się tak szczęśliwy, jak gdybym był z Chrystusem na jeziorze Genezaret.
Tylko — głodny byłem strasznie!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jerzy Bandrowski.