Na polskiej fali/IX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jerzy Bandrowski
Tytuł Na polskiej fali
Wydawca Dom Książki Polskiej, Sp. Akc.
Data wyd. 1935
Druk Drukarnia M. Arcta
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
IX.
Przypadkowe polowanie na fokę. „Zasypuję się“ śledziami.

Każdy dzień pobytu nad morzem sprawiał mi nową niespodziankę lub przynajmniej przynosił coś nowego.
Tak naprzykład pewnego dnia zupełnie niespodziewanie byłem mimowolnym świadkiem polowania na fokę.
A było to tak:
Jak zwykle wstałem bardzo wcześnie rano z zamiarem udania się przez las na zatokę, na miejsce, gdzie się pierwszy raz spotkałem z Dawidem Długim w nadziei, że się z nim tam zobaczę i umówię co do dalszych rybackich wyjazdów, na które mi pani Zielińska bez trudności pozwoliła, ale dotychczas nie miałem czasu Dawida poszukać.
Poranek był bardzo piękny, kiedy jednak znalazłem się na torze kolejowym i usłyszałem dolatujący z za wału wydmowego szum morza, straciłem chęć do dłuższej przechadzki aleją leśną, gdzie prócz drzew nic nie było widać i postanowiłem raczej pójść na plażę, wykąpać się i patrzyć na morze, grzejąc się w słońcu.
Morze było prześliczne, dość silnie falujące ale nie burzliwe, ciemno granatowe z białemi krezami fal, z właściwym sobie burym pasem na horyzoncie, nad którym unosiły się perłowe chmurki; słoneczko przygrzewało, wietrzyk sobie dmuchał. Daleko czerwony gdański holownik ciągnął za sobą dwa trójmasztowe statki żaglowe, bliżej turkotały dwie motorówki, bieliły się żagle, jeszcze bliżej huśtało się na morzu kilka czarnych, do pływających żuków podobnych czółen, a po lewej stronie tuż przy brzegu łódź objeżdżała „linkę“ żaków. Trochę dalej grupka ludzi pracowała przy wyciągniętej już na piasek łodzi, na której coś świeciło.
Chcąc udać się do tej łodzi, aby zobaczyć, co się tam świeci, raz przebiegłem wzrokiem morze i plażę, aby czegoś nie pominąć i wówczas ujrzałem — ku niepomiernemu swemu zdumieniu wyłażące z wody na ląd jakieś wielkie, długie obłe ciało, lśniąco-czarne jakby z lanego żelaza i wodą ociekające. Ryba? Niepodobieństwo! Nie słyszałem nigdy o rybach, któreby wychodziły z wody na piasek i w dodatku miały nogi, choćby tylko dwie przednie i to skarlałe. Oczywiście, wiedziałem jak foka wygląda, ale w pierwszej chwili tak byłem jej pojawieniem się zaskoczony, że poprostu nie wiedziałem co myśleć.
Tymczasem zwierzę, poleżawszy trochę, jakby zmęczone, poczołgało się z trudnością parę kroków naprzód.

Bałtyk. Burza nadciąga.

Chciałem zawołać na rybaków, bo zdawało mi się, że nikt foki nie zauważył — ale grubo się myli, kto sądzi, że rybak, zajęty swą robotą, nie widzi, co się dokoła niego dzieje. On nietylko wszystko widzi, ale zawsze wie, co ma zrobić i natychmiast robi. Już jeden rybak zabiegał foce drogę od morza, krzykiem i wymachiwaniem długim wiosłem zaganiając ją dalej na piasek, podczas, gdy drudzy rybacy, również w wiosła zbrojni, pędzili mu na pomoc, wołając „Zelint! Zelint!“, które to słowo, z niemieckiego „Seehund“, w narzeczu ich oznacza psa morskiego, inaczej fokę.
Nie długo trwało polowanie, bo foka porusza się na lądzie bardzo powoli i z wielką trudnością. Napróżno, szczekając we właściwy sobie, skowyczący sposób, starała się wycofać w morze. Rybak, który jej do niego dostęp odciął, uderzył ją wiosłem w nos i foka natychmiast padła trupem.
Teraz zbiegli się wszyscy, aby łup oglądać.
Pobiegłem też i ja.
Foka była duża, wagi — jak mówili rybacy — co najmniej czterech centnarów, nietyle czarna, jak się na pierwszy rzut oka zdawało — ile ciemno-popielata, czarniawa.
— Cóż z nią zrobicie? — zapytałem rybaków, którzy, żartując wesoło, zabierali się już do przeniesienia jej.
— Sama skóra warta kilkaset złotych! — odpowiedział mi jeden rybak. — Foka daje też dużo tranu, który jest bardzo dobry do smarowania skorzni. Skorznie, smarowane tłuszczem zelintowym, są naprawdę nieprzemakalne, miękkie i nie śmierdzą. Wątrobę można usmażyć, jest tłusta, a mięso też można zjeść, smakuje jak „olowina“... (wołowina).
— A czemuż to głupie bydlę wylazło na brzeg? — zapytałem znowu z pewnym gniewem, bo mi foki było trochę żal.
— Musiała być chora albo bardzo zmęczona, inaczej nie byłaby wyszła na ląd! — brzmiała odpowiedź.
— Biedne zwierzę! — odezwałem się mimowoli.
— Jo, biedne! — rzekł rybak ironicznie — To największy nieprzyjaciel rybaka, szkodnik okrutny... Ile on ryb wyjeść potrafi! Za Niemca za każdą zabitą fokę nagroda była! Pięć marek!
Dwóch czy trzech poniosło fokę ku wydmie, inni powrócili do swych zajęć.
Poszedłszy za nimi ujrzałem łódź, pełną świeżo złapanych rybek. Były srebrne, grające pięknym, metalicznie zielonym odcieniem, śliczne. Wszystkie tkwiły głowami w niewielkich oczkach brunatnej sieci, kilka razy złożonej. Już nie żyły i teraz wyjmowano je z tych oczek.
— Co to za rybki? — spytałem.
Rybak spojrzał na mnie z pewnem zdziwieniem, pomilczał chwilę, a potem mruknął:
— Śledziki!
Zawstydziłem się, ale przecież ryby są często bardzo do siebie podobne i jakże ja, który widziałem tylko śledziki solone, marynowane lub, czasem wędzone, mogłem się domyślić, że te śliczne, zgrabne, srebrno-zielone rybki, to właśnie te prozaiczne śledzie!
— Takie mnóstwo śledzi! — wykrzyknąłem, chcąc równocześnie „zagadać“ swą kompromitację.
Rybak znów spojrzał na mnie jakoś dziwnie.
— Półtora centnara śledzików — to głupstwo. Nie warto było za tem nawet na morze wyjeżdżać. I nie wyjeżdżałbym, gdyby nie było trzeba dla gości! Cóż to znaczy półtora centnara śledzików! Nieraz mamy dziesięć centnarów!
Znów się zbłaźniłem!
Próbowałem się ratować. Przeszedłem na inny temat.
— Jakże wy łapiecie śledzie w te sieci, można spytać?
Widziałeś sieci rozpięte na łące pod lasem?
— Widziałem — skłamałem na wszelki wypadek, choć widziałem dotychczas tylko żaki.
— To sieci zastawione na śledzie. W nocy, jak śledzie wychodzą z wody i zaczynają latać, nie widząc tych „manc“ —
Domyśliłem się, że mowa o sieciach.
— Bo są tonowane na bruno —
— Chciał powiedzieć pewnie „braun”! — odgadłem.
— Wpadają w zastawione mańce, a który śledź ulnie w oczku i złapie się za skrzele, ten już zostaje. Rano przychodzimy, zabieramy mańce ze śledzikami, niesiemy je na łodzie i wyjeżdżamy na morze, aby je trochę wypłókać, jo, a potem przywozimy na plażę, i jak widzisz, pulujemy, wyjmujemy śledziki z manc, sprzedajemy, a ty je potem jesz na obiad albo na kolację.
Zrobiło mi się przykro, bo zrozumiałem, że rybak drwi z mojej nieznajomości rzeczy, ale nie wiedziałem, co odpowiedzieć.
— Daj spokój, Pawle! — żachnął się jego towarzysz — Albo mów, jak jest, albo nie mów wcale!
— Nic się złego nie stało! — odpowiedziałem. — Wasz kolega zupełnie dokładnie opowiedział mi, jak się łowi śledzie w te... te... mance, jak to wy nazywacie, z tą tylko różnicą, że się je rozwiesza nie na powietrzu lecz w wodzie.
— Jo, to jest rychtyk! — potwierdził kolega kpiarza Pawła — Tak się robi, jak on to powiedział, akuratnie tak samo...
Chciałem się na nich zemścić i opowiedzieć im coś o rybach latających, żeby wiedzieli, że nie jestem taki głupi, jak im się zdaje, ale pomyślałem, że przechwalać się wiadomościami o jakichś nadzwyczajnych rybach z obcych mórz, a nie poznać się na własnych śledziach, nie dowodziłoby w cale wielkiej mądrości.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jerzy Bandrowski.