Na polskiej fali/IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jerzy Bandrowski
Tytuł Na polskiej fali
Wydawca Dom Książki Polskiej, Sp. Akc.
Data wyd. 1935
Druk Drukarnia M. Arcta
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
IV.
W wiosce rybackiej.

Kiedy nadeszła południowa pora, ubraliśmy się i w ślad za innymi letnikami, stękając, powlekliśmy się do wioski.
Mówię „powlekliśmy się” dlatego,iż byłem tak osłabiony kąpielą w morzu, upałem, głodem i nieznośnem pragnieniem, iż ledwo włóczyłem nogami, a droga wiodła przez gęsty, głęboki piasek.
Ze względu na piasek letnicy — jak to mogłem zauważyć — chodzili przeważnie w pantoflach najrozmaitszego kształtu, panie zaś wszystkie miały zawiązane na głowie różnobarwne chusteczki, chroniące włosy od wiatru i piasku.
— Ciekawy jestem, czy rybacy robią takie ceremonje z morzem! — rzekłem do panny Andzi.
— Rozumie się! Wszyscy chodzą w lekkich pantoflach letnich albo w „korkach”, czyli chodakach z grubemi, drewnianemi podeszwami, a prócz tego kobiety noszą czarne chustki, któremi podwiązują brody i przewiązują uszy tak, jak gdyby je zęby bolały. Och, jak mi się jeść chce!
— Mnie też. Ale jeszcze więcej pić! — rzekłem.
— Zaraz pójdziemy na piwo do oberży „Pod bałtyckim łososiem”. Tu taki zwyczaj. Wszyscy przed obiadem piją piwo gdańskie albo słodowe.
Wypiwszy po szklance piwa, poszliśmy dalej, kierując się nad Małe Morze, gdzie pani Zielińska wynajmowała dwa pokoje od rybaka, którego żona gotowała obiady. Po drodze z ciekawością przyglądałem się wiosce rybackiej.
Uderzyła mnie przedewszystwiem jej wielka ciasnota. Domki, zresztą wcale porządne, murowane i kryte dochówką, stały gęsto jeden przy drugim, jak gdyby się za siebie chowały. Stąd też uliczki ciasne, kręte, pod różnemi kątami nagle załamujące się, do ulic wcale podobne — nie były. Gdzie tylko było trochę wolnego miejsca, w małych ogródkach z kilku drzewinkami i odrobiną kwiatów, na ciasnych podwórkach, w uliczkach, na placu przed kościołem, wszędzie widać było suszące się wielkie lejowate i brzuchate sieci, które już rano zauważyłem.
Co to za sieci? — zapytałem — U nas takich niema...
— To więcierze na węgorze czyli po tutejszemu żaki! odpowiedziała panna Andzia.
Ale nietylko owe żaki znajdowały się w ogródkach i podwórkach, tu i tam widziałem też czarne czółna, wielkie kręgi zwiniętych lin, czarne kotwice żelazne o dwóch i czterech ramionach, wiosła a najczęściej wiszące na ścianie lub zatknięcie na kołkach buty. Od tego wszystkiego bił mocny, ale przyjemny zapach.
— Jak tu dziwnie pachnie! — zauważyłem.
— Pachnie albo i nie, co kto lubi! — mówiła panna Andzia, kręcąc noskiem — To ryby, morze, dziegieć — ot, zapach wioski rybackiej! Nie są to perfumy.
Ogródki były tak nędzne, że aż litość brała! Mizerne drzewiny z odrobiną niedojrzałych, ledwie rumieniących się owoców i trochę wątłych kwiatków na grządkach zamiast trawy, obramowanych powtykanemi w ziemię, przyprószonemi butelkami od piwa lub wódki. Oczywiście, cóż może rosnąć na piasku!
— Ale jak tu pełno wszędzie! — zauważyłem — Letnicy mieszkają nawet w szopach!
— I nietylko w szopach! — tłumaczyła mi panna Andzia — Letników jest takie mnóstwo, że nieraz mieszkają w uporządkowanych naprędce chlewkach i stajniach, a czasem wcale nie mieszkają, zadowalając się wyznaczonem na strychu na spanie miejscem na trawie morskiej lub sianie, podczas gdy sami rybacy z rodzinami sypiają, gdzie się da.
W kuchni, będącej zarazem i sienią, zobaczyłem całą rodzinę rybacką przy obiedzie. Kończono właśnie zupę pomidorową a na stole dymiły dwie wielkie misy, jedna z ziemniakami a druga pełna złotych, smażonych śledzi. Okręgłe, czysto ogolone twarze promieniały zadowoleniem, a siwe oczy błyszczały wesoło. Cały dom pełen był drażniącej, smakowitej woni.
— Zdrowo jedzą! — pomyślałem, widząc tę ogromną misę śledzi — Kiedyż to nasz chłop ryby widzi!
Jedliśmy to samo na obiad i bardzo nam smakowało.
— Czy to państwa meble? — zapytałem, pokazując pani Zielińskiej zupełnie porządne szafy, szafki, komody, łóżka i inne sprzęty, wielki zegar wiszący i t. d.
Nie. To własność gospodarza.
Zdziwiłem się. W oknach były czyste firaneczki, w drzwiach między jednym a drugim pokojem portjery, na ścianach fotografje, na komodach serwetki, słowem wszystko nie jak u chłopa, lecz jak w mieszczańskim domu. W kuchni zauważyłem też dostatek wszelkiego naczynia i sprzętu kuchennego.
— Fiu, fiu! Porządnie sobie mieszkają. Musi to być jakiś bogaty rybak. U nas tak burmistrz nie mieszka!
— Wcale nie bogaty! Tutejsi rybacy są wogóle bardzo biedni.
— Nie widać tego. Domy mają murowane, kryte dachówką, mieszkania dobrze umeblowane, w kuchni obfitość wszelkiego naczynia, jedzą dobrze i dużo, wieś elektrycznie oświetlona... Słyszałem nieraz, że rybacy są biedni, ale szczerze mówiąc, jakoś mi tu na biedę nie patrzy! Gdzież to porównać z biedą naszego chłopa!
— Jak się chce wynająć letnikom mieszkanie, musi się je urządzić! — odpowiedziała pani Zielińska — Ostatecznie — ja nie wiem, w wioskach rybackich bywałam tylko w sezonie, ale nie można zapominać o tem, że ci ludzie nie mają roli ani żadnych innych środków utrzymania, lecz tylko rybołówstwo. Wszystko, począwszy od soli, cukru, mąki, cebuli czy kopru a skończywszy na gwoździach, muszą kupować za gotówkę, bo sami mają tylko ryby a i to nie zawsze. Żeby tak żyć, trzeba mieć wciąż pieniądze pod ręką, a to dziś bardzo trudno.
Uwagę moją zwrócił wiszący na ścianie prześlicznie haftowany na jedwabiu smok chiński, mieniący się od barw. Dokoła tego smoka były rozrzucone emblematy marynarskie, jak: skrzyżowane wiosła, koło sterowe, kotwica i t. p., nad smokiem zaś widniała wyhaftowana flaga w narodowych kolorach niemieckich. Napis wyhaftowany żółtemi literami w języku niemieckim głosił, iż jest to pamiątka z „raisu“ na wodach Dalekiego Wschodu. Złote napisy wyliczały porty Kanton, Szanghaj i Nankin, Nagasaki, Kobe-Modżi i Jokohamę. Inne obrazki — zdjęcia fotograficzne grup marynarzy i statków wojennych były może zajmujące, ale nie takie ładne. Ten dyplom ze smokiem był ciekawy.
— Ręczna robota! — zaznaczyła pani Zielińska.
— Więc ten pani rybak był marynarzem! — wykrzyknąłem z podziwu.
— Prawie wszyscy rybacy służą w marynarce. To ma też swoje znaczenie. Ludzie w tej służbie przyzwyczajają się do porządku, widzą dużo świata a to wpływa na poziom kultury. Niektórzy rybacy mają całe ściany zawieszone prześlicznemi dyplomami, a prawie każdy z nich zna jakiś obcy język. Gdyby ci ludzie chcieli opowiadać, miałbyś co słuchać, choćby cały rok.
Zaciekawiło mnie to. Od dzieciństwa namiętnie lubiłem słuchać opowiadań. Matka, później stryj, opowiadali mi mnóstwo ciekawych rzeczy o wojnie, ale nigdy jeszcze nie słyszałem, jak opowiada marynarz.
— Wielu z nich — mówiła dalej pani Zielińska — było na wojnie, we Flandrji, w Belgji, w Inflantach, a są i tacy, którzy byli w bitwie morskiej pod Kategatem. Opowiadają chętnie.
— Tylko blagują bardzo i trudno ich zrozumieć — dodał Zdziś, — Cóż ty na mnie patrzysz z takiem oburzeniem! Dla rybaka niema większej przyjemności, jak „wziąć na kawał“ letnika.
— Ja raz, gdy szłam przez plażę, zobaczyłam wystające z morza rogate łby! — zawołała Stefcia. — Zapytałam rybaków, co to takiego, a oni powiedzieli, że to morskie krowy, bardzo dzikie! Przelękłam się i uciekłam, a to były zwykłe krowy, które wlazły w morze wykąpać się, bo było bardzo gorąco.
— A ja widziałam raz, jak klepce zakopywali w piasku na plaży, klepce — takie sidła na mewy! — mówiła panna Andzia. — Nie wiedziałam jeszcze wówczas, co to takiego. Kiedy zapytałem, powiedzieli mi, że to sidła na flądry.
— To prawda, naciągają letników niemiłosiernie!... — przyznała pani Zielińska — Mnie samej zdarzyło się, że Kiedyśmy raz wjechali na mieliznę a ja zapytałam rybaka, co się stało, powiedział mi, żeśmy wjechali na delfina.
— A tu są delfiny? — zapytałem.
— Są. Co się tyczy tego naciągania przez rybaków to nie można się im dziwić. Ludzie u nas tak mało wiedzą o morzu, że aż wstyd!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jerzy Bandrowski.