Na oślep (Kuprin)/VII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksandr Kuprin
Tytuł Na oślep
Pochodzenie Straszna chwila
Wydawca Zakłady Graficzne „Drukarnia Bankowa“
Data wyd. 1932
Druk Zakł. Graf. „Drukarnia Bankowa“
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Страшная минута
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VII.

W chwili gdy rozgrywała się ta scena, do domu Krukowskiego podjeżdżał Ałarin, silnie podniecony, popędzając co chwila dorożkarza. Zdawało mu się, że koń zbyt leniwie biegnie. W swej niecierpliwości oparł się rękoma o brzegi dorożki, jakby chcąc pomóc koniowi. Skoro pojazd zatrzymał się przed podjazdem, Ałarin wyskoczył spiesznie, rzucając dorożkarzowi pierwszy lepszy banknot. „Wańka“ długo patrzył na biegnącego po schodach panicza, a potem jak oszalały zaczął klaczkę walić batem.
Po wyjeździe Zeny, Ałarin nie zważając na ową zimną krew, którą się tak chwalił, przegrał wszystkie pieniądze. Nie miał ochoty odejść od stolika, wierzył, żę szczęście musi wrócić i grał na słowo, dopóki bankier nie zwrócił mu uwagi, że przegrał tysiąc rubli.
Ałarin zaczerwienił się i poprosił o pół godziny zwłoki. Nie miał ani grosza własnych pieniędzy i postanowił zapłacić dług z rządowych, które miał u siebie w mieszkaniu.
— Pożyczę jutro u żyda i oddam — myślał.
Jak warjat wpadł do domu i wyciągnął z pod łóżka dużą ogniotrwałą szkatułkę. Chciał ją otworzyć, lecz ręce mu się trzęsły i nie mógł kluczykiem trafić do zamku. Otworzył wreszcie. Omackiem wyjął paczkę z rządowemi pieniędzmi i rozwinął ją. Powinien był zapalić lampę, bo w pokoju o spuszczonych roletach panowała ciemność, ale jak na złość, nie mógł znaleźć zapałek.
— A! jeden djabeł! — zadecydował zirytowany i, wsunąwszy grubą paczkę do bocznej kieszeni fraka spiesznie powrócił do Krukowskiego.
Wszedł do pokoju graczy i z dziwnem uczuciem powiódł po nim spojrzeniem. Stoły zabazgrane kredą, odór z dymu tytuniowego, nieprzyjemnie podziałały na niego, zwłaszcza że wrócił dopiero ze świeżego powietrza.
Dokoła dużego stołu zebrało się dziesięciu czy dwunastu graczy, śledząc w napiętem milczeniu ręce bankiera. W slabem porannem świetle twarze ich blade robiły wrażenie trupich.
Banie trzymał Krukowski, niski, szczupły, ale silny jak stal, muskularny mężczyzna w dziwnie nieokreślonym wieku. Łysy był, twarz zbróżdżona zmarszczkami, a jasne niebieskie oczy miały spojrzenie twarde i śmiałe. Mógł wytrwać kilka nocy bez snu na największych hulankach, na rozpuście i nigdy znać po nim nie było, że był zmęczony. Natura, obdarzyła go wielkiemi siłami.
Ujrzawszy wchodzącego Ałarina, spojrzał uważnie na niego i nie przerywając gry, skinął głową. Poznał po minie, że Ałarin przywiózł pieniądze i że pewnie będzie się odgrywał.
Rzeczywiście Ałarin miał wielką ochotę odegrać się.
— To wprost nieprawdopodobne, żeby mi się nie powiodło — kombinował. — Szczęście idzie passą... Powinno wrócić do mnie... Muszę się odegrać... i już!
Wyobraził sobie, jakie to będzie szczęście, że nie będzie potrzebował zaczerpnąć z rządowych pieniędzy...
— Boże, pozwól mi wygrać tylko tysiąc — a więcej już grać nie będę — myślał. — Ach, jakaż to byłaby rozkosz uciec z tego bałaganu i położyć się do łóżka z czystem sumieniem!
Długo przyglądał się grze, blednąc i drżąc z podniecenia. Czuł, że będzie grał, ale starał się przedłużyć to silne wrażenie, jakie odczuwa każdy namiętny gracz, gdy jest w stanie rzucić wielką stawkę, ale opóźnia tę chwilę.
— Zacznę od trzydziestu rubli — myślał. — Oczywiście wygram, potem dołożę dziesięć, a potem mirandole... dwie karty małe, dwie duże...
Krukowski zaczął tasować karty do nowej tury i z boku zerknął na Ałarina.
— Ile w banku? — zapytał Ałarin, ochrypłym nagle głosem. Wszyscy spojrzeli na niego.
Krukowski patrzył mu długo w oazy i nie przestając tasować, rzekł:
— Słuchaj, Ałarin, nie radzę ci grać.
— Nie radzisz? A cóż cię to obchodzi? — oburzył się Ałarin, ale spuściwszy bezwiednie wzrok.
— Wiem tyle tylko, że ile razy ktoś chce się odegrać cudzemi pieniędzmi, zawsze przegrywa.
Mówił z przekonaniem, stanowczo, nie spuszczając wzroku z Ałarina. Wcale nie życzył sobie, żeby ten przestał grać, chciał tylko, żeby publicznie przyznał się, że pieniądze są jego własne.
Nie mylił się, bo Ałarin zaczerwienił się mocno i odrzekł z udaną ironją:
— Chyba nie przypuszczasz, że pieniądze nie są moje?
— No, to chwała Bogu — odrzekł zimno Krukowski, pewny już, że Ałarin wziął rządowe pieniądze. — Widzę, że chcesz się odegrać, muszę ci tylko przypomnieć, że nie za to bił ojciec syna, że grał, ale że się odgrywał. A zresztą rób, co chcesz... W banku jest około czterech tysięcy.
— Czerwona — sto, czarna — dwieście — pomyślał Ałarin i zdjął z talji kilka kart. Ukazała się czerwona.
I wśród martwej ciszy rozległ się głuchy, lecz przeciągliwy głos:
— Va banque! — i wyciągnął z talji kartę, nie chcąc spojrzeć na nią.
— Grasz? — spytał z zimną krwią Krukowski.
Bankier przejął talję. Ałarin spojrzał na swoją kartę. Była to dama. Jak błyskawica, niewiadomo dlaczego, zjawił się na okamgnienie obraz Zeny i znikł.
Krukowski uważnie wykładał kartę, pukając na niej kostką palca, a każde takie puknięcie odzywało się w sercu Ałarina bolesnym skurczem, a w skroniach tętniało, jak pod uderzeniem młota: — „Bita — dana, bita — dana“.
— Bita! — krzyknęli wszyscy widzowie.
— A-a-a! — zwolna westchnął Ałarin i odraza owładnął mim nieopisany spokój.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksandr Kuprin i tłumacza: anonimowy.