Na oślep (Kuprin)/VIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksandr Kuprin
Tytuł Na oślep
Pochodzenie Straszna chwila
Wydawca Zakłady Graficzne „Drukarnia Bankowa“
Data wyd. 1932
Druk Zakł. Graf. „Drukarnia Bankowa“
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Страшная минута
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VIII.

Ałarin obudził się o drugiej po południu i długo nie mógł uprzytomnić, czy to ranek czy wieczór. Leżał na łóżku w tym samym stroju, który miał na sobie wczoraj. Głowa ciężka, jak nalana ołowiem, bolała okropnie, oczy, z zaczerwienionemu od znużenia powiekami, zachodziły łzami i mrużyły się od światła, w ustach miał jakiś niemiły smak. W sercu czaił się jakiś lęk, jakby przeczucie wielkiego nieszczęścia, nie mógł wszakże, ani rusz, przypomnieć, co to zaszło wczorajszego wieczoru i silnie pocierał czoło.
Przypadkiem wzrok padł na szkatułkę. Stała tak, jak ją wczoraj wyciągnął z pod łóżka. Stała otwarta, obok niej leżała gazeta i kawałek szpagatu, którym były związane pieniądze.
Ałarin, jakby go kto zbudził, przypomniał sobie z dziwną wyrazistością najdrobniejsze szczegóły wczorajszej gry. Brudny pokój, zalany oślepiającemi promieniami zimowego słońca, kilka zmiętoszonych twarzy, pochylonych nad stołem z chciwie błyszczącemu oczyma, przeklęta piątka kierowa i spokojny nienawistny głos, mówiący chłodno:
— Dalej nie ciągnę.. Czy który z panów chce zająć moje miejsce?
Ałarin przypomniał sobie jeszcze, że roześmiał się wtedy i zaczął się pocieszać, że chociaż przegrał całe jedenaście tysięcy, to bierz wszystko licho, bo przecież silne wrażenia nie przychodzą darmo...
Atoli ten śmiech drewniany i ta myśl bez sensu były jakby nie jego, jakby wyszły od jakiegoś obcego, nieznanego człowieka, prawdziwy zaś Ałarin słuchał z przerażeniem samego siebie, a skurcz spazmatyczny dławił mu gardło. Gracze, skupiwszy się koło stołu, obserwowali z ciekawością nonszalancję, graniczącą z atakiem szału, obserwowali z ciekawością chłodną i obojętną jak niegdyś gladjatorzy obserwowali śmierć, swych towarzyszy.
Potem, niewiadomo skąd, zjawił się szampan, winszowano komuś i wołano „niech żyje“. Wszyscy pili zapamiętale, jakby chcąc odpocząć po długiem wpatrywaniu się w te stosy banknotów, które co chwila przechodziły z rąk do rąk.
Ałarin też pił. Teraz jak przez sen przypominał, że zalewał się łzami pijackiemi, wisząc na szyi Krukowskiego, że go całował, że przysięgał, waląc się w piersi, że przegrał rządowe pieniądze. Ale Krukowski ostro spojrzał na niego, odepchnął i zawołał:
— Jedź lepiej do domu, bracie, a tu nie pleć głupstw!
Potem wszystkie wrażenia pomięszały się, w oczach ukazała się szara mgła — a następnie nic już nie pamiętał.
Gdy oderwane te fragmenty wspomnień budziły się w głowie Ałarina, on siedział na łóżku w jakiemś odrętwieniu i tępo patrzył w kąt. Dziwna ociężałość opanowała go całkowicie, lodowatym chłodem trwogi paraliżowała nerwy i odjęła możność myślenia. Był to stan, który można porównać ze snem ciężkim, kiedy człowiek czuje, że musi wstać, coś czynić, biec czy krzyknąć, ale język mu zdrętwiał, nogi nie mogą wykonać żadnego ruchu, a niebezpieczeństwo jakieś groźne zbliża się.... zbliża...
— Co to jest? — szeptał bezwiednie Ałarin, wpatrując się uparcie w jakiś daleki punkt nieruchomym szklanym wzrokiem. — Czyżby wszystko było stracone? I honor, i miłość, i wolność? Więc teraz na mnie, Aleksandra Ałarina, pięknego, eleganckiego Ałarina na którego z przyjemnością patrzyły kobiety — teraz każdy pisarczyk, każdy włóczęga ma prawo powiedzieć w oczy: — Złodzieju! Nigdy grosza niczyjego nie wziąłem, będąc dzieckiem nie wziąłem nawet kawałeczka cukru bez zapytania... Nie jestem złodziejem! nie jestem! Złodziej kradnie z potrzeby albo z lenistwa, złodziej kradnie codziennie i jeżeli go wyrzucają poza nawias społeczeństwa, to jest konieczne, bo niktby spać nie mógł spokojnie. Czyż jestem do złodzieja podobny? Jedynie wczoraj napadło na mnie jakieś otumanienie, lecz jestem ten sam, mogę żyć w obrębie społeczeństwa i przynosić mu pożytek swoją pracą... Nie macie prawa mnie odtrącić! Boże! wspomóż mnie! Uczyń tak, żeby to był sen... straszny, okropny, ale sen! Obudzę się zaraz... wszystko będzie jak dawniej... O, budzę się właśnie...
I uczepiwszy się tej myśli, rzucił się jak szalony na szkatułkę, wywrócił ją do góry dnem, wysypał wszystkie papiery i listy i drżącemi rękami zaczął je drzeć. Wzrok padł na dość grubą, owiązaną różową wstążką paczkę, w której zawarta była miłosna epopea w listach, począwszy od oficjalnego zaproszenia na obiad, a kończąc na lakonicznie bolesnej notatce, skreślonej ołówkiem na bylejakim świstku. Treści jej nie chciałby przeczytać na głos najbardziej zepsuty moralnie człowiek. Wszystkie te listy, z plamami łez i kleksów, przesycone zapachem perfum, były płodem ducha. Ślicznej wdówki, bardzo ekscentrycznej i niestałej osoby, która przez dwa lata kochała do szaleństwa Ałarina, potem zaś miłość swą zwróciła do dyrygenta orkiestry pułku gwardji, który znów zkolei musiał ustąpić miejsca śpiewakowi cerkiewnemu, śpiewającemu pięknym basem.
Ałarin ze smutkiem i czułą tęsknotą lubił czasami odczytywać te wspomnienia, teraz jednak wydały mu się czemś tak marnem, że ze złością cisnął paczkę pod łóżko. Zaglądał w takie zakamarki szkatułki, gdzie nietylko nie zmieściłaby się paczka z jedenastu tysiącami rubli, ale trudno byłoby ukryć nawet zwykłą kopertę.
Zimny pot dawno już wystąpił mu na czoło, zdrętwiałe nogi bolały, on jednak klęczał ciągle przed szkatułką, po raz dziesiąty przerzucając rozsypane drobiazgi. Ruchy jego były podobne do ruchów tonącego, który rozpaczliwie szuka punktu oparcia.
Drzwi cicho skrzypnęły, otworzyły się i ukazała się w nich głowa gońca z przystani.
— Czego chcesz? — krzyknął Ałarin ze złością i zaczerwienił się nagle jak przestępca, schwytany na gorącym uczynku. Zdawało mu się, że goniec już wie wszystko i domyślą się dlaczego Ałarin klęczy na środku pokoju.
— List do wielmożnego pana — odrzekł goniec, podając Ałarinowi wielką kopertę i szykując się na wszelki przypadek do szybkiego odwrotu. — Kazali mi oddać do własnych rąk.
Ałarin spiesznie rozerwał kopertę. Przeczuwał z rozpaczą, że w liście tym kryje się najstraszniejszy cios.

„Komisja rewizyjna Zarządu prosi pana o stawienie się na szóstą po południu z pieniędzmi jemu powierzonemi i księgami rachunkowemi dla uskutecznienia sprawdzeń.“
Ałarin czytał z trudem, gdyż litery zlewały mu się w niewyraźne smugi, a wiersze skakały przed oczyma. Nie zrozumiał ani słowa z tego urzędowego pisma i nie mógł wyobrazić sobie, jaki ma to związek z wypadkami wczorajszego dnia, lecz w głębi duszy usłyszał jakiś stanowczy, bezwzględny głos: — „Koniec!“ i list wypadł mu z ręki.

Goniec chciał się zapytać, czy może odejść, ale spostrzegłszy, że list wywarł dostateczne wrażenie, uważał, że będzie o wiele rozsądniej oddalić się zaraz.
Ałarin nie mógł stać; nogi mu drżały i uginały się. Z trudem dowlókł się do łóżka i rzucił się na nie. Czuł, że powinien zebrać chaotycznie rozpierzchłe myśli, rozpatrzyć dokładnie położenie i coś przedsięwziąć. Żadnej jednak rozsądnej myśli nie mógł z siebie wykrzesać, w głowie panował chaos, to, co przychodziło mu na myśl, było bez znaczenia i nie miało związku ze sprawą. Leżał twarzą zwrócony do ściany i wodził bezmyślnie palcem po wzorze tapety, a przed oczyma, jak to zwykle bywa po długotrwałej grze przesuwały się wizerunki różnych kart. Króle, z groźnie pomarszczonem czołem, damy, ze zdziwionemi twarzyczkami, podawały mu żółte kwiatki... Ałarin zapomniał nawet o swem strasznem położeniu, zdawało mu się w tem odrętwieniu, że stan takiej nieświadomości, pełen spokoju i półdrzemki trwać będzie zawsze.
Wkrótce wszakże zimno, panujące w pokoju, otrzeźwiło Ałarina i zaczął zwolna wracać do przytomności. Myśli znów zaczęły krążyć około konieczności jakiejś decyzji.
Pożyczyć? Przecież nie znajdzie się żaden głupiec, któryby mu zaufał, bo wszakże to nie chodzi o dziesięć rubli tylko o jedenaście tysięcy! Każdy roześmieje się w oczy i nazwie warjatem! Ukraść? Obrabować kogo? Możeby nie uchylił się w tej chwili od takiej ostateczności, ale jakże się to robi? Trzeba, trzeba koniecznie wyjść, posłuchać, przyjrzeć się, postarać... ale gdzieby to pójść?
— Ach, mniejsza o to! Muszę wyjść, poszukać, chociaż napewno nic nie znajdę! — zawołał Alarm, jasno już ogarniając położenie bez wyjścia.
Zaczął się prędko ubierać. Nie mógł trafić w rękawy palta i strasznie się tem zirytował.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksandr Kuprin i tłumacza: anonimowy.