Na bruku/X

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Na bruku
Podtytuł Powieść z życia miejskiego
Wydawca Księgarnia i skład nut Stanisława Sadowskiego
Data wyd. 1897
Druk Drukarnia i Introligatornia P. Laskauera & W. Babickiego
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
X.

Bieda ma swój odrębny, charakterystyczny humor. Zdarza się nieraz, że na zapytanie żony, co dzisiaj na obiad jeść będziemy? mąż z całym spokojem odpowiada: jeść będziemy komodę lub szafę — salopę lub zegarek.
Śmieszną się może wydać komu tego rodzaju potrawa, a jednak jadają ją ludzie. I kucharz jest do tego specyalny, taki z brodą roztrzepaną, w brudnej i powyżej pasa zabłoconej kapocie, w przydeptanych butach, z workiem na ramionach. Chodzi on po podwórkach i woła:
— Handel! handel!
Nieraz go stróż za bramę wyrzuci i nieraz bogatszy lokator gniewa się i zżyma, słysząc jego wołanie, ale bywają chwile, że biedak z niecierpliwością jego pojawienia się oczekuje... Tak też go oczekiwał i Kwiatkowski.
Usłyszawszy wołanie: handel! handel! wychylił głowę przez lufcik i zawołał. Na to wezwanie rudobrody handlarz pospieszył, ale na górze nie zjawił się sam; już ich było trzech: jeden z brodą czarną jak smoła, drugi siwy. Zkąd się wzięli tak nagle, to tajemnica rudego, dość, że się wzięli i przyszli.
— Nu, co wielmożny pan sprzedaje? — zapytał rudy.
— Futro mam — rzekł Kwiatkowski — i starą algierkę zdjął z wieszadła.
— Aj waj! — zawołał rudy — futro! co to jest futro? co z tem zrobić? teraz do lata idzie!!
— Futro?! — wtrącił czarny.
— Nu, komedye! pan chce teraz ludzi ubrać w futro — rzekł siwy, — brodę gładząc. No, no.
— Więc nie chcecie?
— Co mamy nie chcieć? My wolimy inną garderobę.
— Kawałek ładny palto — dobrze zapłacę.
— Trochę sak...
— Może marynarkę?
— Nie mam do sprzedania, chcecie, bierzcie futro, nie chcecie, idźcie z Bogiem.
— Ja nie kupię futro — rzekł czarny.
— I ja też.
— Ja chcę ryzykować — rudy zawołał.
— Ty głupi! ty chamer!
— No, no, może jeszcze będzie mróz, ja ryzykuję, ja kupię! Ile pan dobrodziej ceni te stare, wytarte, zniszczone, wypłowiałe piżmowce?
Kwiatkowski cenę wymienił.
Żydzi pokładali się od śmiechu.
— Pan dobrodziej pozwoli — rzekł siwy — ja sobie trochę usiądę. Oj, oj, mnie już wątroba boli i kolkę trochę mam. Ja na mojem weselu, na moich dzieci weselach, na chrzcinach moich wnuczków ja się tak nie śmiałem, jak ja się dzisiaj uśmiałem. Aj, aj, takie przechodzone, takie stare zniszczone futro!...
— Nu — wtrącił czarny — stary Mojsie się śmieje, a nam płakać się chce. Ładne czasy, jeżeli za ten gałgan tyle żądają, ile może kosztować używane sobole?
— Ny, co ty paskudniku chcesz? to też jest sobole, z tego gatunku co w plecy kole... To antyk jest, amatorska sztuka. Nu, tylko ja widziałem, jak ostatniego amatora na Powązki wynieśli. Teraz już wcale amatorów niema.
— Słuchajcie no panowie — rzekł poważnie Kwiatkowski...
— Aj waj, panowie, ładne panowie, co chodzą z workiem na plecy! Powiedz pan od razu: słuchajcie łapserdaki.
— Więc słuchajcie łapserdaki, kupujecie — czy nie?
— Owszem ja mogę kupić... kamaszów, dobrze zapłacę.
— Ja kupiłbym parę czego innego, to najlepszy towar jest.
— Może pan ma kamizelki?
— Nie mam, kupujcie to, jeżeli chcecie, a jeżeli nie, to idźcie do milion...
— Aj waj, my doskonale znamy ten adres... wszystkie panowie nas tam odsyłają.
— Drzwi otwarte, nikt was nie trzyma.
— My już idziemy, bądź pan dobrodziej zdrów. Szkoda, dalibóg lepszej ceny nikt nie da. Przekona się pan, można wołać handlarzy z całej Warszawy, takich głupich ryzykantów jak my, pan nie znajdzie.
Rudy i czarny wyszli, siwy wrócił się ze schodów.
— Panie! — rzekł — ja postąpię jeszcze złoty, mnie pana żal.
— Nie oddam.
— Trzydzieści kopiejek!
— Nie!
— Pół rubla na moje sumienie, to moje ostatnie słowo.
— Idźcie sobie, znajdę jeszcze w Warszawie handlarzy?...
— Jak pan chce, ja powiadam, że szkoda fatygi... Gdzie pan znajdzie handlarzy?...
— Idźcie sobie.
Wyszli, jęcząc i narzekając na niegodziwe czasy. Za chwilę zjawił się inny handlarz, ale uprzedzony przez swoich towarzyszów, dawał jeszcze mniej niż pierwsi, to samo drugi i trzeci. W parę godzin zjawił się handlarz siwy z pierwszej grupy. Powiedział, że się rozmyślił, że jest wielki ryzykant, że się naraża na pewną stratę, ale pomimo to, kupi wyszarzane odziewadło i rzeczywiście kupił za ile chciał i oświadczył zarazem, że zgłosi się za tydzień i chętnie zrobi jaką nową tranzakcyę...
— Ja mam taką naturę, że lubię mieć swoich stałych kundmanów. Kto mnie zna, może być przekonany, że nigdy nie zrobię żadne oszukaństwo; co jest do kupienia to kupię, czy to będzie garderoba, czy zegarek, czy buty, czy nawet używana biżuterya, albo stare butelki, ja wszystko kupuję. Mebel to mebel, lampa to lampa, a najlepiej to ja lubię garderobę...
Rzeczywiście, dowiadywał się co parę dni, co tydzień i zawsze jakąś kilkorublową tranzakcyę zrobił. Było to już całe utrzymanie Kwiatkowskich. Wszelkie poszukiwania posady lub zajęcia nie prowadziły do celu; z obietnicy naczelnika biedny człowiek już zrezygnował i nie chodził nawet dowiadywać się, bo z góry wiedział co go czeka. Węglarz ciągle obiecywał, że wielki skład założy i że wtedy da kuzynowi miejsce doskonałe, ale wykonanie projektu zależało od wielu okoliczności, a przedewszystkiem od sprzedaży domu ciotki i przeniesienia się jej do Warszawy. Na dom kupcy trafiali się, ale ciotka żądała bardzo drogo i przez to sprzedaż ulegała zwłoce.
Obiecywano, że z wiosną, jak się tylko ruch budowlany rozpocznie, będzie można prędzej zajęcie jakie dostać do kontroli materyałów, do dozoru, ale tymczasem żyć trzeba i rodzinę utrzymać. Kwiatkowski był zrozpaczony, najczarniejsze myśli przychodziły mu do głowy.
Wychodził co rano na miasto, zgłaszał się do różnych kantorów, do pośredników, wynagrodzenie obiecywał, ale wszystko napróżno.
Kiedy raz wieczorem przygnębiony po całodziennych poszukiwaniach powracał do domu, spotkał w Alejach Jerozolimskich Hermana. Ukłonił się i chciał iść dalej, nie mając zamiaru wszczynać rozmowy, ale go Herman zatrzymał.
— Cóż panie Kwiatkowski — rzekł, — gniewamy się?
— Ja? Nie panie.
— Wiem, ja wiem, węglarz plotek narobił, oczernił mnie przed panem, wystawił jak ostatniego łotra z pod ciemnej gwiazdy.
— Eh... nie.
— Znam ja ten język! Piękny charakter, odwdzięcza się za to, żem go z błota wyciągał poprostu, ale mniejsza o niego na wdzięczność ludzką nigdy nie ma co liczyć — zresztą mało mnie to obchodzi — ale ciekawym, czy też dla pana co zrobił?
— Cóż on mógł?
— Ba! kto chce psa uderzyć, kij znajdzie.
— Nie rozumiem ja, do czego pan tę rozmowę prowadzi?
— A do tego mój panie, że jeżeli on wymógł, żebyś się pan odemnie usunął, to powinien poczuwać się do obowiązku dać panu to, co pan na zerwaniu stosunku ze mną straciłeś.
— Kiedy ja, doprawdy, nie wiem.
— Nie wiesz pan co straciłeś? Dużo, panie, bardzo dużo. O ile wiem, do tej pory obowiązku nie masz.
— Niestety, nie mam.
— Żyjąc z grosza, zapasy można prędko wyczerpać, jeżeli były jakie zapasy.
— Były i wyczerpały się już — rzekł niechętnie Kwiatkowski.
— Szkoda, wielka szkoda, że pan mnie nie słuchałeś. Dawałem takie dobre miejsce dla panny Maryi... byłoby się i dla pana może co znalazło — a tak, przyznaj pan, że teraz żałujesz.
— I cóż żal pomoże?
— Trzeba było szczerym być, otwartym. Trzeba było pomyśleć: bądź co bądź ten stary Herman był dla mnie życzliwy... trzeba było przyjść, rozmówić się.
— Proszę pana — rzekł cierpko Kwiatkowski — na co ta komedya? Przecież miałem jakie takie utrzymanie przy węglach i ztamtąd mnie pan wyrzuciłeś.
— On to powiedział?
— Tak.
— To kłamstwo bezczelne i ohydna potwarz, ja się do jego interesów nie mięszałem bynajmniej. On sam to zrobił.
— Komuż teraz mam wierzyć?
— Należało do mnie przyjść, objaśnień zażądać.
— To wszystko jedno, objaśnienia chleba moim dzieciom nie dadzą. Dobranoc, nie zatrzymuję pana, chłodno jest.
— A panie, tak być nie może, musimy się porozumieć.
— Ja pretensyi do pana nie mam.
— Ale we własnym interesie pańskim, porozumienie się niezbędne jest. Nie bądź pan taki gorący.
— O cóż idzie?
— Widzisz pan, wszystko da się naprawić. Dziś panu jest źle, jutro może być lepiej; dziś, dzięki niegodziwym językom i plotkarzom, masz mnie pan za swojego wroga, jutro nazwiesz mnie przyjacielem, a może i dobrodziejem. Nie trzeba być zawziętym, w gorącej wodzie kąpanym, nie należy dać się unosić pierwszemu wrażeniu. Pan jesteś człowiek nie dzisiejszy, poważny, stateczny, nie możesz pan postępować jak młodzik. Nie, nie wolno panu być porywczym, pan masz żonę i dzieci, obowiązki...
— Proszę pana — rzekł Kwiatkowski — dobrze to jest, ja argumenta pańskie rozumiem, ale nie mam pojęcia, jaki związek ma jedno z drugiem.
— Nie udawaj pan.
— Mówię szczerze.
— A ja mówię w pańskim interesie. Musimy się porozumieć, przekonam pana, że jestem lepszy niż się panu zdaje.
— Więc...
— Chodźmy.
— Dokąd?
— Gdziekolwiek, do mnie, do cukierni, byle pod dach, żeby pomówić swobodnie.
— Ha... dobrze, skoro pan sobie tego życzysz.
— Panie, sobie ja nic nie życzę, ja życzę panu przedewszystkiem, żebyś pan wyszedł z biedy, która dała już się panu we znaki.
Zamiast odpowiedzi Kwiatkowski westchnął tylko, Herman ciągnął dalej.
— Znam ja to znam: z rodziną na bruku; z grosza żyć i krezusowe skarby się wyczerpią, nietylko zapasy, jakie niezamożny człowiek mieć może. Sam niegdyś przechodziłem takie koleje trzeba było wyprzedawać się, zastawiać. Eh, panie kochany, znam ja to.
— Ciężko.
— Oj ciężko, to prawda, ale nadziei nigdy nie trzeba tracić, są dobrzy ludzie...
— Jakoś nie mam do nich szczęścia.
— Niegrzesz pan, ludzie o panu myślą...
— A no, może i myślą, ale ja ostatkami już gonię i do dalszej walki sił nie mam.
— Cierpliwości, cierpliwości...
— Powtarzam to sobie od pół roku, ale nareszcie rozpacz już ogarnia. Czego żądam? nie jałmużny, ale pracy... Chcę tego tylko, co ma stróż, tragarz, wyrobnik, żadnej roboty się nie powstydzę, każdą chętnie wykonam.
— Ba! tylko pracy!
— Sądzisz pan, że...
— Nic nie sądzę... mówię tylko, że tysiące ludzi znajduje się w pańskiem położeniu i że ostatecznie nie masz pan jeszcze czego rozpaczać — bywa gorzej.
— Nie wiem.
— Ja panu mówię. Chodźmy do cukierni.
Weszli. Herman znalazł wolny stolik w kąciku na osobności, gdzie można było mówić swobodnie.
— No — rzekł co tam, panie kochany, odrzućmy troski na bok, a na rozweselenie, tak sobie oto, naprzykład ponczyku...
— Dziękuję panu bardzo.
— Ale co tam, między przyjaciółmi nie powinny istnieć odrzucania.
— Ja...
— Chcesz pan twierdzić, że ja nie jestem pańskim przyjacielem.
— Nie, tylko...
— Otóż przekonam pana zaraz, że jestem. Hej! chłopcze, poncz ananasowy, dwie szklanki. Przepraszam, nie wymówisz się pan. Węglarz jest kłamca, potwarca, oszczerca, ale ja sobie z nim poradzę. Sądownie odpowie za to. Ja chcę dowieść panu mej życzliwości.
— Na to nie trzeba ponczu.
— Właśnie, że trzeba, niech nam się języki rozwiążą; co na sercu niech wyjdzie na wierzch. Słuchaj pan, wszystko się zmieni, pan będzie miał kawałek chleba porządny.
— Kiedy?
— Zaraz powiem szczegółowo. Nie poczekasz pan długo, w każdym razie, tylko trzeba rady mojej posłuchać. Jutro pójdziemy w jedno miejsce; mówię, że kawałek chleba, a nawet nie kawałek, ale kawał co się zowie...
— Jutro?
— Stanowczo jutro.
— W jaki sposób?
— Pójdziesz pan ze mną do jednego pana, który ma bogatą ciotkę, osobę samotną, schorowaną, wymagającą opieki. Taką opiekę dać może tylko osoba inteligentna, miła, łagodna, właśnie taka panienka, jak pańska córka.
— Moja córka...
— Naturalnie, już proponowałem to panu kilkakrotnie. Zgłaszało się kilka kandydatek; były po dni kilka, po kilka tygodni, lecz żadna nie przypadła do gustu.
— A zkądże pan wiesz, że ona...
— Wiem napewno, bo znam wymagania. Wiem, czego tam żądają, a córka pańska warunki te posiada.
— Ależ panie.
— Słuchaj pan dobrej rady.
— Nie wiem doprawdy.
— Pensya panny Maryi, już dla całego domu waszego utrzymanie stanowić może.
— Ileż oni dają?
Herman wymienił sumę.
— Istotnie — rzekł Kwiatkowski — wynagrodzenie znaczne.
— A widzisz pan!
— Dla tego też boję się i mam pewne wątpliwości.
— Ha! paradny pan jesteś doprawdy, lękasz się tego, że dobrze płacą...
— Bo...
— Nie panie, nie przypuszczaj pan nic złego, kobieta bogata, płacić może. Ona ma gruby majątek i nie jest w stanie przeżyć swoich dochodów, bardzo więc pięknie z jej strony, że da biednej panience zarobek.
— Prawda to panie, ale bądź co bądź, mam pewne wątpliwości.
— Jakie?
— Czy mógłbym poznać tę panią?
— Owszem, nic słuszniejszego. Pójdziemy do niej razem, zobaczysz pan jaka ta godna, jaka miła staruszka, drugą matką dla panny Maryi będzie... Więc jakże, pójdziemy?
— Dobrze.
— Jutro?
— Jak pan chce.
— Prócz tego, zważ pan jaki się zawiąże stosunek. Taka dama jest arystokratką, ma ona bardzo liczne znajomości i to nie byle jakie, z pośród ludzi, którzy nic od nikogo nie potrzebują, a komu chcą, mogą dużo dobrego zrobić. Taka znajomość dużo warta.
— Nie przeczę, ale...
— Niema ale... Przekonam pana zaraz. Dziś pańska córka obejmuje obowiązek, a jutro ten pan, o którym wspominałem, daje posadę panu i właśnie taką posadę, o jakiej pan marzyłeś, przy gospodarstwie na wsi.
— Czy pan mówiłeś z nim?
— Nietylko, że mówiłem, ale to rzecz już ułożona: pan mnie uważał za swego wroga, za nieżyczliwego, a ja przyjacielem pańskim jestem, pan słuchał tego narwanego węglarza, tego waryata, a ja, panie, ja jestem... no przekonasz się pan, czem ja dla pana jestem!
— Doprawdy nie wiem, jak dziękować.
— Po co dziękować? Dość podać rękę na zgodę. Wiesz pan co, panie Kwiatkowski, ten ponczyk jest wcale dobry, gdybyśmy tak jeszcze po szklaneczce?
— Za dużo będzie.
— Na frasunek...
— Ja nie mogę.
— Musisz pan, z przyjacielem to nawet kieliszek smoły nie zaszkodzi. Hola! chłopiec, dajno nam jeszcze dwie szklanki. Kwiatkowski wymawiał się, ale Herman do słowa przyjść mu nie dał; po drugiej szklance kazał dać trzecią, czwartą, biednemu człowiekowi zaczmerało w głowie.
— Teraz pan wierzysz w moją przyjaźń — pytał Herman.
— Wierzę...
— I przyznajesz pan, że tamten plotki rozpuszcza.
— Przyznaję.
— Więc daj pan rękę na zgodę. Jutro idziemy do tej damy, jestto wielka arystokratka, ale bardzo popularna; nie da nam uczuć swej wyższości, pójdziemy o dwunastej.
— Dobrze.
— Chodzi mi tylko o jedną rzecz.
— O co?
— Żeby córeczka pańska nie zgrymasiła.
— Co?
— Żeby panna Marya nie chciała swoim zwyczajem fochów stroić.
— A moja powaga ojcowska nic nie znaczy?
— Z kobietami rzecz, kochany panie, dla nich żadna powaga nie ma znaczenia. My chcemy na prawo, one na lewo i żebyś pan był poważny jak rabin, nic nie poradzisz. Córka ma swoje fantazye, matka stanie po stronie córki, a pan dobrodziej ha... ha...
Śmiał się zjadliwie i mrugał oczami, podbudzając Kwiatkowskiego do wojny domowej.
— Prawda, panie, walka nierówna co? Siła złego dwóch na jednego ale w tym wypadku gorzej, bo nie dwóch, ale dwie na jednego.
— Mój panie, co pan tak wyszydzasz?
— Wcale nie mam intencyi wyszydzania, powiadam tylko, że wojnę pan będziesz musiał stoczyć.
— Jak będzie potrzeba, to stoczę.
— W takim razie życzę zwycięztwa. Pamiętaj pan jutro o dwunastej.
— Punktualnie stawię się.
— Podziękujesz mi pan kiedy za życzliwą radę; już dość pan przeszedłeś i zniosłeś, czas odetchnąć i żyć sobie spokojnie, bez troski. Ja rozumiem, jak człowiekowi błogo jest na duszy, kiedy go nie dręczy pytanie: co będzie jutro? Co dam jeść rodzinie? Znam z doświadczenia, bo bywałem na wozie i pod wozem.
Kwiatkowski ciężko westchnął. Pomyślał, że także bywał na wozie, ale jak się dostał pod wóz, to na żaden sposób wydobyć się z pod niego nie może. Córkę wypadnie oddać z domu; przykre to, ale ostatecznie, cóż dziewczyna na tem straci? Pobędzie przy tej damie rok, czy dwa, a rodzicom przez to wielką pomoc przyniesie.
— Niema chęci, ale wobec ciężkiej konieczności chęć musi ustąpić. Dla czegoby córka nie miała poświęcić osobistych upodobań dla dobra całej rodziny?
Tego wieczora Kwiatkowski długo z żoną rozmawiał, długo ją przekonywał — zawołano Manię. Żal jej było rozstawać się z panią Zofią i Wandą, z temi dobremi kobietami, do których przyzwyczaiła i przywiązała się, a które okazywały jej tak szczerą życzliwość, żal jej było wreszcie Zygmunta, który częstokroć do pracowni zaglądał i spojrzeniem, uściskiem dłoni usposobienie swe dla niej zdradzał. Teraz cóż ją czeka? Sama jedna, w domu obcym zupełnie, w towarzystwie osoby starej i schorowanej, a więc przykrej i nudnej zapewne, pędzić będzie smutne chwile. Nie usłyszy wesołego śmiechu, ani miłej rozmowy... może nawet dobrego słowa. Jednak cóż robić? Konieczność zmusza, poddać się jej trzeba. I żeby to chociaż odwlec się dało, ale nie, ma się to zacząć zaraz, od jutra podobno.
Nazajutrz rano była w pracowni, aby się pożegnać. Pani Zofia ani słuchać o tem nie chciała, a Wandzi, pomimo wesołego usposobienia, na płacz się zbierało.
— Mamo — rzekła — to niemożliwe, my jej nie wypuścimy.
— O! gdybym tylko mogła — odrzekła pani Zofia, — czy u was już tak źle, że nie macie innego środka tylko ten?
— Niestety, tak!
— Moja Maniu, ja zaraz pójdę do twoich rodziców i muszę się z nimi rozmówić.
— Cóż im pani powie, cóż poradzi?
— Czekaj moja duszko, niech no myśli zbiorę, zastanowię się, zobaczę.
— Słuchaj Maniu, ja cię zbuntuję, ty nie daj się — zostań z nami. Doprawdy, dziwię się...
— Co cię dziwi?
— Jaki on niezdara, jaki niezdara!... Doprawdy na wystawę niedołęgów możnaby go posłać i złoty medal dostać za taki okaz.
— O kim mówisz?
— O kimżeby, jak nie o kochanym panu Zygmuncie. Do wzdychania, jęczenia, przewracania oczami, to jest — a gdy potrzeba prawdziwie męzkiej rady i pomocy, to go niema. Powiadam ci, że nie cierpię tego ślamazarnika!
— Moja droga, niesłusznie potępiasz twego kuzyna. Cóż on może zrobić?
— Eh, moja Maniu, ja nie wiem, ale mnie się zdaje, że gdybym była mężczyzną, to musiałoby wszystko stać się podług mojej woli.
— Tak ci się zdaje.
— Niechno ja go spotkam, usłyszy takie słowa prawdy, jakich mu jeszcze nikt nie powiedział. Gdy ty od nas odejdziesz, gdy zdecydujesz się na ciągłe towarzyszenie owej damie, będzie wzdychał, smucił się, a ja wtenczas powiem: dobrze ci tak, bardzo dobrze, nie zobaczysz jej ani za pół roku, ani za rok, nigdy...
— Moja Wandziu!
— Przyrzekam solennie, skoro cię kocha, skoro chce, żebyś była jego żoną...
— Przecież on tego nigdy nie mówił.
— Tobie nie mówił, ale mnie mówił sto razy. On powinien niebo i ziemię poruszyć, żeby celu dopiąć. Ja tak rozumiem przywiązanie. Jakto? chce być twoim mężem, a pozwoli na to, żebyś szła pomiędzy obcych ludzi, żebyś się wysługiwała, zamiast skończyć naukę, mieć swój własny niezależny kawałek chleba. Nie! Maniu, ja tego nie rozumiem i nie zrozumiem, choćbyście mnie wszyscy przekonywali, że się mylę.
— Wandziu — rzekła pani Zofia — co do mnie, ja ciebie rozumiem i zdanie twoje podzielam.
— A widzisz Maniu — rzekła Wanda — mama to samo powiada.
— Przepraszam, pozwól mi dokończyć.
— Owszem, ja nie przerywam.
— Ażeby wyperswadować państwu Kwiatkowskim, żeby Mani do obowiązku nie oddali, trzeba innych argumentów, niż nasza życzliwość i dobre chęci. Należy wejść także w ich położenie. Oni w gruncie rzeczy nasze zdanie podzielają, lecz nie mają wyboru. Im chodzi o byt. Wiesz dobrze, że pan Kwiatkowski zajęcia od dość dawna niema.
— Niestety, tak!
— Nie dziw się więc, że ratować się chce, nie dziw się moja Wandziu. Każdy na ich miejscu to samo by zrobił.
— Prawda to, moja mateczko, ale w takim razie gdzież są owe argumenty, o których wspominałaś przed chwilą, i czy my, to jest, ty mamo, potrafisz je wynaleźć.
Pani Zofia uśmiechnęła się.
— Do pewnego stopnia przynajmniej starać się będę o to.
— Ale co?
— Ha, pójdę do państwa Kwiatkowskich, sprobuję, może ich przekonam.
— Czem moja mamo, czem?
To mówiąc Wanda rzuciła się na szyję matce i całować ją zaczęła.
— Najdroższa moja — mówiła — przedemną sekretów mieć nie powinnaś, wiesz dobrze, jak Manię kocham, że ona mi jest jak siostra, gdyby o mnie samą chodziło, nie byłabym tak niespokojna, jak jestem.
— Moja Wandziu — odrzekła pani Zofia — wierz mi, że ja również jak ty, jestem dla Mani życzliwa i chciałabym jej dopomódz. Przez czas, kiedy się u nas uczy, uzdolniła się tyle, że może być już dla nas pożyteczną, postanowiłam więc dać jej stałą pensyę, a jedną z przychodnich panien oddalić. Naturalnie pensya będzie niewielka, nawet bardzo mała, ale kto wie, czy nie pozwoli państwu Kwiatkowskim przetrzymać złych czasów... Może... no, nie dziękujcie mi... ja nie wiem, to jest tylko projekt, na który Mani rodzice mogą się zgodzić lub nie... Ja idę w tej chwili, wytłomaczę, przedstawię, a co będzie postanowione, nie przesądzam.
— Jaka pani dobra — rzekła Mania.
— E, nie taka znowu, jak ci się zdaje, kocham cię bardzo, to prawda, ale pragnąc cię zatrzymać przy nas, działam w interesie własnym. Gdzie znajdę taką poczciwą, dobrą i pracowitą panienkę, jak ty, moja Maniu? Wszystkie te panny, które mamy z ogłoszeń, sympatyi we mnie nie budzą, alboż mogę wiedzieć co za jedne? co warte?... Przychodzą do roboty, zrobią co do nich należy i idą a ja ich nie pytam: dokąd. Żadna z nich nie jest ani przyjaciółką, ani towarzyszką Wandy — ty zupełnie co innego, jeżeli więc radabym cię zatrzymać, to czynię to nie dla kogo, lecz dla siebie, moja Maniu i dla Wandy. No nie rozrzewniajcie się, daj mi Wandziu kapelusz i okrycie — idę. Co zrobię, nie wiem, radabym jak najlepiej.
Po chwili pani Zofia wyszła, dziewczęta zostały same.
— Moja Maniu — rzekła Wanda — co będzie, jeżeli mama z niczem powróci?
— Cóż ma być — woli rodziców sprzeciwiać się nie mogę, jak każą tak postąpię.
— Mój Boże! i nie będzie ci smutno między obcymi?
— Ty mnie o to pytasz?
— Nie przeraża cię schorowana dama, której towarzyszką masz być?
— Bardzo!
— Wyobrażam sobie, że jest ona czemś pośredniem między mumią egipską, a tym starym panem, który u was bywa.
— A... panem Hermanem.
— Tak, to musi być nieuczciwy człowiek.
— To, jak powiada ojciec, jest nasz dobrodziej. On mi właśnie wynalazł obowiązek, od którego radabym się wykupić, żebym miała czem.
— Ciekawam bardzo, co Zygmunt na to powie?
— Cóż ma powiedzieć.
— O! już ja się z nim rozprawię i wierz mi, że mu tak natrę uszu...
— Nadużywasz praw kuzynki.
— Czy zazdrość przez ciebie przemawia?
— O Wandziu, dajże pokój.
— Jeżeli zazdrość to nieuzasadniona; moje serce jest od pana Zygmunta bardzo, bardzo daleko... Ten do którego ono należy...
— Ah! więc należy do kogoś?
— Bardzo naturalnie. Dla czegóż miałabym się odróżniać od innych, wolno wam kochać, wolno i mnie. Nie czas jeszcze o tem mówić.
Pani Zofia długo nie wracała. Panny zniecierpliwione spoglądały na zegar, skracając sobie czas robotą i rozmową, nareszcie po upływie dwóch godzin, dzwonek brzęknął w przedpokoju.
Wanda wybiegła do matki z krzykiem.
— Cóż, mamo, zostaje?
— Nie... nie może.
— Ah! jaka szkoda, ja się chyba zamartwię!
— Cóż robić, moje dzieci, biedni ludzie woli swojej nie mają i muszą postępować tak, jak tego konieczność wymaga. Rozmawiałam długo z panią Kwiatkowską, zupełnie szczerze i serdecznie, a wierz mi, że jakkolwiek ja i ty bardzo Manię kochamy, jednak matka kocha ją jeszcze więcej, a skoro ona powiada, że tak być musi, nasz głos niema już żadnego znaczenia. Idź więc, Maniu, do nowego obowiązku. Kochaj nas i nie wyrzucaj z pamięci, miej zawsze na myśli, że kiedykolwiek tu przyjdziesz, zawsze znajdziesz pracę, a przedewszystkiem życzliwe, szczerze ci oddane serca. Nie zatrzymuję cię już dłużej, idź, matka na ciebie czeka. Bądź zdrowa, najlepsze nasze życzenia towarzyszą ci, a jak będziesz miała wolną chwilę, to odwiedziwszy rodziców, zajrzyj i do nas. Bóg da, że rozłączenie nie potrwa długo.
Mania uścisnęła serdecznie Zofię i Wandę, popłakały się przytem wszystkie trzy.
Po wyjściu Mani, Wanda odezwała się do matki:
— Wie mama, że ja nic dobrego po tem się nie spodziewam.
— Po czem, Wandziu?
— A po tym obowiązku, po tych złotych górach, które jej obiecują.
— Dajże pokój. Oni są zupełnie biedni, im głód zagraża, cóż dziwnego, że się ratować pragną. Czyż jedna młoda osoba przyjmuje obowiązek? Przecież to nie wieczne. Może rok, dwa, okoliczności się zmienią, ojciec posadę dostanie. Mania powróci do nas, a może za mąż pójdzie, dobra miła dziewczyna, może się każdemu podobać.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.