Strona:Klemens Junosza-Na bruku.pdf/160

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Manię. Żal jej było rozstawać się z panią Zofią i Wandą, z temi dobremi kobietami, do których przyzwyczaiła i przywiązała się, a które okazywały jej tak szczerą życzliwość, żal jej było wreszcie Zygmunta, który częstokroć do pracowni zaglądał i spojrzeniem, uściskiem dłoni usposobienie swe dla niej zdradzał. Teraz cóż ją czeka? Sama jedna, w domu obcym zupełnie, w towarzystwie osoby starej i schorowanej, a więc przykrej i nudnej zapewne, pędzić będzie smutne chwile. Nie usłyszy wesołego śmiechu, ani miłej rozmowy... może nawet dobrego słowa. Jednak cóż robić? Konieczność zmusza, poddać się jej trzeba. I żeby to chociaż odwlec się dało, ale nie, ma się to zacząć zaraz, od jutra podobno.
Nazajutrz rano była w pracowni, aby się pożegnać. Pani Zofia ani słuchać o tem nie chciała, a Wandzi, pomimo wesołego usposobienia, na płacz się zbierało.
— Mamo — rzekła — to niemożliwe, my jej nie wypuścimy.
— O! gdybym tylko mogła — odrzekła pani Zofia, — czy u was już tak źle, że nie macie innego środka tylko ten?
— Niestety, tak!
— Moja Maniu, ja zaraz pójdę do twoich rodziców i muszę się z nimi rozmówić.
— Cóż im pani powie, cóż poradzi?
— Czekaj moja duszko, niech no myśli zbiorę, zastanowię się, zobaczę.
— Słuchaj Maniu, ja cię zbuntuję, ty nie daj się — zostań z nami. Doprawdy, dziwię się...