Na bialskim zamku/Tom drugi/VII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Na bialskim zamku
Tom Tom drugi
Wydawca Spółdzielnia Wydawniczo-Oświatowa „Czytelnik”
Data wyd. 1950
Druk Drukarnia nr 2 Spółdzielni Wydawniczo-Oświatowej „Czytelnik”
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

Dnia 4 maja, wedle zwyczaju, uroczyście obchodzić miano św. Floriana — imieniny księcia chorążego. Kto tylko chciał na łaskę jego zasłużyć lub się w niej utrzymać, dnia tego submitować się musiał.
W wigilię już miasteczko i zamek nadzwyczaj były ożywione. Książę chorąży starzał i chorzał, mówiono o testamencie — a rzeczą jest dowiedzioną, że najwięcej ludzie dworują młodym pannom a starym, bezdzietnym, u grobu stojącym bogaczom. Zjazd też w tym roku obiecywał się nadzwyczaj liczny. Nie mówiąc o tym, że z Zawieprzyc pan wojewoda czernihowski, teść księcia chorążego, przyjechać musiał, bo dotąd losu przyszłego córki nie mógł zapewnić; księżna krajczyna, uczony książę Udalryk, Sapieha jeden, Massalski, obywateli z Brzeskiego mnóstwo dążyło do Białej.
Obiecywano, iż hetman wyśle z gratulacją syna, księcia Karola, miecznika litewskiego, lecz pono miecznik wolał polować z przyjacioły i wymówił się od podróży, która mu groziła urzędową, obowiązującą nudną powagą.
Szambelan Kaszyc bawił już od dni kilku; książę się dowiadywał i spodziewał Matusewicza; drobnej szlachty nie liczono.
Imieniny obchodziły się solennie, z nabożeństwem uroczystym u fary i we wszystkich kościołach, z biciem z dział i moździerzy czasu obiadu i wiwatów, z powinszowaniami duchowieństwa, na którego czele stał proboszcz bialski i słucki, biskup Ptolemaidy ks. Riokur, z mowami i podarkami nawet, które, jako tak możnemu panu, ofiarowywano w osobliwościach rzadkich a tylko rzadkością swą kosztownych.
Na zamku też stosowne czyniono przygotowania dla przyjęcia choćby najliczniejszej frekwencji gości wszelkiego stanu i stopnia.
Dla najdostojniejszych stół w paradnej sali, dla średniego stanu — marszałkowski, przy którym szlacheccy dworzanie panów zasiadali, dla służby na ostatek i czeladzi stoły i beczki musiały być obmyślane.
Zbytnich wydatków nie lubił książę, lecz gdy miał wystąpić jako Radziwiłł w oczach świata, nie skąpił niczego, pro honore domus.
Pomimo tych przygotowań wesołych i widocznych już dowodów czci powszechnej, jaką księcia otaczano, bo się go wszyscy lękali, mimo że nic jawnie zasmucać nie było powinno chorążego, księżna krajczyna, przybywszy tu pierwsza, postrzegła (na kilka dni przed 4 maja), że i książę chorąży, i sama księżna, i otoczenie ich najbliższe wcale do wesołości nastrojeni nie byli.
Książę wyglądał niedobrze, blado, chodził z ciężkością, często usta zaciskał, jakby go co bolało, i niezmiernie drażliwy był a gniewny.
Przy obcych usiłował twarz rozjaśniać, nawet próbował się uśmiechać, lecz wysiłek ten, ciężki, natychmiast wniwecz się obracał, czoło chmurzyło się, myśl odlatywała gdzieś; nie słyszał, co mówiono doń, i odpowiadał niestosownie.
Dubiski doktor na zapytania księżnej i wojewody czernihowskiego dawał zaspokajające odpowiedzi, zawsze jednakie: — Unikać emocji, nie poruszać się, strzec wszelkiej alteracji.
Przepisy były doskonałe, lecz wykonanie ich nadzwyczaj trudne, gdyż jak raz jadąc do Zawieprzyc w swaty z panem Sadowskim, któremu chciał siostrę żony dać, chorąży nagle na popasie zniechęcił się do niego, dlatego że za długo pas zawiązywał — tak i teraz ledwie nie przelatująca mucha w gniew go mogła wprawić. Cóż dopiero ludzie?
Gdy był w takim usposobieniu, upatrywał do nich różne rzeczy. Jeden się nie kłaniał jak należało, drugi patrzał koso, trzeci nie odpowiadał jasno, a niektórym buty śmierdziały.
Pomiędzy przybywającymi najgłówniejszym przedmiotem rozmów i zajęcia było: A zrobił książę testament czy nie?
Zamykał się ciągle z ks. Riokurem, a wychodząc biskup miewał palce atramentem powalane...
Zdawało się więc, że chyba nad testamentem pracowali. Drudzy utrzymywali, że testament bez Matusewicza się obejść nie mógł, a ten tak bywał tymi czasy zajęty, iż do Białej nie zajeżdżał. Przebąkiwano też, iż się zraził do chorążego, który obiecywał dużo, a nie dawał nic, czego Matusewicz nie lubił.
W Nieświeżu zagadka testamentu nie schodziła ze stołu i książę z listem gratulacyjnym wysłał Ponikwickiego, aby tam w miejscu wywąchał prawdę.
Tymczasem w Białej nawet nikt niczego pewnym nie był.
Jeden Wolski, który ostatnimi czasy jeszcze w łaskach urósł i wielką miał konfidencję z księciem, zapewniał rześko, iż testamentu nie było i nie będzie. Ale znano pana łowczego, iż mu wierzyć nie było można, bo mówił, co mu było potrzeba, i gotów był przysięgać, a jutro z własnej wyśmiewać się przysięgi i z dudków, co w nią wierzyli.
Ks. Riokur, polityk wielki, nie miał tego zwyczaju, aby się komu zwierzał. Usta miał zamknięte, uśmiech na nich dla wszystkich — i dyskrecję. Stworzony do obcowania z panami, wiedział, że milczenie tu dobrze płaci.
Wnosząc z fizjonomii księżny chorążyny, która w sprawie tej testamentowej najmocniej była interesowaną spodziewając się dożywocia i zapisów, można było sądzić, iż Wolski miał słuszność, bo księżna chodziła, ile razy się nie wysilała na spokojne oblicze, zafrasowana bardzo i posępna.
Nadszedł oczekiwany dzień św. Floriana, niby to majowy, niezbyt chłodny, z rana zagrażający deszczykiem. Na pogodę nikt nie zważał i wszyscy się postroili letnio, w najparadniejsze suknie, do atłasów i aksamitów.
W Białej było tak jakby najuroczystsze święto; od rana bito we dzwony i wszędzie do nich w pomoc musiano wezwać młodzież, która z taką przyjemnością na sznurach się wiesza i kołysze z nimi.
U fary celebrować miał ks. biskup Ptolemaidy, a kazanie szczególną zwracało ciekawość wszystkich, gdyż miał je wygłosić znany z wielkiej pobożności i wymowy sławny dominikanin, ks. Obłoczymski z Nowogródka, który w przejeździe stamtąd do Lublina, na parę dni wprzódy znalazł się w Białej, a tu go uproszono, że na św. Floriana pozostał.
Ks. Obłoczymski był u Radziwiłłów persona grata, nie tylko jako świątobliwy zakonnik, ale i jako wielki kaznodzieja.
Był to człowiek wcale niepospolity, gdyż w życiu powszednim nie okazywał się, czym był, przedstawiał się skromnym, cichym, łagodnym, a spełniając swe obowiązki kapłańskie, stawał się natchnionym i taką mocą obdarzonym, że mu wszystko ulegało.
Ks. biskup Riokur przyjął go na probostwie z wielkim poszanowaniem, ugoszczono go na zamku; przy sumie powiedział kazanie, ale szczęście to było, że książę chorąży, który z rana tylko był na mszy świętej w kaplicy zamkowej, a u fary się nie znajdował — nie słyszał kaznodziei. Mówił on bowiem o wielkościach ziemskich, o ludziach, co nimi są przyobleczeni, o sile i bogactwie a używaniu ich po ludzku i po bożemu — w sposób tak bezwzględny, tak ostry, iż się zdawało, jakby miał na myśli tych, co ich nadużywali.
Nie było to we zwyczaju w Białej, gdzie i z kazalnicy kadzono potentatowi a wysławiano go. Zaś ks. Obłoczymski o solenizancie dnia tego nie wspomniał, co ks. biskupa wielce zgorszyło. Kazanie pomimo to uczyniło wrażenie wielkie.
Po nabożeństwie napełniły się sale zamkowe gośćmi, nieustannie przybywającymi. Nigdy ich może tylu na św. Floriana się nie stawiło.
Świetnie wyglądało towarzystwo: dygnitarze i możni, z wojewodą czernihowskim na czele, postrojeni przepysznie; damy, z księżną chorążyną i krajczyną — w sukniach jasnych, w brylantach i koronkach, we fryzach i robronach — jak wieniec kwiatów zdobiły salę.
Sam książę chorąży, acz zmęczony i cierpiący widocznie, musiał się przyodziać strojno i miał na sobie żupan atłasowy karmazynowy, pas perski, kontusz aksamitny oliwkowy z guzami brylantowymi, a karabelę znaną jako jedyną w skarbcu, której sama obsada, pochwa i rękojeść, złoto i drogie kamienie, na trzy tysiące dukatów były szacowane.
Buty chorąży musiał też wdziać do barwy kontusza, lecz zawczasu wiedziano, że safianowych nie zniesie, choćby sznurowanych: zrobiono mu atłasowe, które na zbrzękłych nogach dziwnie wyglądały. I barwa też żupana jeszcze wybitniej bladość cery i żółtość jej wykazywała. Trzymał się chorąży, o ile mógł, prosto i wyniosło, lecz gdy na chwilę się zapomniał, wnet się garbił i głowa mu opadała. Cierpiał widocznie.
Ale też i nie dziw było, bo go od wieczora dnia poprzedzającego gratulacjami zamęczano. Przychodzili słudzy, oficjaliści, duchowieństwo; nauczyciele przyprowadzali młodzież szkolną, która wyuczone na pamięć powinszowania recytowała, a książę wszystkiego tego słuchać musiał.
Z rana już Wolskiemu powiedział chorąży, iż rad by, aby ten dzień się jak najrychlej skończył.
Ponieważ po nabożeństwie objawił gospodarz życzenie przyjęcia na osobności ks. Obłoczymskiego i siedział z nim w gabinecie jakie pół godziny, ludziom się zdawało, że i ta rozmowa niemało go znużyła i do nachmurzenia się przyczyniła. Około południa niebo się wypogodziło, ociepliło powietrze i uroczystość przez to zamkowa na świetności zyskała. Słońce złociło te oryginalne postaci, stroje, twarze zarumienione i oczy błyszczące.
Solenizant tylko nie dał się rozweselić. Stał on w kółku swych dobrych przyjaciół i znajomych, dworujących mu i ad multos annos życzących panowania.
Szambelan Kaszyc musiał dnia tego zastępować i Matusewicza, który mimo obietnicy absentował się, co mu książę miał za złe. Pytał o niego ciągle.
Od rana stoły zimnymi przekąskami obładowane stały; ku południowi zasiedli wszyscy do uczty około cukrowych i migdałowych piramid ogromnych, na których orły i trąby, mitry książęce, cyfry i wiwaty przez cukierników ulepione wspaniale się prezentowały.
Biesiada ta przeciągnęła się bardzo długo, gdyż i półmisków była moc wielka, i kielichy pomiędzy nimi krążyły. Toast za zdrowie solenizanta wniósł ks. biskup przy dość długim przemówieniu; potem z dział i moździerzy salwę dano.
Chociaż Dubiski, we wszystkim doradzający umiarkowanie, zawczasu ostrzegał księcia, aby wina nie pił dużo, gdy do toastów podano butelki, które w piwnicy nosiły nazwanie „Sierotki“, bo jakoby z czasów księcia tego pochodzić miały, rozeszła się taka woń ambrozyjska od nich, a księciu tak to wino smakowało, że sobie kazał butelkę jego, dla siebie partykularnie destynowaną, postawić.
I tak mu jakoś po pierwszych kieliszkach zrobiło się dobrze, rozjaśniło w głowie, sił przybyło, nogi nawet niby odżyły, iż począł nalewać trzęsącą się ręką i ani się opatrzył, jak ową buteleczkę wysuszył, wołając o drugą. Prawda, że butelki staroświeckie, pękate, były małego wzrostu.
Chciała księżna zaprotestować, lecz chorąży się zmarszczył i kwaśno odparł: — Kiedy mi służy!
Nie podobna już się było opanować, gdy humor też dowiódł, że wino służyło, bo chorąży, lekkiego dostawszy rumieńca, śmiać się i podżartowywać zaczął.
Dubiski, który był w intencji protestowania, za krzesłem się zjawił. Nim się odezwał, książę mu nakazujący dał znak, aby na miejsce powracał.
Imieniny mają prawa swoje.
Wnoszący toasty dopuszczali się konceptów osobliwych, igrając z tą wodą, z którą św. Florian miał gdzie indziej do czynienia, tu, jak w Kanie Galilejskiej, na wino zmienioną.
Książę nawet z tych wytwornych popisów retorycznych uśmiechał się i mówił z cicha: — Łebak, mosanie!
Przy głównym stole wszakże, przez respekt dla księcia, dla dam, nie dopuszczano się zbyt rażących wybryków, ale z innych sal chwilami dochodziły tu takie wesołości wybuchy, że się niemal trzęsły mury zamkowe.
Nie było tam „Sierotki“, ale węgierski barszczyk cienki, który jak najlepiej smakował i głowy należycie zawracał.
Gdy już dobrze nad wieczór od stołów wstawać poczęto, można było powiedzieć, że z wyjątkiem kobiet i kilku duchownych nikogo nie było, co by zupełną przytomność zachował; szumiało w głowach wszystkim w najprzyjemniejszy sposób. Sam chorąży był zmieniony, twarz miał różową całą, tak że i łysina nabrała tej barwy; wąsa pokręcał, brał się w boki i nogami raźno tupał, bo na gankach muzyka przygrywała.
Jednakże gdy przyszło od stołu wstawać, rozumnie się znalazł teść, wojewoda czernihowski, który rękę mu podał, bo była potrzebna.
Chorąży szepnął mu, iż do gabinetu swego rad by na chwilę, co było naturalnym, bo zwykle po obiedzie odpoczywał, a dnia tego więcej niż kiedy odpoczynku potrzebował.
Wysunęli się więc do gabinetu, gdzie książę w krześle swym siadł i rozparłszy się, zaraz powieki przymknął, a pan wojewoda czernihowski na palcach do sali się wysunął.
Sen to jednak był nie szczery, ale dla pozbycia się teścia udany, bo po wyjściu jego książę zawołał na hajduka, który nigdy z przedpokoju się nie oddalał.
Ten gdy przyszedł, chorąży palec położywszy na ustach pokazał mu, że chce wstać, i coś szepnął na ucho.
Hajduk zdziwioną zrobił minę — lecz musiał słuchać.
Sparty na jego ręku, z pośpiechem niezwyczajnym, nogami poruszając jakoś bardzo zamaszyście, zadyszany nieco, powlókł się książę znanymi korytarzami do mieszkania Zaborskich.
Od niejakiego czasu bowiem razem z chorobą miłość jego dla „perełki“ rosła, choć ta źle ją płaciła. Chorąży dnia prawie teraz nie opuścił, aby u niej nie był. Stawał się coraz pieszczotami swoimi dokuczliwszym. Gdy u drzwi stanęli, hajduk spróbował je roztworzyć — ale mieszkanie było zamknięte. Kazał się książę dobijać, szturmować: nic to nie pomogło, gdyż nikogo tam nie było, i chorąży postawszy u progu, gniewny niezmiernie, musiał odejść na powrót do gabinetu, nakazując hajdukowi, aby Zaborskie odszukał mu natychmiast i zapowiedział im, iż wieczorem do nich przybędzie.
Odwrót z tej wycieczki szedł już daleko mniej raźnie, z głową spuszczoną, a do krzesła się dobiwszy, książę nakrył się chustką od much i mrucząc coś wnet drzemać zaczął. Wzdychał ciężko.
Oprócz tego, iż przykro mu było nie widzieć „perełki“, namiętna zazdrość go dręczyła. Posądzał wszystkich — dąsał się jak dziecię.
Wino jednak miało ten błogosławiony skutek, że sen sprowadziło, chociaż niespokojny. Rzucał się książę, wyrywały mu się wyrazy, ręce składały w pięści, tupały nogi, całe ciało drgało; aż wreszcie twardy sen z chrapaniem i świstem zakończył ten epizod.
Trwał on tak długo, że w salach już seciny świec gorzały, a na dworze ściemniło się zupełnie, gdy chorąży na ostatek przebudził się, z głową jako ołów ciążącą, z niesmakiem w ustach, osłabły.
Bądź co bądź potrzeba było wyjść do gości, a że zwykł się był na wszystko kurować rumiankiem, zawołał książę hajduka i kazał go sobie podać. Na ten raz panaceum to nie posłużyło: niesmak się zwiększył, przywołano Dubiskiego, który limoniadę radził i zaraz ją przyprawił.
Po tej zrobiło się księciu lepiej.
— Ale niechże książę pan przy wieczerzy da pokój winu! — rzekł Dubiski.
Oburzył się chorąży.
— Daj ty mi pokój — zawołał — doświadczona rzecz, klin klinem... To mi doktor!
Na sali muzyka grała, towarzystwo było bardzo ożywione; książę zajął swe miejsce, a gromadka wiernych otoczyła go zaraz.
Łudziło wszystkich, iż twarz miał ciągle rumianą. Niebawem, według zwyczaju, który próżnować nie dozwalał, stoły znowu zastawiać zaczęto do wieczerzy. Wino wypite przy obiedzie obudziło apetyty wilcze. Książę też znajdował, że posilić się było zdrowo. Niektórzy z gości jeszcze porannego nie wydychawszy traktamentu zasiedli do nowego.
Wieczerza wprawdzie co do liczby półmisków nie mogła się mierzyć z obiadem, ale pożywnością ich mu nie ustępowała. Wino obficie podawano, a książę, mimo mrugań i ostrzeżeń, kazał sobie przynieść jedną „Sierotkę“.
Pierwszy jej zaraz kieliszek poskutkował cudownie.
— Mówiłem — zamruczał chorąży — że to nie ma jak klin klinem, a doktorowie — co oni znają!
Wszyscy się godzili na to, że wino stare węgierskie jest najlepszym ze znanych lekarzy na wszystkie ludzkie dolegliwości.
I stało się, że znowu książę, jakby odmłodzony, wstał sparty na ręku Kaszyca, poszedł do krzesła; tu jeszcze dobrą chwilę z nim mówił o wakujących stanowiskach i tych, które zawakować mogły, z powodu że ich posiadacze niedługo żyć obiecywali; na ostatek, gdy się już świece dopalały, a na salach gości ubyło, czule dawszy dobranoc żonie i księżnie kraj czynie, książę poszedł do gabinetu.
Hajdukowi zaraz przykazał, aby już nikogo do niego nie dopuszczał, i nie przebierając się nawet, jak stał, w paradnym stroju kazał się prowadzić do Zaborskich.
Nie wątpił, że nań tam czekają.
W istocie paliły się świece na stole, obie kobiety poubierane siedziały: Zaborska smutna, a Faustysia jakby gniewna, oburzona i zbuntowana.
Zobaczywszy ją chorąży wprost na kanapę podążył, żądając, aby siadła przy nim, wyciągając ręce drżące, usta sposobiąc do pocałunków.
Dziewczę z wyrazem wstrętu, zmuszone przez matkę, zbliżyło się, spoglądając na starca z tak wyraźną pogardą i niechęcią, iż matka struchlała.
— Perełka ta! królowa! ha — począł mruczeć — a niełaskawa była, uciekła, a książę tu już raz był! Ty, jakaś!
Nie dała mu odpowiedzi.
— Ale bo cię miłuję bardzo — rzekł śmiejąc się — iżbym cię zjadł! Ty, jakaś!
— Mości książę, a mnie na płacz się dziś zbiera — wybuchnęła Faustysia.
— Czegóż to?
Matka trąciła córkę: — Zlituj się!
Faustyna umilkła, lecz twarz okazywała gniew i rozdrażnienie.
Chorąży patrzał na nią i poczynał się marszczyć.
— Choć na ten moment, gdy ja tu przybywam, należałoby się rozweselić — zamruczał.
— Tu? — odparła Faustysia śmiało — na tym zamku? Któż tu wesół być może, gdy pod nogami jego jęczą ludzie w kajdanach, niewinni. Książę nie masz litości!
Zwolna książę, jakby się ze snu przebudzał, począł się podnosić i oblicze jego, przed chwilą uśmiechnięte lubieżnie, wyraz dzikiego okrucieństwa przybierało.
— Ty, jakaś! — krzyknął — ty! niewdzięcznico, która śmiesz — mnie...
Głosu mu zabrakło, twarz różowa stała się czerwoną, karmazynową, siną — podniósł pięść i zmierzył oczyma nieustraszone, wyzywające go dziewczę, jakby je wzrokiem chciał zabić.
— Oszalała! — zabełkotał. — Mnie! Któż mnie śmieć może!
— Ludzie nie śmieją! O, nie! — zawołała Faustyna odsuwając się od niego — przyzwyczaili księcia do czołgania się i pochlebstw, ale jest Bóg, jest Bóg, a straszne są sądy Jego.
Matka, przerażona, usta jej ręką zacisnęła.
Chorąży, cały drgając jak w konwulsjach, podniósł się na nogi, krzyknął zmienionym głosem strasznym i runął jak kłoda wpół na ziemię, wpół na kanapę; oczy mu stanęły słupem.
Stuk, który w przedpokoju posłyszał stojący hajduk, sprowadził go tu. Zobaczywszy leżącego księcia i już na próżno usiłującego podnieść się lub głos wydać, przypadł do niego co prędzej, chcąc podnieść z ziemi. Jakkolwiek silny, podołać temu nie mógł — zawołał na wylękłą Zaborską, aby po ludzi pobiegła. Faustynka w pierwszej chwili uciekła do swojego pokoju.
Książę bełkotał coś, oczyma wodził dokoła, poruszał się, lecz zdawało się, iż mowę mu odjęło. Hajduk trzymał podniesioną głowę, która bezsilna opadała.
Trzech służących wbiegło na wołanie Zaborskiej; chwycili na ręce chorążego i co prędzej ponieśli do sypialni na łóżko.
Dubiski, który — jakby przeczuciem — nie rozbierał się był na dole, znalazł się natychmiast przy księciu. Ale z twarzy jego widać było, że nie miał tu już nic do czynienia.
— Po księdza! — szepnął cicho.
Służba rozbiegła się natychmiast po zamku, trwożąc, kogo spotkała po drodze. Dano znać chorążynie; dowiedział się wojewoda czernihowski; zbiegli się wszyscy: książę leżał bez mocy, jednym okiem poruszając tylko.
Ksiądz biskup Riokur, na wpół rozebrany, płaszczyk czarny narzuciwszy na ramiona stawił się także wprędce.
Spoglądano na Dubiskiego, który nie odchodził od łóżka i z powolnością lekarza, który mógł przewidzieć katastrofę — patrzał na nią obojętny.
Pytali go wszyscy.
— Momenta policzone! — rzekł — ratunku nie ma.
Ksiądz biskup tymczasem nie dającego przytomności znaku na śmierć dysponował.
Obawiając się zapewne, aby nagle objawiona wiadomość o niebezpieczeństwie, jakie groziło chorążemu, nie wznieciła niepokoju i bezładu, zamknięto drzwi, nakazano milczenie.
Po izbach na dole śmieli się jeszcze i pili parobcy i gawiedź zamkowa. Poruszenie na górze przeszło nie postrzeżone; tajemnica do czasu została zachowana.
Gdy się to działo, a Wolski z innymi pił i dokazywał u marszałkowskiego stołu, gdzie rej wodził i co chciał, sobie zuchwale pozwalał, napity już Wątróbka znalazł się nie wiadomo jakim sposobem na górnych korytarzach zamkowych. Prawdopodobnie podkradał się do fraucymeru księżny. W chwili gdy hajduk z pomocą ludzi przenosił już bezprzytomnego chorążego do sypialni, Wątróbka widział to, podkradł się bliżej, wsunął do przedpokoju i posłyszał nawet, gdy doktor mówił, że chwile są policzone.
Jak kula potoczył się na dół, wprost do izby, kędy łowczy dokazywał.
Stanął naprzeciwko niego, z początku mu w oczy patrzał drwiąco, potem przypadł do niego nagle i szepnął mu coś na ucho. Wolski wziąwszy to za głupi żart popchnął go całą siłą, tak że Wątróbka zatoczył się i mało nie upadł.
Coś jednak tknęło Wolskiego i poskoczył do chłopca.
— Łżesz, trutniu!
— Idź, zobacz — odparł śmiejąc się złośliwie Wątróbka — jego życie a twoje panowanie się skończyło.
Chociaż nie wierzył Wolski, wybiegł natychmiast i dostał się do przedpokoju. Na pierwszy rzut oka poznał, iż się tu coś niezwyczajnego stało. Służba stała milcząca i przerażona, drzwi sypialni były zamknięte. Wolski zbliżył się do nich, hajduk mu zastąpił drogę.
— Nie kazano puszczać nikogo.
— Mnie? — zawołał Wolski, gwałtem chwytając za klamkę. Sawery go odtrącił.
Wolski zbladł i zachwiał się na nogach. Wtem z sypialni wychodzący Dubiski drzwi uchylił; Wolski zobaczył w niej księżnę, wojewodę, Kaszyca i kilka osób. Napadł na doktora.
— Panie konsyliarzu — zawołał głosem drżącym — cóż to jest — puszczać mnie nie chcą? Mnie!
— Nie jesteś tam potrzebny — odparł doktor obojętnie, który z kubkiem wody powracał do pokoju chorego. Targnął go za rękaw zrozpaczony Wolski.
— Cóż? Nie żyje?
Doktor mu nie odpowiedział.
Wytrzeźwiony nagle, z twarzą bladą — Wolski stał widząc, jak dokoła ci, co wczoraj ze strachem mu się kłaniali i służyli nadskakując, wcale już nie zważali na niego. Był to dlań najpewniejszy znak, iż z księciem strasznego coś dziać się musiało. Wolskiemu tym konieczniej potrzeba się było dostać do łoża, zobaczyć, co się stało.
— Żyje czy umarł? — powtarzał sobie niespokojnie.
Ktoś tu już więc inny miał prawo rozporządzania się, gdy jego śmiano zatrzymywać u progu.
Mrowie przeszło po nim. Dokoła otoczony nieprzyjaciółmi samymi, mógł się spodziewać zemsty i sponiewierania.
Z sypialni żaden głos mogący być oznaką wypadku nie dawał się słyszeć wyraźniej. Zdawało mu się, że księżny płacz się odzywał chwilami, potem szept stłumiony, jakby modlitwa, i cisza przerażająca.
Ile razy, korzystając z zadumania hajduka, chciał się wśliznąć i zbliżyć do drzwi — odtrącano go od nich.
Wtem wyszedł wojewoda czernihowski, o którym wiedział dobrze Wolski, że go nie cierpiał; skłonił mu się jednak pokornie i spytał głosem drżącym:
— Jaśnie wielmożny panie, książę, mój Boże, czyżby już nie żył?
— Książę żyje — dumnie, pomijając go i nie chcąc się wdawać w rozmowę dłuższą, odparł wojewoda czernihowski.
Chciał Wolski spytać, co się stało, ale nie miał odwagi. Spróbował cicho zaczepić hajduka; ten odpowiedział mu sucho:
— Nic nie wiem.
Tymczasem faworytowi chorążego zależało na tym wiele, aby miał pewność życia lub śmierci. Ufał w to, że hetman, jeśli on mu pierwszy przywiezie wiadomość o śmierci brata i o tym, że on testamentu mu zrobić nie dał — będzie nań łaskawy i wynagrodzi.
To jedno uratować go mogło.
Lecz, uchowaj Boże, gdyby on się wybrał w tę drogę, a chorąży ożył i ozdrowiał? — naówczas bezpowrotnie był zgubionym.
Cały los jego od tego kroku zależał. Nie mógł więc ruszyć się stąd nie mając pewności.
Postanowił uparcie pozostać na miejscu, sparł się o ścianę, skulił i nic z oka nie spuszczał.
Na niego nikt już ani patrzył.
Znał Wolski obyczaj chorążego, że gdy chorym bywał, jęczał głośno, stękał, krzyczał i nigdy nie leżał spokojnie. Cisza w sypialni zdawała się śmierć zapowiadać, lecz dlaczegoby ją tajono? Wewnątrz dał się słyszeć stłumiony krzyk, głos księżny, a potem kroki ku drzwiom przeciwnym. Wyprowadzano ją więc? Na Wolskiego biły płomienie i przechodziły go dreszcze — dłużej już wytrzymać nie mógł tej niepewności. Wiedział, że sypialnia miała drzwi drugie do gabinetu, przy których zapewne nikogo nie było. Wysunął się więc na pokoje do sali, w której panowała już ciemność, przez nią dostał się do gabinetu, w którym jedna woskowa świeca w lichtarzu się dopalała. Drzwi nie były strzeżone. Śmiało do sypialni wtargnął tędy Wolski.
Była ona pełną osób, a około łóżka stali wszyscy tak ściśnięci, iż tego, co na nim leżał, dojrzeć nie można było. Na palcach przybliżył się Wolski, obawiając się, aby go nie dostrzeżono i precz nie odegnano. Uczynił się małym, rad był być niewidocznym.
Ksiądz biskup Riokur stał odmawiając modlitwę po cichu, krzyż trzymał w ręku.
U łoża księżna, której nie uprowadzono, jak się fałszywie domyślał Wolski, klęczała płacząc. Przy niej stał ojciec, z rękami na piersiach i głową zwisłą. Kaszyc, szambelan, nieco opodal stojący spoglądał na łoże. Na nim chorąży, na pół jeszcze ubrany, w rozpiętym pąsowym żupanie, który na nim potargano, na próżno zdjąć usiłując, leżał z głową na poduszkach wysoko umieszczoną, tak że podbródki tylko mógł dojrzeć Wolski z daleka. Z boku zaglądając dojrzał otwarte usta, oczy otwarte, osłupiałe, blade, bez ruchu. Lecz pierś się zdawała zwolna poruszać i drgać jeszcze. Ciało jak martwe nie zdradzało już życia.
Kiedy niekiedy zbliżał się Dubiski, brał zwisłą rękę pulsu macając. Milczenie, które cichy płacz księżny przerywał — panowało w pokoju.
Majowa noc krótka miała się ku końcowi, w oknach szarzało już dnia brzaskiem.
Wolski, który winien był wszystko temu umierającemu panu, nie miał ani łzy na powiece, ani żalu w sercu; myślał o sobie. Stał na rozstaju — zginąć mógł albo się ocalić.
Jeżeliby go kto do Nieświeża uprzedził, całe wrażenie, na które rachował, było stracone; a ktokolwiek bądź by tam stanął przed nim, każdy świadczyłby tam i instygował przeciwko niemu.
Nie miał nikogo za sobą.
To uczucie osamotnienia czyniło go z trwogi okrutnym. Dzień coraz jaśniejszy przerażał go.
Ktoś już mógł być w drodze — z doniesieniem.
Wtem doktor trzymający rękę upuścił ją i odwrócił się do księdza biskupa.
Ten ukląkł i szepnął:
— Anioł Pański...
Gdy zabrzmiało — „Wieczny odpoczynek racz mu dać Panie“, Wolski cofnął się po cichu ku drzwiom, w obawie, aby go co nie wstrzymało, otworzył je ostrożnie, wyszedł do pokojów i coraz żywszym krokiem począł biec po wschodach.
W podwórzu błąkało się kilka osób. Obawiał się, aby go nie postrzeżono, i posunął się po chwili namysłu wprost ku stajniom.
Tu, po wczorajszych godach, spało jeszcze wszystko, ale Wolski też nie potrzebował nikogo. Sam pobiegł do najlepszych dwóch koni, którym tręzle na łeb drżącymi z pośpiechu rękami ponakładał. Na kołkach wisiała uprząż, tuż w wozowni stały bryczki, z których najmocniejszą wytoczył nie czyniąc hałasu. Szczęściem, o tej rannej godzinie nie spostrzegł go nikt.
W mgnieniu oka stały konie przy dyszlu. Ani odziewać się, ani zaopatrzyć na drogę czasu nie miał Wolski; chciał być pierwszym w Nieświeżu.
Dzień się robił wielki — chwila jeszcze, a zamek cały miał się poruszyć wiadomością o zgonie, dzwony kościołów miały uderzyć, posłańcy wybiec z doniesieniem.
Wolski już stał przy swej bryczce, gdy nadbiegł ktoś z zamku. Był to szambelan Kaszyc, który tak samo śpieszyć chciał do Warszawy, aby komu innemu pierwszy dał wiedzieć o starostwie, które zawakowało. Zobaczywszy Wolskiego zmieszał się nieco.
— Gdzie woźnice? — zawołał — ja natychmiast jechać muszę.
Wolski wcale mu nie odpowiedział; pilniejszym było dla niego daleko samemu śpieszyć z wiadomością.
Skoczył na bryczkę — i wśród ciszy poranka a śpiewu słowików zaturkotała ona po bruku podwórca, zahuczała w bramie, biegła już ulicą — i Wolski pierwszy wiózł żałobną wieść tam, gdzie ona jako radosna powitaną być miała.
Gdy opatrzono się szukać Wolskiego, aby księdzu biskupowi Ptolemaidy był pomocą do przygotowań pogrzebowych, nigdzie go nie było na zamku i nikt nie wiedział, dokąd się udał. Pary koni tylko i bryczki brakło w stajniach zamkowych.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.