Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Na bialskim zamku.djvu/311

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Nie miał nikogo za sobą.
To uczucie osamotnienia czyniło go z trwogi okrutnym. Dzień coraz jaśniejszy przerażał go.
Ktoś już mógł być w drodze — z doniesieniem.
Wtem doktor trzymający rękę upuścił ją i odwrócił się do księdza biskupa.
Ten ukląkł i szepnął:
— Anioł Pański...
Gdy zabrzmiało — „Wieczny odpoczynek racz mu dać Panie“, Wolski cofnął się po cichu ku drzwiom, w obawie, aby go co nie wstrzymało, otworzył je ostrożnie, wyszedł do pokojów i coraz żywszym krokiem począł biec po wschodach.
W podwórzu błąkało się kilka osób. Obawiał się, aby go nie postrzeżono, i posunął się po chwili namysłu wprost ku stajniom.
Tu, po wczorajszych godach, spało jeszcze wszystko, ale Wolski też nie potrzebował nikogo. Sam pobiegł do najlepszych dwóch koni, którym tręzle na łeb drżącymi z pośpiechu rękami ponakładał. Na kołkach wisiała uprząż, tuż w wozowni stały bryczki, z których najmocniejszą wytoczył nie czyniąc hałasu. Szczęściem, o tej rannej godzinie nie spostrzegł go nikt.
W mgnieniu oka stały konie przy dyszlu. Ani odziewać się, ani zaopatrzyć na drogę czasu nie miał Wolski; chciał być pierwszym w Nieświeżu.
Dzień się robił wielki — chwila jeszcze, a zamek cały miał się poruszyć wiadomością o zgonie, dzwony kościołów miały uderzyć, posłańcy wybiec z doniesieniem.
Wolski już stał przy swej bryczce, gdy nadbiegł ktoś z zamku. Był to szambelan Kaszyc, który tak samo śpieszyć chciał do Warszawy, aby komu innemu pierwszy dał wiedzieć o starostwie, które zawakowało. Zobaczywszy Wolskiego zmieszał się nieco.

309