Murowanka/VIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Murowanka
Pochodzenie Świat. Dwutygodnik ilustrowany 1888 nr 1 i 2
Wydawca Redakcyja „Świata”
Data wyd. 1888
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VIII.

Mówiłem już, jak Julek był ognistym dzieciakiem... Rozwijały mu się młode skrzydła na barkach, choć sam jeszcze nie wiedział, dokąd miał lecieć. Pojęcie świata i stosunków ludzkich było w nim niewyrobione jeszcze i mętne, skutkiem wychowania, temperamentu i serca. Myśl zwracała się ku jasnej wszystkiego stronie. Szukał na ziemi snu, który wyniósł z niebios, bo jeszcze czuć go było zapachem świeżym kolebki, jak dzieci pachną siankiem, na którem ich główka spoczęła.
Julek w złe nie wierzył... a raczej zolbrzymiał je po dziecinnemu spotkawszy, aby się potwornem wydawało. My starsi często uśmiechamy się na wady ludzkie, nawet na występki — on się oburzał jak na czarne zbrodnie, które kalały ziemię. W takiem usposobieniu los biednego dziewczęcia, jego opuszczenie, łzy, sieroctwo, musiały na Julku uczynić wrażenie potężne. Pierwszy raz w życiu spotkał się oko w oko ze skutkami bezdusznego występku i doświadczył tego, co bojaźliwe dzieci przeraża, gdy pierwszy raz, niemając śmierci pojęcia, martwego trupa zobaczą.
Dotąd zdala chodząc od ścieżek, któremi stąpają namiętności, nie widział nigdy zniszczenia jakie czynią. Widok ten, jak nagłe urzeczywistnienie nieprawdopodobnej bajki, niesłychanie go poruszył. To co komu innemu pospolitemby się wydało, dla niego było potwornem. Nie mógł pojąć dlaczego cała społeczność nie stanęła zaraz w obronie biednego dziewczęcia, dlaczego zbrodzień, wleczony z powrozem na szyi przed trybunał, nie był dotąd przykładnie ukarany.
O piękne są sny młodości — których żaden wiek później odtworzyć nie potrafi — kołysanej ideałami i rozmarzonej miłością!.. Co za świat, jacy ludzie, ile wdzięku w tym obrazie, który sobie tworzymy! Rzekłbyś, że wyszedłszy świeżo z raju, jeszcze przez jego ułudy widzimy całą ziemię.
Tak na nią patrzał Julek i wzdrygał się... Przypomnienie murowanki i obrazu tej kobiety nie dawało mu spoczynku.
W kilka dni później ujrzałem go przybiegającego do mnie, zdyszanego i widocznie przejętego jakąś niesłychanej wagi sprawą. Myślałem, że jemu samemu się coś stało.
— Co ci jest? — zapytałem.
— Widzisz, że mi coś jest? — odparł rzucając się na krzesło. — Tak, w istocie, spać nie mogę, nie mogę pracować, nie mogę myśleć.
— Cóż? zakochałeś się?...
— Nie! przeląkłem się tylko.
— Czego?
— Niepoczciwości ludzkiej.
— A... gdzieżeś się z nią spotkał?
— Wszak wiesz... w Murowance.
Mimowolnie rozśmiałem się smutnie.
— A! jeszcze myślisz o tem?
— A ty? mógłżeś zapomnieć?... Ja was nie rozumiem — dodał gwałtownie — tyleżeście już złego widzieli po świecie, że wam ono, jak skielet uczniom medycyny żadnego nie robi wrażenia? Ja się burzę, ja szaleję, ty jesteś zimny... Świat cały chodzi, patrzy i nikt nie pomyśli, że jego obowiązkiem było ująć się za tą opuszczoną istotą.
Uśmiechnąłem się szepcząc pocichu:
— Gdyby nie była tak piękna i tybyś się tak bardzo nie ujmował za nią.
— Jesteś szkaradnym sceptykiem! A! to okropność! — zawołał. — Co mi do piękności! co mi do młodości! widzę nieszczęście. Czuję się członkiem tego społeczeństwa, tej wielkiej rodziny, której jedno dziecię cierpi, i w piersi mi bije obowiązek ratowania... Gdy w rzece tonie człowiek a ty stoisz u brzegu, trzebaż ci wiedzieć czy piękny, abyś się rzucił go ratować? Czyż czekać będziemy na stróżów urzędowych, którzy za nas miłość bliźniego pełnić mają!
Julek rozpalać się począł własnemi myślami.
— Społeczeństwo przychodząc do porządku i dzieląc swe prace, delegując je różnym specyalnym urzędnikom płatnym, tak dobrze w końcu zbyło się wszelkiej roboty, że już się samo do żadnego nie poczuwa obowiązku... Na to jest stróż, by ulice zamiatał; sąd, by sprawiedliwość wymierzał; lekarz, by radził; ksiądz, by pocieszał... a myśmy od wszystkiego wolni, nic nas nie obchodzi...
Chciałem mu przerwać, ale nie dał mi rzec słowa.
— Nie! nie! — rzekł — to strupieszała i stara, zbutwiała i zdarta ta wasza prawidłowa społeczność ponad którą i wśród której płyną niepochwycone prądy złego, a ona się już niemi wcale nie troszczy. Zdaje jej się, że spełniła wszystko, gdy postawiła stróżów, gdy powyznaczała od siebie tu i owdzie ziewające placówki.
— Ale o cóż ci chodzi? — spytałem.
— O co mi idzie? mój drogi! nie rozumiesz jeszcze?... Jak to? Dzieje się w oczach ludzi zbrodnia, która się wymyka kodeksom, sądom, sprawiedliwości atramentowej i papierowej, wszyscy na nią patrzą i nikt się nie czuje w imieniu ludzkości upoważnionym upomnieć o pogwałcone prawo...
— Sądzić! A znaszże ty sprawę, którą tak sądzisz gwałtownie? — spytałem.
— Otóż znam ją — rzekł — i dlatego dostałem gorączki... Słuchaj — dodał, ocierając pot z uznojonego czoła i oczy zapalone wlepiając we mnie z młodzieńczą siłą — słuchaj mnie z uwagą i powiedz, powiedz przecie, czy w pewnych razach, w takich wypadkach jak ten, gdzie formuły nie starczą na ukaranie złego, gdzie się ona wyślizga potępieniu, społeczność chrześciańska, to dzieło solidarne, które przy każdym chrzcie przypomina sobie, przyjmując nowego członka, że wszystkie jej dzieci stanowią jedną nierozdzielną rodzinę — czy ta społeczność nie powinna stanąć w obronie uciśnionego?
— Jest to doskonałe w idealnej teoryi twojej — odpowiedziałem, — ale gdybyś żył dłużej a myślał więcej, spostrzegłbyś, że pod pozorem wymiaru sprawiedliwości największy ucisk mógłby się wkraść, gdybyśmy pozwalali sobie być sędziami wszystkich spraw cudzych. Ta opieka dobrowolna łatwoby się stać mogła despotyzmem społecznym.
— Tak! z zepsutemi ludźmi — zawołał Julek — ale ja sądzę, że kapłaństwo tej sprawiedliwości idealnej nie starcom, z których życie starło uczucie powierzona być powinna, ale westalskiej młodości... ale nam.
— Drogi Julku — rzekłem — wszystko to dobrze. Oni są bez czucia, to prawda, ale my go może mamy nadto. Ono w nas grozi przerodzeniem się w namiętność... Rozumiem do czego zdążasz — dodałem. — Posłuchaj mnie z kolei. Jestżeś pewny, że to co ci się wydaje zbrodnią, nie było rachubą z tej strony, którą masz za pokrzywdzoną?
— Ze strony kobiety?!... I ty to mówisz? — zakrzyknął Julian — ty! czy to możliwe? czy to podobne? czy przypuszczalne?!...
— Nieraz słyszeliśmy o podobnych wypadkach...
— A więc potrzeba pójść do głębi, zbadać istotę rzeczy, stać się inkwirentem...
— Jestli to możliwem?
— Zawsze, temu kto chce tylko — odparł Julian. — Ale to najgorzej, że to, co zowiemy cudzemi sprawami wcale nas nie obchodzi, żeśmy egoiści zakamieniali, że wszystko dla nas obce, co naszego ja nie dotyka, że idąc około jęczącego podróżnego, Samarytanin chyba rany opatrzy, a reszta społeczeństwa mówi sobie, mijając go: na to jest warta, na to jest urząd, na to są powiatowi lekarze, żebyśmy my mogli nie mieć serca i zdawszy na nich miłosierdzie i lekarstwo spokojnie zająć się swojemi sprawami.
— Cóż ty chcesz? — spytałem.
— Abyśmy my młodzi chociaż byli ludźmi! — zawołał — kiedy starsi są lalkami, z których się po drodze sypią otręby tylko.
Na te właśnie wyrazy weszło kilku naszych towarzyszów.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.