Strona:PL JI Kraszewski Murowanka.djvu/8

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ono, jak skielet uczniom medycyny żadnego nie robi wrażenia? Ja się burzę, ja szaleję, ty jesteś zimny... Świat cały chodzi, patrzy i nikt nie pomyśli, że jego obowiązkiem było ująć się za tą opuszczoną istotą.
Uśmiechnąłem się szepcząc pocichu:
— Gdyby nie była tak piękna i tybyś się tak bardzo nie ujmował za nią.
— Jesteś szkaradnym sceptykiem! A! to okropność! — zawołał. — Co mi do piękności! co mi do młodości! widzę nieszczęście. Czuję się członkiem tego społeczeństwa, tej wielkiej rodziny, której jedno dziecię cierpi, i w piersi mi bije obowiązek ratowania... Gdy w rzece tonie człowiek a ty stoisz u brzegu, trzebaż ci wiedzieć czy piękny, abyś się rzucił go ratować? Czyż czekać będziemy na stróżów urzędowych, którzy za nas miłość bliźniego pełnić mają!
Julek rozpalać się począł własnemi myślami.
— Społeczeństwo przychodząc do porządku i dzieląc swe prace, delegując je różnym specyalnym urzędnikom płatnym, tak dobrze w końcu zbyło się wszelkiej roboty, że już się samo do żadnego nie poczuwa obowiązku... Na to jest stróż, by ulice zamiatał; sąd, by sprawiedliwość wymierzał; lekarz, by radził; ksiądz, by pocieszał... a myśmy od wszystkiego wolni, nic nas nie obchodzi...
Chciałem mu przerwać, ale nie dał mi rzec słowa.
— Nie! nie! — rzekł — to strupieszała i stara, zbutwiała i zdarta ta wasza prawidłowa społeczność ponad którą i wśród której płyną niepochwycone prądy złego, a ona się już niemi wcale nie troszczy. Zdaje jej się, że spełniła wszystko, gdy postawiła stróżów, gdy powyznaczała od siebie tu i owdzie ziewające placówki.
— Ale o cóż ci chodzi? — spytałem.
— O co mi idzie? mój drogi! nie rozumiesz jeszcze?... Jak to? Dzieje się w oczach ludzi zbrodnia, która się wymyka kodeksom, sądom, sprawiedliwości atramentowej i papierowej, wszyscy na nią patrzą i nikt się nie czuje w imieniu ludzkości upoważnionym upomnieć o pogwałcone prawo...
— Sądzić! A znaszże ty sprawę, którą tak sądzisz gwałtownie? — spytałem.
— Otóż znam ją — rzekł — i dlatego dostałem gorączki... Słuchaj — dodał, ocierając pot z uznojonego czoła i oczy zapalone wlepiając we mnie z młodzieńczą siłą — słuchaj mnie z uwagą i powiedz, powiedz przecie, czy w pewnych razach, w takich wypadkach jak ten, gdzie formuły nie starczą na ukaranie złego, gdzie się ona wyślizga potępieniu, społeczność chrześciańska, to dzieło solidarne, które przy każdym chrzcie przypomina sobie, przyjmując nowego członka, że wszystkie jej dzieci stanowią jedną nierozdzielną rodzinę — czy ta społeczność nie powinna stanąć w obronie uciśnionego?
— Jest to doskonałe w idealnej teoryi twojej — odpowiedziałem, — ale gdybyś żył dłużej a myślał więcej, spostrzegłbyś, że pod pozorem wymiaru sprawiedliwości największy ucisk mógłby się wkraść, gdybyśmy pozwalali sobie być sędziami wszystkich spraw cudzych. Ta opieka dobrowolna łatwoby się stać mogła despotyzmem społecznym.
— Tak! z zepsutemi ludźmi — zawołał Julek — ale ja sądzę, że kapłaństwo tej sprawiedliwości idealnej nie starcom, z których życie starło uczucie powierzona być powinna, ale westalskiej młodości... ale nam.
— Drogi Julku — rzekłem — wszystko to dobrze. Oni są bez czucia, to prawda, ale my go może mamy nadto. Ono w nas grozi przerodzeniem się w namiętność... Rozumiem do czego zdążasz — dodałem. — Posłuchaj mnie z kolei. Jestżeś pewny, że to co ci się wydaje zbrodnią, nie było rachubą z tej strony, którą masz za pokrzywdzoną?
— Ze strony kobiety?!... I ty to mówisz? — zakrzyknął Julian — ty! czy to możliwe? czy to podobne? czy przypuszczalne?!...
— Nieraz słyszeliśmy o podobnych wypadkach...