Morituri/Część trzecia/II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Morituri
Wydawca Wydawnictwo M. Arct
Data wyd. 1935
Druk Zakłady Wydawnicze M. Arct Sp. Akc.
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


W Skokach targ był wiekuisty — od świtu do nocy, jedni odjeżdżali, drudzy przybywali, dziedziniec pełen wózków, biedek, fur i wypędzanych a przypędzanych wołów; w ganku i sieni ludzie, błoto, furmani i panowie, parobcy i oficjaliści, naostatek w kancelarji u stołu kilku poważniejszych kupców, Garbowski i flaszka z wódką wśród papierów. Rzadka godzina, żeby ktoś nie przyjechał i żeby nie było co do roboty, a gdy się trafiła taka, naówczas znużony spekulant, w krześle siedząc zmęczony, natychmiast się zdrzemywał. Tak całe życie jego upływało, z wyjątkiem niewielu podróży i dni świątecznych.
Nazajutrz po widzeniu się z Jałowczą, pan Zembrzyński przygotował się jechać do Skoków. Nie potrzebował się tu ubierać wytworniej, włożył kapotę, nadział buty po kolana i poszedł za grodzką bramę furtki szukać. Tę znalazłszy, pod parasolem starym wyruszył po błocie do Skoków, obrachowawszy, iż w taki deszcz mało tam kogo znajdzie, coby mu mógł przeszkodzić. Z Garbowskim się trochę znali, obaj wiedzieli o sobie, że byli ludzie pieniężni, skąpi i zabiegliwi; bliższych stosunków nie mieli z sobą. Zembrzyński nazywał Garbowskiego świniopasem, Garbowski jego lichwiarzem. Chociaż deszcz nieustający drogę rozkwasił, w dziedzińcu były dwa wozy, a w ganku stali Żydzi, mimo to Zembrzyński wszedł.
— Jak się ma pan Garbowski.
— Do nóg padam pana Zembrzyńskiego. Siadajcież.
— Chciałem z jegomością pomówić.
— A dobrze, zaraz z Abramkiem skończę; może się wódki napijecie?
Zembrzyński napił się wódki i siadł. Z Abramkiem szło twardo, lecz wreszcie Garbowski dobił targu: sprzedał mu wołu, który był złamał nogę. Gdy Żydzi wyszli, odwrócił się do gościa.
— Skądże Pan Bóg prowadzi?
— No, tak z Firlejowszczyzny niby.
— A z czem?
— Hm! z czem... jest coś do pogadania, macie czas?
— Czemu nie.
Zembrzyński z krzesłem się do stołu przysunął.
— Nie pytajcie skąd wiem, ani jak, to moja rzecz, tylko dosyć, że wiem, iż się wybieracie jechać do Brańska i robić interesa z książętami. Brat wasz Gozdowski namówił was na to.
— A skądże wy, u licha, wiedzieć o tem możecie?
— Hm, wszystko się wie, panie bracie, a prawda to?
Garbowski, na stół patrząc, mruczał coś i rzekł:
— No, a jakby prawda była, to co? to co?
— Jakby to prawda była, to się zarzniecie, bo choć wy rozumni, a oni niby lekko rzeczy biorą, wam z nimi się nie mierzyć. Interes zły, zły i zły!
— A wy skąd o tem tak dobrze wiecie i dlaczego wam tak moja kieszeń miła?
— Nie pytajcie! Może ja w tem też i swój interes mam, dosyć, że was ostrzegam: nie leźcie w to błoto, ugrząźniecie.
Garbowski się uśmiechnął.
— Wiecie co? Niebardzo miałem ochotę leźć, ale teraz, gdy wy mnie odradzacie, muszę rozważyć. Niezgorsza to rzecz być może.
— Jak komu — rzekł spokojnie Zembrzyński. — Ja wam przywiozłem wykaz hipoteczny.
— Ja go już widziałem.
Obaj zamilkli i zmierzyli się oczyma.
— Gadajcie szczerze, co wy w tem macie? — odezwał się Garbowski. — Tam waszego nazwiska nie widać.
— A przecie ono tam jest, — uśmiechnął się Zembrzyński — co wy na tem wskóracie? Dacie pieniądze, ugrzęźniecie na dobrach, koniec końców będziecie musieli zrujnowane i bez gospodarstwa wziąć, a weźmiecie drogo chyba, bo ja będę je licytował. Ich żadna w świecie moc ocalić nie może. Dacie im piżma, to dwa, trzy lata dłużej pożyją, a potem toż samo, co było.
— Ano, i ja zabiorę dobra — odezwał się Garbowski.
— Wszystkie? — spytał Zembrzyński.
Spekulant spojrzał: trudno było kłamać przed takim wygą. Na wszystkie go nie stawało.
— Wezmę część.
— O co chodzi? Bierzcie zaraz, to ja przystępuję z wami do spółki, pozwolę wam wybrać, co się podoba i w cenę pędzić nie będę, ale zamiast za lat trzy, bierzcie zaraz.
— Dlaczego?
— Hm, dlaczego? Dlatego, że mnie tak lepiej.
Garbowski wziął pióro i począł cyfry stawiać na zabrukanym stole — milczeli obaj.
— Gozdowskiemu, waszemu krewniakowi, o nic nie idzie, tylko, by do czasu książąt przy majątkach utrzymał... on was do tego potrzebuje na podstawkę; potem was zbędą, czem zechcą, albo proces...
— Ja się opiszę.
— Opisz ty się, jak chcesz... oni mają lepsze od was plecy. Nie dajcie się zdurzyć. Chcecie interes robić, róbcie, ale zaraz i razem ze mną.
— Czemu z wami ma być lepiej, niż z nimi? — spytał Garbowski.
— Bo ja mam na tym majątku więcej, niż oni — stanowczo odezwał się Zembrzyński i z krzesełka wstał. — Zresztą, jak wola i łaska. Ja przyjeżdżam do was z dobrem słowem i dobrą radą. Jeżeli chcecie ratować książąt, choćby parękroć stracić, a, na to rady niema! Traćcie, bo że stracicie, to tak pewne, jak dwa a dwa cztery.
Garbowski znać nic odpowiedzieć nie chciał, podniósł głowę, na krześle się oparł i pióro za ucho założył.
— Powiedzcież mnie, gdzie wy w tym interesie? Ja was tu nie widzę na spisie, wy dla kogoś faktorujecie.
— Dla siebie. Co ja wam się będę tłumaczył, — rzekł Zembrzyński — wola wasza słuchać, dobrze, nie — z Bogiem, i jeszcze wam dopowiem jedno, o czem, dalipan, nie wiecie. Wy ani Gozdowskiego nie znacie, ani książąt, a małoście mieli do czynienia z takimi ludźmi. Gładkie to, układne, pięknie wygląda, ale ostrożnie! Oni waszeci za Boże stworzenie nie mają: posłużą się, wycisną jak cytrynę, a łupinę rzucą w kąt. Gozdowski wam nagadał, że wam syna marnotrawnego poprawi, że go tam wprowadzi, że go tam i ożenić gotów. Póty łaski tej, pókiś wasan potrzebny; gdy pieniądze dasz, drzwi ci zamkną. Ja ich znam. Toż wasan pracował w pocie czoła całe życie na to, żeby potem oni za krwawicę waszą pasztety sobie kupowali? Jak ci się podoba... jak się podoba... Ja waćpanu wręcz powiadam: będę przeszkadzał i napędzę tak, że tam wsadzisz do ostatniego grosza, a nic nie odbierzesz. Jak wola... Waćpan mi w drogę włazisz, ja się będę bronił. Ja tam primus occupans...
Słysząc łacinę, Garbowski się zląkł, jak się zwykł był obawiać wszystkiego, czego dobrze nie rozumiał, i krzyknął:
— Co to takiego? co? co?
— Ja tam pierwszy, a wy mi nieproszeni przeszkadzacie, nie dam się. Co asan robisz, kiedy woły kupujesz, a ktoś ci licytuje?
— Pędzę, bronię się i kupuję.
— Kupujesz, ale drogo... Otóż ja ci napędzę tak samo majątki.
— Słuchajże, panie Zembrzyński, — przerwał drugi, śmiejąc się — czy wy mnie macie za dziecko. Ja z wami się licytować nie potrzebuję. Przypuszczam, że macie sumy na majątku, to oni je memi pieniędzmi spłacą, a ty pójdziesz z kwitkiem.
— A dalej? — spytał przybyły.
— No, dalej, to moja rzecz — mruknął gospodarz.
— Niekoniecznie, niekoniecznie. Poczekacie rok, dwa, musicie nabyć, bo nie będzie was czem spłacić; oni nie sprzedadzą po dobrej woli, przyjdzie licytacja.
— Co wam się o mnie turbować? — rozśmiał się Garbowski. — Do lat trzech kto tam wie, co będzie, albo na was, albo na mnie, albo na nich może co przyjść.
— No, to jak wola wasza — odparł Zembrzyński, biorąc czapkę i sięgając po parasol, z którego woda ciekła w kącie. — Jak sobie chcecie.
I zbierał się ku drzwiom.
Garbowski, który był nawykł każdy interes dobrze obracać wprzódy, nim się na coś stanowczego odważył, myślał jeszcze.
— Czekajcieno, jegomość, — rzekł — takie sprawy na poczekaniu się nie kleją; waćpan mnie mało znasz, ja was też niekoniecznie. Musimy się dobrze rozgadać. Ja waćpanu powiem otwarcie: oszukać się nie dam, oszukiwać nie chcę, znienacka mnie nie weźmiecie.
— Ja was brać nie chcę, cobym z wami robił? — ruszając ramionami, wycedził Zembrzyński. — Jak wola.
— Dajcie mnie czarno na białem na stół dowód, że wy macie coś w tym interesie, to będę gadał.
— Słowo uczciwe, że to będzie między nami?
Garbowski podniósł dwa palce, jak do przysięgi. Wtem Zembrzyński sięgnął za opończę i dobył duży, zatłuszczony pugilares, wyjął z niego jeden, drugi, trzeci i czwarty papier, zkolei je stawiąc przed oczy patrzącemu i wskazując w nich palcem swe nazwisko, potem w milczeniu zawinął je do pugilaresu i zasunął pod opończę.
Garbowski posępnie nań spojrzał.
— No, no, — rzekł — skąd wam tyle pieniędzy?
— Nie ukradłem ich, to pewna.
— Nie spodziewałem się. Siadaj, Zembrzyński, — dodał, klepiąc go po ramieniu — siadaj, trzeba pogadać po ludzku. Ktoby ciebie posądził po kapocie, że ty masz pod nią tyle słoniny??
— A was?
— O mnie i ludzie wiedzą. Coś trzeba obradzić — rzekł gospodarz.
— Ja od was nie chcę nic, tylko jednego; nie brońcie teraz książąt Brańskich, a zarobkiem się podzielimy. Dla nich też łaski nie wyświadczycie. Jeżeli dziś ich zlicytujemy, może coś im zostanie, za lat trzy — ani grosza. Oni muszą tak żyć, jak żyją, czy będą mieli z czego, czy nie; zjedzą się doreszty. Jedź waćpan ze mną, ano, trzeba działać stanowczo, zaraz.
Ciężki był do interesu stary Garbowski, westchnął:
— Zobaczymy!
— Kiedy?
— Przyjedź waćpan jutro, przyjedź pojutrze — daj mi się rozmyśleć.
— Ja wam więcej powiem, — rzekł Zembrzyński — jedźcie wy sobie do Brańska, rozpatrujcie się na miejscu, rozpatrujcie. Mnie nie macie powodu wierzyć. Możemy się porozumieć, gdy sami się przekonacie, że lepiej brać dziś to, co za lat trzy dopiero wam obiecują. A za lat trzy, jak się książę Robert ożeni, figę wam pokażą i nie będziecie mieli nic, daj Boże swoje pieniądze, albo proces.
Zachwiawszy w ten sposób postanowieniem Garbowskiego i rzuciwszy mu do rozmysłu argumenty nie bez znaczenia, Zembrzyński oknem wyjrzał, parasol znowu zabrał z kąta i począł się żegnać.
— Toć się może zobaczymy? — zapytał Garbowski trochę niespokojnie.
— Ano, może, może, gdzieś, na którymś świecie. Do nóżek upadam.
Garbowski go aż do ganku wyprowadził, tamten siadł na bryczkę, rozpiął nad sobą parasol i kazał jechać.
W ganku pozostał stary wieprzarz i dumał.
— Co to ma znaczyć? Trzeba dobrze na rozum brać, żeby się nie poszkapić. To jur i — wyga, a wywatowany wekslami! no, no! Cięższa będzie sprawa, niż sądziłem.
Jeszcze stał w ganku, gdy okrutne palenie z bicza słyszeć się dało i, mimo błota, kłusem zawiesistym lecąca najtyczanka, wpadła, jak bomba w dziedziniec. Woźnica bardzo zręcznie zawrócił przed ganek i konie się zasapane, kurzące od potu, zatrzymały jak wryte. Z bryczki wyskoczył w burce, z czapeczką nabakier — Zygmuś i wprost ojcu się rzucił na szyję.
— O, jakżem ja szczęśliwy, że tatka w domu zastaję!
Ojciec ściskał go, ale zakłopotany.
— No, już dość, dość tych całusów, pewniuteńko po pieniądze.
— A jakże? Tatko ma cudowną siłę proroczą, od czegóż ojcowie, którzy w kozłowych butach chodzą, synom, którzy muszą nosić lakierki? Rodzicielu kochany, tak, odgadłeś, a gdybyś nawet był na ten raz nie zgadł, miłoby mi było, przez samo uszanowanie, zastosować się do twego proroctwa. Nie chcę ci zadawać fałszu. Lecz o tem potem. Pozwoli tatko, — dodał — ponieważ tu tylko wódka jest i owa wędzona kiełbaska, którą mam przyjemność znać, że ja każę dobyć swoich zapasów podróżnych i ojca dobrodzieja zaproszę na przekąskę.
Garbowski ruszył ramionami i, nie odpowiadając, wszedł do izby, a za nim syn. Chłopak w kapeluszu z kokardą dobywał tymczasem z bryczki pudełko i butelki. Zygmuś, jak tylko wszedł i burkę zrzucił, wyciągnął się w fotelu. Ręce założył pod głowę, nogi wysunął na środek izdebki i odpoczywał. Ojciec, który się przechadzał, za każdym razem nogi synowskie omijać musiał.
— Poniekąd dobrze, iż przyjechałeś, — odezwał się — mamy do pomówienia.
— I kochany tatko da pieniędzy? Bo Żydki za weksel do kozy wpakują. Trudno inaczej, nie mając odpowiednich do mojego wychowania dochodów, jestem zmuszony robić długi, a długi ciągną za sobą konsekwencje fatalne.
— Już ty mi nie mów, nie mów, — ofuknął Garbowski — ty tylko jedno znasz: „Ojcze, pieniędzy!“ a da ojciec, ruszasz hulać i znowu, jak przedtem: „Ojcze, daj pieniędzy!“
— Litanja! — zawołał, śmiejąc się, Zygmuś — litanja, którą synowie odmawiają, dopóki sami dzieci się nie doczekają. Wtedy naodwrót: „Marnotrawny synu, idź precz!“ Ale, proszę tatka, jeśli też ja się marnotrawnym nazwać mogę. Ojciec, jak miałeś, tak masz miljony, a ja wiecznie goły i goły.
— Bo ja pracuję, a ty...
— Jużciż ja, jak tatko, pracować nie mogę. Na całym świecie jest podział pracy. Tatko spekulujesz na małą skalę, aby się dorobić, jabym powinien miljonami obracać. Proszę mi dać jeden tylko, a zobaczycie...
Garbowski się zżymał.
— Nie bredziłbyś, ja z tobą chcę pomówić na serjo, dosyć już tych perebendiów, dosyć.
— Słucham kochanego ojca, ale wnoszę, — odezwał się Zygmuś — ażebyśmy do nabrania sił do poważnej rozmowy naprzód się posilili. Dzięba (to było przezwisko ulubionego sługi pana Zygmunta) przyniesie tu śniadanie i ojciec mi nie odmówi.
Garbowski mruczał tylko coś, chodząc, jak niedźwiedź. Zygmunt wziął od dewizek świstawkę srebrną i w najokropniejszy sposób gwizdnął. Dzięba się zjawił.
— Przynoś tu śniadanie i butelki!
W mgnieniu oka stół ostrożnie został oczyszczony z papierów, serwetką podróżną herbowną nakryty i zastawiony pasztetem strasburskim, szynką, salamisem, serami i t. p. Dwie butelki zawierały Sherry i Bordeaux, był Alasch i Cognac. Stary Garbowski chodził, nie patrząc na te przygotowania, ale po wyjściu Dzięby, nie mówiąc słowa, zasiadł do stołu. Syn gospodarował, uśmiechając się.
— Widzi tatko, że to są dobre rzeczy, — rzekł — a nas na to stało, żebyśmy z pracy waszej użyli sobie nieco.
I nalał mu kieliszek Sherry, który Garbowski z rozwagą wypił i próżny postawił: syn pośpieszył go napełnić.
— I teraz już możemy mówić serjo, — odezwał się do ojca — niech tatko poczyna, ja będę słuchał. O co to idzie, abym się ustatkował? hę?
— Ano, pewnieby czas było, ale co do takiej szalonej pałki gadać darmo. Pięknie to z lada hołyszami, darmozjadami czas trawić? Opiją, objedzą, ogadają... Przecieś ty lepszej kompanji wart.
— Ależ żyć bez ludzi niepodobna.
— Żyjże z takimi, którzyby rozum mieli.
— Wie ojciec, to strasznie nudne. Gdy kto ma, albo się komu tylko zdaje, że ma rozum, tak się dmie i peroruje, że z nim wytrzymać niepodobna.
— Nie plótłbyś.
— Ale cóż ojciec miał powiedzieć?
— Gdybyś ty mi dał słowo, że choć na kilka dni się wstrzymasz i żadnego głupstwa nie zmalujesz...
— Kilka dni, mogę i, jak dam słowo, ręczę, że dotrzymam; ale ojciec mi za to coś da i potem sobie pozwolę.
— O, o! a toż masz! — zawołał Garbowski. — Nigdy z niego nic nie będzie! szalona pałka!
— Niechno ojciec powie, o co idzie.
— Już przecie czas, żebyś z urwisami wałęsać się poprzestał a począł żyć z tymi, do których jesteś wychowany. Pan Bóg ci dał dosyć, aż nadto talentów i sprytu, tylko rozumu brak.
— No, to trudno! — westchnął Zygmuś. — Rozum może przyjść. Powiadają, że chodzi i nawiedza na starość ludzi. Może być i u mnie z wizytą. Ale, proszę papy, z kimże to ja mam żyć? Z Żydami w Lublinie nie mogę, bo świninę lubię; z urzędnikami nie śmiem, bo się ich boję; szlachta się mnie lęka...
— Ja dobiorę ci towarzystwo, tylko o to idzie, ażebyś się znaleźć umiał.
— Byle nie nudne, znajdę się, co się zowie.
— Proszę cię, mówmy serjo.
Tu zatrzymał się nieco Garbowski i dodał:
— Jeśli będziesz statkował, możesz po mnie kiedyś wziąć piękny majątek; niejeden całą gębą pan będzie ci go zazdrościł. Jesteś szlachcic, po francusku mówisz, możesz przecie bywać w najpierwszych salonach.
— A mogę — odezwał się Zygmuś — i cóż potem?
— Możesz się przyzwoicie ożenić.
— Ja? ożenić? — zrywając się z siedzenia, podchwycił Zygmunt. — Chyba tatko żartuje! Ja? ożenić się? A, bardzo dziękuję, świata sobie zawiązywać nie myślę.
— Gadajże z nim! — mruknął Garbowski. — No, gadajże z nim!
— Zawsze proponować tatko może, ja słucham.
— Ja cię przecie jutro ożenić nie myślę, ale chcę, żebyś raz między innych ludzi wszedł.
— Wnosząc z tych, z którymi ojciec dobrodziej żyje, — rzekł Zygmunt — czybyśmy mieli oddać wizytę pani Zelmanowiczowej na Winiarach? czy państwu Ickostwu.
— No, pleć, pleć! co tu już gębę psuć z tobą?
— Tatku, ja jeszcze nic nie wiem; umieram z niecierpliwości, ażebyś mi odkrył tajemnicę, w jaki dom zechcesz mnie dla dusznego zbawienia wprowadzić.
Wzdychał nieszczęśliwy Garbowski, nasmarował sobie po raz ostatni wątróbkę na chleb, zjadł i zapił.
— Co z tobą gadać? — odezwał się. — Nigdy niczego nie chcesz słuchać. Chciałem cię wziąć z sobą do wielkiego, pańskiego, do najpierwszego, można powiedzieć, domu w okolicy, ale, jak ty mi wstyd zrobisz.
— Dokądże? — zaciekawiony spytał Zygmunt.
Korzystając z powstrzymania się syna od żartów nieznośnych, Garbowski począł:
— Mam pewien interes do Brańska, może mi wypadnie tam być, mamy tam krewnego.
— Ano, już wiem, pojedziemy do tego poczciwego Gozdowskiego. Słowo daję, to mi się podoba, będę udawał świętoszka, tylko jedźmy! Raz w życiu zdaleka ujrzałem księżniczkę Stellę, bóstwo piękności, i pannę Antoninę, jagódkę różową. A, ojcze! uszczęśliwisz mnie.
— Ale ty mnie możesz zgubić, zrobiwszy tam jaką niedorzeczność.
— Za kogóż mnie tatko masz? Dobrze w Lublinie z tymi urwipołciami dokazywać, to znowu co innego, ale w Brańsku ani mnie poznacie. Daję słowo, odegram swoją rolę statysty, jakbym nigdy w życiu butelek nie tłukł i kociej muzyki nie sprawiał. Na to daję szlacheckie słowo! Lecz ojciec kochany jest nadto rozsądnym i bystro rzeczy obejmującym człowiekiem, aby tego nie pojął, że ja, jak stoję, nie mogę pojechać do Brańska. Potrzebuję wyekwipować się od stóp do głowy, jako dziedzic miljonowej fortuny. Wyekwipować się tak, by fortunie ojca a smakowi własnemu wstydu nie uczynić, można tylko w Warszawie; najkrótszy znowu pobyt w takiem mieście, pełnem pokus, którym młodość, opierając się nawet, czasem przez krewkość ulec musi, pobyt taki, powiadam, wymaga funduszów. Wymaga je i co się zowie porządne wyekwipowanie; słowem, ciągnie to za sobą wydatki, które w tej chwili nawet obliczyć trudno.
Z załamanemi rękami stojąc, milczał ojciec.
— Ja to wiem, — odezwał się — pojedziesz do Warszawy, kupisz słoik pomady i stracisz parę tysięcy.
— A, gdzież parę tysięcy! Jeśli tatko na złote rachuje, nie można niżej rachować, jak pięć razy tyle.
— Dajże ty mi pokój. Nie pojedziemy do Brańska.
— Możemy wejść w pewien kompromis, — odezwał się Zygmunt — mówmy poważnie. Ja zwykle, gdy słowo dam, dotrzymuję, ceny przedmiotów znam, wnoszę więc, aby spisać regestr, zliczyć, a po powrocie moim odebrać je wedle inwentarza.
Ojciec i syn ucierali się tak jeszcze z godzinę, nie mogąc z sobą trafić do końca; wreszcie stanęła ugoda i Garbowski dał tysiąc rubli, wziąwszy słowo uczciwe, że zostaną użyte na wyekwipowanie. Miał pewną rękojmię w tem, że Zygmuś sam niepomiernie pragnął być w Brańsku, a czuł, że tam porządnie musi wystąpić. Na smaku mu nie zbywało. Dla zabezpieczenia zaś, żeby go Warszawa nie obałamuciła, ojciec miał mu dodać ze swej ręki rodzaj dozorcy. Był nim faktor Żydek, człowiek uczciwy i stateczny, z którego Zygmuś nielitościwie żartował, lecz jego oporu i nudziarstwa zwyciężyć nigdy nie mógł. Ile razy mu go dodał ojciec, chodził za nim krok w krok i, choć się straszliwie zmęczył, nie dopuścił ani burdy, ani szaleństwa.
Na tem stanęło. Zygmuś kazał zebrać śniadanie i konie zaprzęgać: wzdychając, ojciec pieniądze wyliczył i rozstali się w ganku w daleko lepszej zgodzie i porozumieniu, niż przywitali zrana.
— Za sześć dni, byle Chabou z sukniami pośpieszył, jestem zpowrotem! — zawołał z bryczki Zygmuś. — Ojciec mnie nie pozna, daję słowo, taki będę rozumny, ale potem...
Garbowski stał długo i patrzył za odjeżdżającym. Zamyślił się.
— Pan Bóg raczy wiedzieć, co z tego jeszcze będzie, ale to pewno, że już, jak ja, kozłowych butów nie włoży i wołami handlować nie pójdzie. Taka kolej rzeczy ludzkich. Ale kochana bestyjka!
Westchnął stary i poszedł do rachunków.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.