Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Morituri.djvu/267

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Możemy wejść w pewien kompromis, — odezwał się Zygmunt — mówmy poważnie. Ja zwykle, gdy słowo dam, dotrzymuję, ceny przedmiotów znam, wnoszę więc, aby spisać regestr, zliczyć, a po powrocie moim odebrać je wedle inwentarza.
Ojciec i syn ucierali się tak jeszcze z godzinę, nie mogąc z sobą trafić do końca; wreszcie stanęła ugoda i Garbowski dał tysiąc rubli, wziąwszy słowo uczciwe, że zostaną użyte na wyekwipowanie. Miał pewną rękojmię w tem, że Zygmuś sam niepomiernie pragnął być w Brańsku, a czuł, że tam porządnie musi wystąpić. Na smaku mu nie zbywało. Dla zabezpieczenia zaś, żeby go Warszawa nie obałamuciła, ojciec miał mu dodać ze swej ręki rodzaj dozorcy. Był nim faktor Żydek, człowiek uczciwy i stateczny, z którego Zygmuś nielitościwie żartował, lecz jego oporu i nudziarstwa zwyciężyć nigdy nie mógł. Ile razy mu go dodał ojciec, chodził za nim krok w krok i, choć się straszliwie zmęczył, nie dopuścił ani burdy, ani szaleństwa.
Na tem stanęło. Zygmuś kazał zebrać śniadanie i konie zaprzęgać: wzdychając, ojciec pieniądze wyliczył i rozstali się w ganku w daleko lepszej zgodzie i porozumieniu, niż przywitali zrana.
— Za sześć dni, byle Chabou z sukniami pośpieszył, jestem zpowrotem! — zawołał z bryczki Zygmuś. — Ojciec mnie nie pozna, daję słowo, taki będę rozumny, ale potem...
Garbowski stał długo i patrzył za odjeżdżającym. Zamyślił się.
— Pan Bóg raczy wiedzieć, co z tego jeszcze będzie, ale to pewno, że już, jak ja, kozłowych butów nie włoży i wołami handlować nie pójdzie. Taka kolej rzeczy ludzkich. Ale kochana bestyjka!
Westchnął stary i poszedł do rachunków.