Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Morituri.djvu/268

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

W pałacu brańskim, chociaż napozór nic się nie zmieniło od ostatnich wypadków, rzeczywiście czuć było jakąś wewnętrzną wielką a bolesną zmianę, jakiś przełom w życiu tej rodziny. Powiało na nią groźbą... cisza po niej wróciła znowu, ale obłok, z którego grzmiało, stał nad głowami. Dawny ten uroczysty spokój, co trwał długie lata, ta wiara w niezmienny byt rodziny — zachwiane — nie wróciły. Po wszystkich twarzach znać było tajoną trwogę. Łudzili się, mówiąc z sobą, pocieszali wzajemnie, wyzywali nadzieje, chcieli znaleźć otuchę, a nie mogli. Każdy z głową spuszczoną wracał do swojego kątka i wzdychał nad przyszłością.
Najmniej wstrząśnienie to uczuć się dało staremu szambelanowi, który zadługo żył w tej atmosferze pogody, ażeby w trwanie innej uwierzył. Przechodzącą chmurkę rozumiał; katastrofy przypuścić nie mógł. Dla niego wielkość rodziny, jej posłannictwo były rzeczami Opatrzności, o które Ona sama powinna się była troszczyć, a nie wątpił, że sobie radę dać potrafi. Wedle starego świata porządku, uważając się za konieczną część jego budowy, nie lękał się o losy, związane z losami społeczeństwa i świata. Zwolna w umyśle jego jaśniejsze znowu poczęły się rodzić myśli, znajdował środki łatwe do naprawienia złego, jeśli jakie było, i nie chciał się nawet zbytnio rozpytywać, ażeby nadaremnie przemijającą rzeczą nie trwożyć się i nie gryźć. Biskup też, generał, Robert unikali z nim w rozmowie wszelkiej wzmianki i aluzji do interesów.
W równej prawie nieświadomości istotnego położenia była księżniczka Stella; nikt nie śmiał jej dziewiczej wesołości zaćmić przedwczesnemi groźbami. Lecz ona więcej odgadywała, przeczuwała, domyślała się czegoś, czytała z twarzy otaczających, choć napróżno od nich domagała się prawdy. Przyjaciółka jej, Antonina, która o wszystkiem wiedziała od brata, taiła to przed nią, straciła jednak humor, odbiegła