Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Morituri.djvu/260

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

że macie sumy na majątku, to oni je memi pieniędzmi spłacą, a ty pójdziesz z kwitkiem.
— A dalej? — spytał przybyły.
— No, dalej, to moja rzecz — mruknął gospodarz.
— Niekoniecznie, niekoniecznie. Poczekacie rok, dwa, musicie nabyć, bo nie będzie was czem spłacić; oni nie sprzedadzą po dobrej woli, przyjdzie licytacja.
— Co wam się o mnie turbować? — rozśmiał się Garbowski. — Do lat trzech kto tam wie, co będzie, albo na was, albo na mnie, albo na nich może co przyjść.
— No, to jak wola wasza — odparł Zembrzyński, biorąc czapkę i sięgając po parasol, z którego woda ciekła w kącie. — Jak sobie chcecie.
I zbierał się ku drzwiom.
Garbowski, który był nawykł każdy interes dobrze obracać wprzódy, nim się na coś stanowczego odważył, myślał jeszcze.
— Czekajcieno, jegomość, — rzekł — takie sprawy na poczekaniu się nie kleją; waćpan mnie mało znasz, ja was też niekoniecznie. Musimy się dobrze rozgadać. Ja waćpanu powiem otwarcie: oszukać się nie dam, oszukiwać nie chcę, znienacka mnie nie weźmiecie.
— Ja was brać nie chcę, cobym z wami robił? — ruszając ramionami, wycedził Zembrzyński. — Jak wola.
— Dajcie mnie czarno na białem na stół dowód, że wy macie coś w tym interesie, to będę gadał.
— Słowo uczciwe, że to będzie między nami?
Garbowski podniósł dwa palce, jak do przysięgi. Wtem Zembrzyński sięgnął za opończę i dobył duży, zatłuszczony pugilares, wyjął z niego jeden, drugi, trzeci i czwarty papier, zkolei je stawiąc przed oczy patrzącemu i wskazując w nich palcem swe nazwisko, potem w milczeniu zawinął je do pugilaresu i zasunął pod opończę.
Garbowski posępnie nań spojrzał.