Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Morituri.djvu/256

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

do izdebki, ledwie gościa rozbudzić potrafił i z niewoli go tej wypuścił. Jałowcza, jak najniewinniejszy w świecie człowiek, otrzymawszy kubana, po błocie i deszczu udał się na miasto.

W Skokach targ był wiekuisty — od świtu do nocy, jedni odjeżdżali, drudzy przybywali, dziedziniec pełen wózków, biedek, fur i wypędzanych a przypędzanych wołów; w ganku i sieni ludzie, błoto, furmani i panowie, parobcy i oficjaliści, naostatek w kancelarji u stołu kilku poważniejszych kupców, Garbowski i flaszka z wódką wśród papierów. Rzadka godzina, żeby ktoś nie przyjechał i żeby nie było co do roboty, a gdy się trafiła taka, naówczas znużony spekulant, w krześle siedząc zmęczony, natychmiast się zdrzemywał. Tak całe życie jego upływało, z wyjątkiem niewielu podróży i dni świątecznych.
Nazajutrz po widzeniu się z Jałowczą, pan Zembrzyński przygotował się jechać do Skoków. Nie potrzebował się tu ubierać wytworniej, włożył kapotę, nadział buty po kolana i poszedł za grodzką bramę furtki szukać. Tę znalazłszy, pod parasolem starym wyruszył po błocie do Skoków, obrachowawszy, iż w taki deszcz mało tam kogo znajdzie, coby mu mógł przeszkodzić. Z Garbowskim się trochę znali, obaj wiedzieli o sobie, że byli ludzie pieniężni, skąpi i zabiegliwi; bliższych stosunków nie mieli z sobą. Zembrzyński nazywał Garbowskiego świniopasem, Garbowski jego lichwiarzem. Chociaż deszcz nieustający drogę rozkwasił, w dziedzińcu były dwa wozy, a w ganku stali Żydzi, mimo to Zembrzyński wszedł.
— Jak się ma pan Garbowski.
— Do nóg padam pana Zembrzyńskiego. Siadajcież.
— Chciałem z jegomością pomówić.
— A dobrze, zaraz z Abramkiem skończę; może się wódki napijecie?