Morituri/Część druga/XIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Morituri
Wydawca Wydawnictwo M. Arct
Data wyd. 1935
Druk Zakłady Wydawnicze M. Arct Sp. Akc.
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Pomimo ślepoty zacnego Gozdowskiego, którego długie lata spokoju napoiły tem przekonaniem, iż książęcemu domowi nic się nigdy stać nie może, że wierzyciele nie będą mieli odwagi zaczepić Brańskich, że opinja publiczna potępiłaby tych, coby śmieli targnąć się na tak zasłużoną krajowi rodzinę, od niejakiego czasu plenipotentowi z pomocą pana Zenona otwierały się oczy — strach go ogarniał.
— U tych ludzi teraz niema nic świętego! — powtarzał Żurba. — Gotowi się rzucić na nas.
Dlatego, odwracając niebezpieczeństwo, Gozdowski użył stu tysięcy, chwyconych u dzierżawcy, na jak najprędszy spłat zaległych procentów. Zdawało mu się, iż to zaspokoi na jakiś czas wierzycieli i da środki ratunku obmyśleć. Do nich najpierw należało ożenienie księcia Roberta. Gozdowski wiedział już, iż na nie wcale rachować nie można, a o drugą miljonową dziedziczkę nie tak było łatwo. Nie chcąc dalszych kroków w tak niebezpiecznym składzie okoliczności brać na siebie, szanowny plenipotent postanowił, zawsze nic nie mówiąc szambelanowi, złożyć rodzaj rady, powołując do niej księdza sufragana, generała, księcia Roberta, a jako doradcę prawnego młodego Żurbę. Wysłano więc wezwanie do księdza biskupa, prosząc tylko, żeby przybyciu swemu nadał pozór inny i bratu nic nie wspominał. Zenon tymczasem zabrał papiery, miał ułożyć bilans i zapowiedział wahającemu się Gozdowskiemu, iż ściśle wejrzy w najdrobniejsze szczegóły, gdyż złudzenia w interesach uważa za największe niebezpieczeństwo. Gozdowski, który nigdy głębiej nie wglądał i ściślej się nie obrachowywał, nawykły do marzenia i okłamywania się dobrowolnego, lękał się rachunków Żurby — lecz nie można ich było uniknąć. Pan Zenon na kilka dni zamknął się w domu.
Na list generała, biskup odpowiedział obietnicą przybycia niezwłocznie — rad był też z ust synowca dowiedzieć się czegoś o hrabi i hrabiance. Oznajmiono szambelanowi przybycie brata, wyporządzono pokoje na jego przyjęcie, ksiądz Serafin, który chodził w przeszarzanym habicie, włożył nowy i wystąpił ze świeżemi paskami. Ze zwykłą ceremonją przyjęto jego ekscelencję w ganku i wszyscy ucałowali ręce biskupa, który cichutkim głosem błogosławił. Generał odprowadził go do przeznaczonych mu pokojów, tych, które zawsze zwykł był zajmować. Wieczorem długa była narada ze starym szambelanem i cicha rozmowa o hrabi, bo do księdza biskupa rozkaz wydany się nie rozciągał. Nazajutrz w dworku Gozdowskiego potajemnie mieli się zgromadzić wszyscy w rannej godzinie.
Już w wigilję pan Zenon z papierami był gotów. Gozdowski usiłował go badać wzrokiem i zaczepiał słowy, nie dobył z niego wszakże nic nad to, że interesy są w jak najgorszym stanie.
— Nie masz pan tego na sumieniu, — dodał Zenon, pocieszając strwożonego — gdyby otwarcie i śmiało postępować było można, byłbyś pan mógł coś zrobić; tu, gdzie milczeć kazano, a słuchać nie chciano i rachowano zawsze na niespodziewaną interwencję Opatrzności — pan nie mogłeś nic.
— Bóg widzi, żem nie mógł! — westchnął plenipotent.
Po śniadaniu i po mszy, gdy się wszyscy pod pozorem przechadzki porozchodzili... w dworku Gozdowskiego znalazła się cała rodzina, plenipotent i Zenon. Biskup zajął miejsce na kanapie, z twarzą jeszcze smutniejszą niż zawsze, generał siadł przy nim, Robert, obojętny napozór, stał w oknie. Gozdowski zagaił tem, iż widząc stan coraz krytyczniejszy, oblężonym będąc pozwami, które się nagle posypały, lęka się brać na swoją odpowiedzialność dalsze prowadzenie interesów i chce je poddać pod sąd księcia Roberta i rodziny. Mieszał się tak i plątał, że go ledwie dosłuchano. Zenon niecierpliwie wyglądał tylko, kiedy mu przyjdzie mówić i począł:
— Raczyli mi państwo powierzyć zbadanie stanu majątkowego; spełniłem to ze ścisłością największą i nie waham się powiedzieć — stan to zrozpaczony. Wcześniejszy ratunek mógłby coś ocalić — dziś wątpliwe jest, czy się to da zrobić. Łudzić się byłoby zgubnem, przerażać jednak nie należy. Mężnem okiem trzeba spojrzeć w przepaść i myśleć, jak się ją zgłębi.
— Mój dobry panie Zenonie, na rany Chrystusa, lecz cóż się stało? możeż to być? — zawołał biskup. — Taki majątek!...
— Ksiądz biskup zechce wejrzeć w spis długów, oto jest. Szacunek dóbr weźmy jak największy. Wszyscy wierzyciele dopominają się. Maluję położenie, jak je widzę, pan Gozdowski sprawdzić może regestr należności.
— Sprawdziłem go — wtrącił Gozdowski. — Z wyjątkiem stu tysięcy procentów zaległych, któreśmy świeżo zapłacili, a które tu zapisane nie są, bo na to pan Żurba pieniędzy pożyczył... nie mam nic do zarzucenia.
— Moi panowie, — odezwał się, przystępując do stołu, biskup — w liczbie długów są takie, które wypowiedzianemi być nie mogą, są spłacające się amortyzacją, są legaty... Mówmy o tem, co pilne i wymagalne.
— Bardzo słusznie — odpowiedział Żurba. — Wymagalnych długów, o które nas zapozywają, jest około miljona.
Biskup za głowę się pochwycił.
W istocie Zenon podał tę cyfrę ogólną dlatego tylko, aby ściślejszą a jeszcze większą nie zastraszyć.
— Idzie więc o to, — dodał — skąd możemy wziąć miljon.
Głębokie, grobowe milczenie panowało w izbie radnej. Robert ani słowem się nie odzywał, biskup zdawał się modlić pocichu i łzy mu spłynęły z oczu, generał siedział zasępiony.
— Gdybyśmy nawet poświęcili każdy z nas — szeptał ksiądz sufragan — ostatki tego, co mamy, posprzedawali, co kto ma kosztowniejszego, zawsze i do połowy tej sumy nie możemy dosięgnąć. Skądże ją wziąć?
Książę Robert patrzył za okno.
— To nieszczęsne ożenienie przyjść do skutku nie mogło! — westchnął generał.
Zenon słuchał długo i czekał — zkolei wszyscy tylko wzdychali, poglądając na siebie.
— Proszę o głos! — rzekł wreszcie. — Państwo nie zechcą wątpić o mojem szczerem przywiązaniu dla dostojnego ich domu: proszęż mi nie brać za złe, że znajdę się tu tak, jak ów niezgrabny Kozak, co swego miłościwego książęcia, chcąc ratować tonącego, za włosy pochwycić musiał. Ja muszę być tu surowo prawdomównym; obrażę może pojęcia odmienne, do których książęta są nawykli — lecz zdaje mi się, że szczera miłość dla nich uniewinnić mnie powinna. Życie sztuczne, nieopatrzność, brak rachunku, łudzenie się nadziejami, brak stanowczości w interesach zgubiły państwa. Dziś ratunek trudny, sądzę wszakże, iż nie jest całkiem niemożliwy, ale lekarstwo musi być heroiczne. Trzeba starać się z wolnej ręki sprzedać znaczniejszą część dóbr, popłacić pilniejsze długi, zostać przy mniejszem, ograniczyć wydatki i umieć przyjąć twardą rzeczywistość czołem pogodnem. Wiem, iż szambelan nie zniósłby tego — ale mógłby nie wiedzieć o tem, możnaby go otoczyć tak pilną strażą, aby trwał w złudzeniu, że Brańscy posiadają to, co mieli. Oszczędności w domu dałyby się wytłumaczyć. Nie widzę innego ratunku: aby ocalić coś przynajmniej, trzeba resztę umieć poświęcić.
Ksiądz biskup zakrył twarz rękami. Generał wstał z kanapy, z oczyma obłąkanemi prawie.
— To nie może być! — zawołał. — Do tegośmy jeszcze nie przyszli, ażebyśmy wywłaszczać się musieli! Mamy stosunki, znajdziemy kredyt, wyprosimy przedłużenie — książę Robert może się ożenić. Ja na to nigdy nie pozwolę!
— Mości książę, — podchwycił Zenon — jeśli państwo sami tego nie uczynicie, gwałtem dopełnią tego wierzyciele, a w takim razie straty będą większe jeszcze.
— Waćpan jesteś pesymista! Jakto? — oburzył się książę Hugon. — Nie próbując, nie wzywając do układów, nie wiedząc, czy się co nie da zrobić, zaraz się wyprzedawać? To nie może być! toby było samobójstwo!
— Więc, zdaniem księcia, wierzyciele mają być do układów wezwani?
— Przecież to najpierwsza rzecz, najnaturalniejsza! Musimy się bronić! należy dotknąć niebezpieczeństwa. Każdy woli układ, niż proces. Czytajmy listę wierzycieli.
Zenon odczytał cały szereg imion z niemiecka brzmiących, bankierów i kapitalistów.
— Rozpisać do nich listy. Pozwy położone dadzą powód do tego. Pomówienia nie odmawia się nikomu.
— Jakież możemy dać im warunki? — zapytał Zenon.
— Jakie? będziemy prosić o czas, możemy przedstawić im, że proces musi być kosztowny i długi, że my się od wypłaty nie uchylamy, dorzucić im coś procentu?
— Ale gdzież na to hipoteka? — odparł Zenon.
Generał się pogniewał.
— Nazwij nas sobie marzycielami, ludźmi niepraktycznymi, ale myśmy nawykli wierzyć w Opatrzność. Książę Robert może się i musi bogato ożenić.
Zenon się uśmiechnął — ksiądz biskup powstał.
— Kochany panie Żurbo! — rzekł. — Wyście ludzie nowej epoki, nawykli do rachunku, a odwykli od wiary i modlitwy, nazwijcie to przesądami, a ja ci z generałem powtórzę: my ufamy pomocy Bożej.
— Ja wierzę także w opiekę i łaskę Bożą, lecz ludzkiem okiem nie śmiem iść tak daleko, aby odgadywać, kiedy one przyjść mogą. Bóg próbuje, Bóg często upadkiem zmusza do podźwignięcia się człowieka. Jakże to osądzić, co może być wolą Jego?
— Koniec końcem, tu nie czas teologować, — rzekł generał — mówmy stanowczo. Pan żądasz, byśmy się wyprzedali, my nie możemy się na to zgodzić, nigdy, nigdy! Prosimy o radę, jak odwrócić cios dziś... jutro w rękach Opatrzności.
— A więc — z rezygnacją, składając papiery i wstając od stołu, rzekł Zenon — próbujcie państwo układów z wierzycielami.
— Tak jest, to jedno nam zostaje.
— Lecz jeśli układy się nie powiodą?
— To być nie może.
Zenon zamilkł znowu i zwrócił się do księcia Roberta, jakby od niego wyzywał słowa.
— Ja tu nic do powiedzenia nie mam: szanuję starszych zdanie, ale co do mnie, poszedłbym za radą Zenona — odpowiedział młody książę.
— Ale na to czas jest zawsze! — oburzył się generał. — Spróbujmy wprzódy środków, które ocalić mogą. Wywłaszczyć się z rodzinnych naszych dóbr, które od lat trzechset z górą z imienia nie wychodziły i nigdy do niego nie wrócą! To samobójstwo! — powtórzył — to samobójstwo!
— Sądzę, że generał ma słuszność, — dodał cichym swym głosem ksiądz biskup — trzeba wszystkie środki wyczerpać, nim się najboleśniejszą spełni ofiarę. Dla zachowania tych majętności nierozdzielnemi i ja i brat wyrzekliśmy się w nich naszych części.
Generał uderzył się nagle w czoło.
— Za pozwoleniem, — odezwał się głosem drżącym — tonący brzytwy się chwyta. Prawda, że ja zrzekłem się mojej części — lecz, jeżeli chcecie, urzędownie niema na to dowodu. Prawnie jestem pono dziedzicem jednej trzeciej części dóbr brańskich; przecie w ostateczności i to na coś przydać się może.
— Mości książę, — zawołał Zenon — mylisz się; nie protestowałeś dotąd, nie obronisz się od ciążących długów, zresztą nie chciałbyś pozywać brata, a takieby było następstwo niechybne tego środka.
— Mości panie, — zahuczał kawaler maltański — waćpan nie śmiej mnie posądzać, abym ja tego środka miał użyć. Koszulę z siebie zdejmę, aby długi Brańskich popłacić, lecz nim mi ziemię odbiorą, — wolno mi się bronić.
To mówiąc, rozgniewany książę Hugon spojrzał ostro na Zenona, którego oko nie ustąpiło przed jego wejrzeniem; zmieszał się, postąpił kilka kroków i rzucił mu się na szyję rozczulony.
— Jesteś szlachetnym człowiekiem, — wyjąknął — mnie się z rozpaczy w głowie miesza. Daruj mi, jam winien.
Zkolei Zenonowi się na łzy prawie zebrało. Skłonił się generałowi, odstąpił od stolika i usiadł naboku.
— Niechże Gozdowski wezwie wierzycieli, — spokojniej zakończył generał — ale na miłość Bożą, nie tu, nie do Brańska.
— Zjazd może się odbyć w domu mojego ojca — dodał Żurba.
— Tak, dobrze, bo gdyby się szambelan dowiedział...
— Niech Bóg uchowa! — podchwycił biskup.
— I, o ile możności, nikt też o tem wiedzieć nie powinien.
Mówili jeszcze, układając się, gdy do dworku wpadł zdyszany i zlękły sekretarz szambelana.
— Panie generale, na miłość Boga, niech pan śpieszy do naszego pana, jakiś list przyszedł z poczty. Pan go tylko rozpieczętował, rzucił okiem i w okrutnym gniewie padł w krzesło, tak że chcąc mi coś powiedzieć, dla trzęsących się ust i wielkiej pasji, która go ogarnęła, słowa już wymówić nie mógł. Wkońcu zrozumiałem tylko, że wołał: „gdzie generał? prosić księdza biskupa!“ Przy panu został kamerdyner; a ja tu co tchu przybiegłem. Niech książęta śpieszą! Jeszczem, jak żyję, w tym stanie księcia jegomości nie oglądał.
Można sobie wyobrazić, jaki wszystkich przestrach ogarnął. Biskup pierwszy rzucił się, biegnąc co tchu, generał wyleciał bez czapki. Robert musiał sufraganowi podać rękę, bo zaraz we drzwiach się zachwiał. Gozdowski i Zenon, nie mając prawa iść, pozostali osłupieli.
Wszyscy tak byli nawykli szanować spokój głowy domu i utrzymywać ją zdala od powszednich trosk, interesów i gospodarstwa — że wiadomość o czemś tak nadzwyczajnem, jak gniew i oburzenie szambelana, obudziła popłoch w domu niesłychany. Od niepamiętnych czasów nic się nigdy podobnego tu nie przytrafiło; nie pojmowano nawet, co zajść mogło i kto był tak zuchwały, ażeby wprost do samego księcia miał się udać. Generał i biskup weszli razem do pokoju, przed którym zgromadzona służba niespokojna, szepcząc coś, stała, widocznie pomieszana wypadkiem.
Książę szambelan na odgłos kroków i otwierających się drzwi, zerwał się z krzesła drżący, trzymając papier jakiś w ręku, który do góry podnosił; oczy miał krwią nabiegłe i twarz strasznie zmienioną. Pierwszy ksiądz biskup podstąpił ku niemu.
— Co się stało, co się stało, kochany bracie? Uspokój się, na rany Boskie!
Szambelan trząsł się tylko, wskazując na list, który rzucił na stół.
— Wody! wody! — zawołano, widząc, że prawie mowę postradał.
Służba cała rzuciła się po wodę, którą w tejże chwili podano. Ledwie ją do ust mógł donieść książę, napił się i położył w krześle.
— Zniewaga! okrutna zniewaga! — krzyknął naostatek, bijąc ręką o list — ten nikczemny hrabia...
— List od hrabiego? — wyciągając ręce, zapytał ksiądz biskup. — Czegóż ten człowiek chce?
— Czytajcie! dawać mi myśli nauki i pisze potworne kłamstwa! — mówił książę. — Przeczytajcie. Utrzymuje, że myśmy go podejść chcieli, że jesteśmy zrujnowani, tylko że nie użył wyrazu — bankruci! Książęta Brańscy zrujnowani! my, my... to nikczemna potwarz!
To mówiąc, oczyma wodził po twarzach biskupa i generała, a ci, wzrok spuściwszy, stali niemi.
— Daje do zrozumienia w liście, żeśmy dla wyłudzenia jego miljonów, nie okazując stanu, w jakim jesteśmy, zabiegali o rękę jego córki. Ależ czytajcie sami, czytajcie sami, ten człowiek obraził nas osobiście, całą rodzinę — to nie może mu być przebaczone.
Biskup wziął w rękę pismo hrabiego i czytał je drżący. Forma jego była przyzwoita i grzeczna; hrabia wymawiał tylko brak zaufania książętom, mówiąc, że się dopiero w Warszawie o istotnym stanie ich interesów dowiedział, interesów, których podźwignąć nigdyby nie był w stanie. Tłumaczył obszernie swój stan finansowy, niemożność sprzedania dóbr i radził na innych drogach szukać ratunku. Więcej tam było niezgrabności, niż złej woli — duma jednak Brańskiego czuła się śmiertelnie obrażona.
— Chciejcież mi wytłumaczyć, co mogło dać powód do podobnych wieści, — zawołał książę — iż jesteśmy zachwiani, iż łaską tylko wierzycieli trzymamy się? To nie może być prawdą! to potwarze niegodziwe ludzi zazdrosnych, to podła intryga! Zdałem księciu Robertowi dobra nasze z ciężarami niewielkiemi; mógł przez niedoświadczenie popełnić pewne błędy, lecz nie marnowaliśmy grosza, uczciwości Gozdowskiego wszyscy jesteśmy pewni, nigdy stan taki interesów uczuć się nam nie dał. Skądże te kłamstwa?
Generał i biskup stali ciągle milczący; książę zwrócił się do Roberta, który nie chciał w stanowczej chwili brać na siebie odpowiedzialności za obrót, jaki ta sprawa przybrać mogła. Biskup, widząc nadzwyczajne wzburzenie w starcu, do tak gwałtownych wrażeń nienawykłym, począł go zwolna mitygować.
— Niepotrzebnie to tak uczułeś, kochany Norbercie, nadto bierzesz do serca niezgrabność hrabiego, który podchwytał tam jakieś złośliwe plotki i szukał w nich wymówki dla swego nietrafnego postępowania. Całą tę rzecz pogardą i milczeniem pokryć należy, to będzie najwłaściwiej.
Generał, trochę inaczej pojmując położenie, myślał, że należało może skorzystać z uczynionego wyłomu i nie zawadziłoby brata na wszelkie możliwe ewentualności przygotować.
— Być bardzo może, — dodał — iż hrabia tu w naszych stronach zasłyszał o ogólnym złym stanie interesów wszystkich ziemian, który nie bez tego, ażeby i na interesa brańskie nie oddziałał. I Gozdowski, i książę Robert w istocie się użalają, że z dnia na dzień ciężej idzie gospodarstwo, kredytu brak... O tem, kochany bracie, nie było ci potrzeby mówić i niepokoić cię przemijającemi trudnościami; to są zwykłe koleje rzeczy ludzkich.
Wzrok szambelana z przerażeniem jakiemś wlepiony był w brata, gdy to mówił.
— Więc, więc — przerwał — jest jakaś podstawa?
Zwrócił się do księcia Roberta.
— Cóżeście zrobili z interesami? co się dzieje? mówcie!
— Interesa są w istocie ciężkie, chociaż nie poczuwam się do winy i nie popełniłem żadnej omyłki, którąbym sobie mógł przypisać, — zaczął Robert — ale niech się ojciec uspokoi, niema nic groźnego.
— Przy pomocy Bożej, — wtrącił biskup — załatwi się to, załatwi, będziemy wszyscy nad tem pracowali; tylko brat tego nie bierz do serca, zdaj już to na nas... spokojnie, spokojnie!
Szambelan z tych wszystkich po sobie następujących wyznań, półgębkiem czynionych, dorozumiał się wszakże, iż coś złego, co przed nim starano się utaić, istnieć musiało. Trwoga i niepokój odmalowała się na twarzy starca.
— Tak więc — odezwał się cichym głosem — to, cośmy za szczęśliwe poczytywali zdarzenie, bytność hrabiego, odnowione z nim stosunki — miało nas tylko napaść goryczą. Niechże się dzieje wola Boża, korzę się przed nią... Wy myślcie o jak najprędszem załatwieniu trudności. Nie godzi się, aby Brańscy byli na czyjejkolwiek bądź łasce; należy to załatwić, należy wszystko skończyć jak najprędzej.
— To się zrobi, — wtrącił sufragan — nie mówmy już o tem, uspokój się, uspokój!
— Nie tak to łatwo, — westchnął starzec — sama myśl ta, że grozić może niebezpieczeństwo czystemu i świetnemu imieniowi, któreśmy wzięli w spuściźnie, że cios może paść za dni naszych, a przypisany będzie winie naszej, że, zamiast podnieść ją wyżej, my daliśmy złotej tarczy herbowej poczernieć, napawa niewymowną trwogą. Ale możeż być, ażeby ofiary wasze, moje, troskliwość nieustanna, poszły marnie? — żebym ja miał dożyć sromotnego dnia?...
I nie mógł dokończyć; ksiądz sufragan chwycił go za ręce.
— Kochany bracie, proszę cię, błagam, spokojności! ufności w Opatrzność. Niema nic jeszcze tak złego, niema nic. Nie mów o tem, pomódl się, ukołysz to wzburzenie, wywołane nieszczęsnym listem.
— Ale ten sam list wymaga odpowiedzi! Impertynencji tego głupiego półpanka nie można tak bezkarnie przepuścić.
— Ukarać go pogardliwem milczeniem — rzekł biskup.
— Jeśli chcesz, to ja za was odpiszę, jak należy — wtrącił generał. — A że mu dam pieprzu i odprawię, jak zasłużył, za to ci ręczę.
— Ale nie, nadtoby było honoru dla niego — przerwał szambelan. — Dość będzie, ażeby z kancelarji mojej wystosowano kilka słów do hrabiego, nie wdając się z nim w żadne rozprawy.
— I tak dobrze! mógłby też napisać książę Robert.
— Rozumiałby, żeśmy nadto jego głupstwo uczuli; niech sekretarz mu odpisze... i dosyć.
Stanęło na tem, chociaż w istocie można było odpowiedzieć tylko milczeniem.
Wzburzenie, jakie list wywołał, wkońcu łagodnemi słowy biskupa i perswazjami generała ukołysać się jakoś dało; szambelan się uspokoił, ślady wszakże gniewu i przebytego rozdrażnienia pozostały na jego zdrowiu. Nie miał siły wyjść tego dnia do stołu i z księdzem biskupem obiadował u siebie, nie mogąc prawie nic jeść, siedząc ponury i zamyślony. Zaraz po obiedzie nadeszła księżniczka Stella, niespokojna o ojca, i widok jej skuteczniej nad wszystko wpłynął na ukojenie starca, który córki trwożyć ani zasmucać nie chciał. Zmusił się do dobrego humoru, aby jej nie dać poznać, że cierpiał, zaręczył nawet, że zapewne wyjść będzie mógł wieczorem na herbatę i że lekkie niezdrowie pochodzić musiało z zaziębienia na przechadzce. Cały jednak dwór wiedział, oprócz księżniczki Stelli, o nadzwyczajnym wypadku.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.