Morituri/Część czwarta/IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Morituri
Wydawca Wydawnictwo M. Arct
Data wyd. 1935
Druk Zakłady Wydawnicze M. Arct Sp. Akc.
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Ze wszystkich członków rodziny może najdziwniejszą zagadką, nawet dla tych, co z nim codziennie obcowali, był książę Robert. Grał on rolę bierną aż do ostateczności, chociaż obojętność jego stosowała się raczej do własnej jego osoby, niż do rodziny, dla której i przywiązanie, i poświęcenie okazywał najchętniejsze. Ale potrzeba było bodźca jakiegoś, coby go popychał, któryby mu przypominał, że się ruszać, że coś począć należało.
On sam, jakby półsenny, najszczęśliwszy był zamknięty w swem mieszkaniu z książką, którą przewracał, nie czytał. Życie go nic nie obchodziło, nie zajmował się niem, chyba dla drugich trzeba było coś robić, wtenczas powołany stawał. Tak na dany znak starał się o hrabiankę, tak w ostatniej katastrofie krzątał się, pomagał, pisał i znać było, że bolał. Boleć tylko umiał, żyć — nie. Generał, który mu się przypatrywał bacznie, znajdował, że cała ta teraźniejsza młodzież taka była; wiele też w duszy przypisywał nieszczęsnej swej miłości dla hrabiny Natalji.
Osobliwszy sposób życia, jaki wiódł młody książę, budził rzeczywiście politowanie; znosił on egzystencję, nic więcej. Zostawiony sam sobie, zamykał się, marzył, usypiał.
Zenon próbował nieraz czemś go zelektryzować, było to niepodobieństwem. Słuchał, uśmiechał się, odpowiadał, czasem dość żywo rozprawiał, a nazajutrz wpadał w dawną apatję.
— Wolałbym, — szeptał bardzo cicho generał — żeby choć jakie głupstwo zrobił, byle dał znak życia; to powolne konanie, licho wie, co jest. Myśmy zamłodu innymi byli, ale teraźniejsze czasy zużywają ludzi tak szybko!
Nagły wyjazd Roberta przecież tę senność jakąś przerwał. Chociaż pozornym powodem były jeszcze okrawki dawnych interesów, domyślano się, że rzeczywistą pobudką musiało być coś innego. Książę Hugon był pewny, że powołuje go hrabina Natalja.
— Żeby tylko do licha nie ożenił się jeszcze, — mówił Zenonowi — bo i to na nasze głowy spaść może, ale nie, ale nie!
Pomimo że poczta księcia Roberta wprost szła do rąk jego, ludzie wiedzieli, że jakieś listy odbierał, odpisywał, że korespondencja była bardzo czynną. Niezmiernie ciekawa panna Antonina na adresach kopert dopatrzyła się ręki kobiecej, chciała dojść, do kogo książę Robert odpisywał, ale tego dokazać nie mogła. Listy on sam na pocztę oddawał, tak że nikt ich nigdy nie widywał.
Wyjazd prawie nagły zaciekawił, poruszył wszystkich, oprócz spokojnego szambelana... oczekiwano niecierpliwie wiadomości.
W istocie od owego pożegnania z hrabiną Natalją, książę Robert ciągle do niej pisywał; listy te całe jego teraźniejsze życie stanowiły. Był to niemal dziennik, prowadzony dla niej, wiernie wszystkie powtarzający myśli i wrażenia. Tak samo biedna, osamotniona kobieta przysyłała Robertowi sprawozdania ze swego życia. Zdało im się w ten sposób, że prawie żyli z sobą razem, spowiadając się sobie.
Gdy nadeszły dni ciężkich prób, Robert zrazu przerwał korespondencję, bo nie mógł ani kłamać, ani truć kobiecie jej samotności, dodając opis prób, które przechodził. Na gwałtowne jej domagania się o wiadomość, napisał prawdę, opowiedział wszystko, co przebywali, z rodzajem bolesnej ironji malując wypadki, które jakiś fatalizm zdawał się nad głowami rodziny skupiać.
Hrabina Natalja tak była przejęta i dotknięta ich niedolą, że gotowa ze swej strony do najcięższych ofiar, byłaby siebie poświęciła dla ocalenia rodziny, której losy związane były z Roberta losem. Wiedziała o całem niefortunnem staraniu o hrabiankę Alfonsynę, upatrywała jedyny ratunek w ożenieniu bogatem księcia, a że przekonana była, iż hrabianki kochać nie mógł, może dlatego samego wolałaby była wydać ją za niego, niż obawiać się, by inna nie odebrała jej serca. Postanowiła więc heroicznie starać się pocichu o związanie zerwanych stosunków, przekonana, iż tego dokazać potrafi.
Myśl była dziwna, lecz ofiary takie bezprzykładne nie są. Hrabia z córką bawił jeszcze w Warszawie, wiedział, że w hrabinie Natalji kochał się niegdyś książę i ona się tego domyślała, nie mogła więc zrazu sama być czynną i zbliżać się do nich, ale miała przyjaciółki, stosunki, była kobietą i chciała pomóc Robertowi, którego kochała, właśnie dlatego, że Alfonsyna była mu obojętna.
Raz powziąwszy tę myśl, zajęła się nią tak czynnie, tak gorączkowo, jakby jej własne szczęście od tego zawisło. W parę dni wiedziała już o stosunkach hrabiego, o przyjaciółkach Alfonsyny i znalazła Angielkę, przez którą wpłynąć mogła na Alfonsynę.
W sercu hrabianki pozostało czułe wspomnienie księcia; wzdychała do niego potajemnie, hrabia żałował tytułu i imienia. W chwili, gdy groźna katastrofa zupełną zagroziła ruiną Brańskim, pilnowano, ażeby wiadomość o tem nie doszła do uszów hrabiego, potem dano rozgłos ogromny podźwignięciu się książąt.
Miss Burglife nieustannie napomykała ojcu, iż zbytecznie się z odprawą księcia pośpieszył, zaręczając, że w sercu Alfonsyny pozostało gwałtowne doń przywiązanie, które całe jej życie zatruć mogło. Hrabia tłumaczył się, opędzał, nie lubiąc mówić o tem, a prawdę rzekłszy, zły był na siebie.
Gdy wieść się rozeszła o oczyszczeniu z długów Brańska i uwolnieniu od wierzycieli, poszedł do Aurelego, posłał go do mecenasa i otrzymał potwierdzenie wiadomości, że długi były spłacone.
— Musieli wziąć ciepłą ręką sufragana oddaną spuściznę, — rzekł w duchu — głupstwo się zrobiło.
Alfonsyna wzdychała tem bardziej, że nikt się jej nie trafiał, oprócz takich młodzieńców, których świeże rękawiczki i papierowe kołnierze cały stanowiły majątek. Miss Burglife przypominała jej pięknego księcia. W towarzystwach, w których bywali, bardzo zręcznie napomykano o księciu Robercie, wychwalano go, a zarazem dowodzono, że cała historja o hrabinie Natalji była przekręcona, fałszywa, czego życie jej teraźniejsze najlepiej dowodziło.
Osnuta intryga, jeśli ją tak nazwać można, grunt doskonale przygotowała; w danej chwili Natalja napisała list gorący, nalegający, przymuszający Roberta, ażeby przybył i — dla jej spokoju, dla jej dobrej sławy, równie jak dla szczęścia rodziny — wrócił do starania o Alfonsynę. Obiecywano mu to ułatwić.
Książę Robert wybrał się więc bez wielkiego pragnienia i wielkich nadziei, rad, że Natalję zobaczy, nie mówiąc nic nikomu dlatego, iż myślał, że pewnie powróci z niczem, nakarmiwszy się tylko widokiem ukochanej.
Wyjazd ten dla Brańska był nieodgadniony, tajemniczy, niezrozumiały; generał tylko czuł w nim rękę kobiety i w tem się nie mylił.
Oczekiwano wiadomości niecierpliwie. Panna Antonina biegła zawsze pierwsza do oficyn, przetrząsała pocztę i pierwsza dowiadywała się, że listu od księcia Roberta nie było.
Książę, wyjechawszy przez posłuszeństwo, cieszył się tem jedynie, że hrabinę Natalję zobaczy. Tu jednak u niej dom teraz tak był urządzony, iż tylko przy świadkach mógł być przyjętym. Daleka krewna pani, niemłoda już panna, mieszkała z nią razem i jak cień chodziła za nią. Było obrachowane, ażeby pierwsze widzenie się przy tym świadku nastąpiło i przybrało chłodne a przyzwoite formy.
Książę Robert mocno był tem zmieszany i dotknięty; ściśnieniem ręki, spojrzeniem i cichem słowem starano się go wynagrodzić.
Nazajutrz rozkazywała hrabina Natalja, ażeby, oddawszy ranną wizytę państwu Dolskim, którzy otwarty dom mieli, do najświetniejszych należący, książę Robert wieczorem się u nich znajdował. Tu już ułożone tak było, ażeby spotkał Alfonsynę i jej ojca. Hrabina Natalja potrafiła mnóstwo osób wciągnąć w spisek i skłonić do czynnej pomocy.
Dom państwa Dolskich, ludzi niezmiernie bogatych, a starających się zająć stanowisko społeczne, do którego sama pani, z domu księżniczka S., miała prawo, był terytorjum neutralnem, na którem spotykali się ludzie do różnych, wszakże przedniejszych i wyższych warstw towarzystwa należący. Sam pan Ireneusz, człowiek bardzo wykształcony, wychowany starannie, rozumny, po ojcu wziął znaczne zakłady przemysłowe i fabryczne, prowadził je z wielkiem szczęściem i talentem; słynął z umiejętnego robienia fortuny, a że się ożenić potrafił z ubogą, ale wielkiego domu księżniczką S., napierał się mocno do arystokracji, do znaczenia i wpływu. Nie przychodziło mu to bez wielkich ofiar, które on jednakże czynił z pewnem wyrachowaniem roztropnem. Zabiegający, czynny, wciskał się wszędzie, był członkiem wszystkich stowarzyszeń, należał do wszystkich nowych projektów i zakładających się instytucyj, zasiadał w każdym komitecie, podpisywał mnóstwo prospektów, słowem, wysługiwał się gorliwie społeczeństwu, do którego chciał należeć. Przyjmowało go ono chętnie, naprzód dla majątku, potem dla imienia żony, wostatku dla osobistych przymiotów pana Dolskiego.
Śmiano się tylko z nieuzasadnionej jego pretensji do pochodzenia od wygasłej rodziny książąt na Dolsku, która, jak wiadomo, już w XVII wieku nie istniała. Dolski poznajdował był w aktach różne ku temu dowody, lecz choć mu ich nie zaprzeczano, powszechnie powątpiewano o rodowodzie i śmiano się z tej próżnostki rozumnego człowieka pocichu.
W kołach średniej klasy Dolski był bardzo liberalny i wysoko wynosił wartość pracy i zasługi osobistej człowieka. Stał tak wpośrodku i salon jego otwierał drzwi wszystkim wychowaniem i nauką uprawnionym żywiołom, nie odtrącając nikogo, prócz może najjaskrawszych odcieni.
Pani sama łączyła go ze sferami rodowemi, pan z bankierskiemi i tak zwaną inteligencją. Ponieważ napisał był kilka rozpraw w przedmiotach ekonomji politycznej i drukował parę artykułów w „Bibljotece Warszawskiej“, Dolski liczył się do literatów i w istocie nauki, oczytania, smaku miał może więcej od wielu z profesji pracowników na tem polu, na którem ochotnika łatwiej spotkać, niż regularnego żołnierza.
Wieczory w domu państwa Dolskich należały przez kilka zim do najbardziej uczęszczanych, do tych, na których musiał bywać koniecznie, kto się nieco szanował. Dolscy zapraszali wogóle bez wyboru wszystkich ludzi przyzwoitych, stanowiących tło salonu. Na niem świeciły gwiazdy, jak nocą błyszczą na ciemnych szafirowych niebiosach.
Hrabia z córką wcisnął się tam zaraz i nie chybił żadnego wieczoru, choć i Alfonsyna, i on szczęścia tam nie mieli. Atmosfera dla nich była jakoś do oddychania ciężka; Mościński milczał, słuchał, a ilekroć się odezwał, sam czuł, że nie do rzeczy; panna Alfonsyna obok znakomitości muzycznych popisać się z talentem nie śmiała, do rozmowy mieszała się mało i jaśniała najgłówniej blaskiem swych klejnotów. Te w istocie obudzały podziw i uwielbienie. Cicho powtarzano dokoła:
C’est une riche héritière.
Kilku młodych pozłacanych i tombakowych młodzieńców kręciło się już przy pannie, ale ta zbywała ich odstręczającym chłodem. Miss Burglife, stojąca na straży, nie dopuszczała żadnej bliższej znajomości.
Tegoż dnia, gdy książę Robert złożył swą kartę rano u państwa Dolskich, gospodarz, zobaczywszy ją (nawykł był bardzo szanować imiona, a rodzina żony była spokrewniona z Brańskimi), natychmiast pobiegł do hotelu, aby na wieczór zaprosić, chociaż był to ich dzień, więc nawet bez osobnej inwitacji byłoby się obeszło.
Cher cousin! — zawołał, ściskając go. — Przyjdźże, proszę cię, dzisiaj; jest to nasz tygodniowy wieczór, zwyczajny... ale poznacie na nim, lub przypomnicie się... całej Warszawie, bo u nas schodzi się, co jest wybranego, zewsząd... i artyści, i literaci, i naszego świata ludzie, i finansowy świat présentable, słowem, co chcesz...
Hrabina Natalja umyślnie jakoś ten wieczór natychmiast po przyjeździe wyznaczyła, ażeby hrabia i jego córka nie dowiedzieli się nawet wprzód o przyjeździe księcia Roberta.
Mniej więcej określona była rola, jaką miał odegrać przy spotkaniu, zależało jednak wiele od znalezienia się hrabiego, na którego zgryzoty i żal rachowano. Książę Robert miał, lub nie miał się przybliżyć do Alfonsyny wedle tego, jak ona przez miss Burglife życzenie swe objawić mogła. W każdym razie Angielkę powinien był pozdrowić uprzejmie i w dłuższą z nią wdać się rozmowę. Tak mu nakazano, a książę Robert był biernym i posłusznym na podziw, gdy tylko nie szło o Natalję. Nie opierał się jej projektowi w widokach ocalenia rodziny, szczęścia wszakże nigdy spodziewać się już nie mógł.
Chociaż miano o ósmej schodzić się u państwa Dolskich, ponieważ nikt bardzo wczesnym być sobie nie życzył, spóźniali się goście, tak że dopiero około dziesiątej salon się ożywiał. Hrabina Natalja zapowiedziała, że tego dnia nie będzie, lecz dodała razem, iż najdokładniejszy raport otrzyma od swych przyjaciółek.
Po dziewiątej książę Robert wyjechał. Salony były już pełne... w pierwszym zaraz spotkał go sam gospodarz i poprowadził do żony, która ze szczególnem odznaczeniem dawno niewidzianego kuzyna przyjęła, posadziła go przy sobie, przytrzymała i widocznie chciała okazać, iż wielki ma dla niego szacunek.
Przechodząc z Dolskim przez pokoje, Robert dostrzegł już hrabiego, który na widok jego niespokojnie się rzucił, podbiegł kilka kroków, jakby się chciał przekonać, że go oczy nie zwodzą, i zniknął. Niedaleko od gospodyni siedziała panna Alfonsyna, która zbladła dziwnie na widok Roberta, odwróciła się do miss Burglife i napróżno starała się ukryć wielkie wzruszenie. Książę Robert, po rozmowie z panią domu, wysunął się, okrążył salon i, wedle programu, pozdrowiwszy ukłonem hrabiankę, która głowę szybko odwróciła, przysiadł się poufale do Angielki.
— Dawno książę przybyłeś?
— Wczoraj.
— Co za niespodziane spotkanie! Zabawisz tu książę długo?
Tak rozpoczęła się pogadanka, której Robert starał się nadać cechę wesołą. Mościński we drzwiach salonu na straży śledził ją oczyma, nie wiedząc, co mu począć wypada. Witać się, nie witać — znać czy ignorować... W niepewności był wielkiej, gdy gospodarz go zaczepił pytaniem, czy księcia Roberta widział?
— A spostrzegłem właśnie, — odezwał się Mościński — to nasz kuzyn, ale, jeśli mi pozwolicie, przyznam się wam, jesteśmy trochę nabakier. Coś zaszło — nieporozumienie, starał się trochę o Alfonsynę i z tego powodu rozstaliśmy się zimno. Sam teraz nie wiem, czy mi wypada zbliżyć się, czy nie?
— Zawsze wypada być grzecznym — odparł Dolski. — Cóż tam znowu!... możecie bliższych nie mieć stosunków, ale niepodobna udawać, że się nie zna. Chodź, przy trzeciej osobie, to ci pójdzie łatwiej.
Opierał się nieco Mościński, ale chwycony pod rękę, poszedł; zbliżył się do księcia Roberta, który wstał i ukłonił się, hrabia odetchnął. W tej chwili Dolski go puścił i zostawił samym, Mościński nie wahał się bliżej przystąpić.
— Czy mogę spytać księcia, jak się tam w Brańsku mają?
— Bardzo hrabiemu dziękuję, — rzekł Robert — ojciec mój zdrów, jak na swój wiek. Ponieśliśmy bolesną stratę przez zgon księdza sufragana; generał cierpiał nad tem wiele.
— A księżniczka?
— Stella i wszyscy zdrowi.
— Na długo tu książę przybył?
— Dla interesów, to dosyć powiedzieć, czas oznaczyć trudno. Hrabia zabawi jeszcze w Warszawie?
— Zapewne, zapewne, zabawimy...
Rozmowa już się dla braku materjału zerwać miała, gdy Mościński nagle heroiczne powziął postanowienie. Przybliżył się jeszcze na parę kroków, uśmiechnął... i szepnął:
— Gdybym śmiał księcia prosić na słówek parę.
Robert wstał i okazał gotowość na rozkazy. Przesunęli się przez tłum i weszli do gabinetu, w którego kącie dwie znakomitości łyse zajęte były kwestją społeczną tak zażarcie, iż nikomu przeszkadzać w poufnej rozmowie nie mogły.
Hrabia miał minę rozrzewnioną.
— Książę mi nie masz za złe? — rzekł błagająco. — Zapomnijmy o wszystkiem, bądźmy dobrymi przyjaciółmi. Ja chętnie się przyznaję do winy. Człowiekowi nagadano nie wiedzieć co, a ja jestem czasem gorączka.
Podał rękę drżącą; Robert, kłaniając się, w milczeniu ją przyjął.
— Nie mam najmniejszej urazy — rzekł.
— To chwała Bogu.
Mościński oddychał, promieniał, że z fałszywego położenia wyjść potrafił. Zamienili jeszcze słów parę, ktoś nadszedł i wrócili do salonu.
Ponieważ pokoje wszystkie szły naprzestrzał, oko Alfonsyny mogło nieznacznie śledzić wszystkie ojca ruchy, fizjognomję i domyślać się jakiegoś pojednania. Twarzyczka żółtawa hrabianki zarumieniła się nieznacznie, miss Burglife spojrzała na nią i szepnęła:
— Książę się do hrabiego zbliżył. Widzisz, kochana Alfonsyno, nigdy nie trzeba wyrokować o przyszłości, on ma pewnie serce tobą zajęte. Źle, żeś go tak zimno przyjęła.
Hrabianka nie odpowiedziała na to nic, ale cichy uścisk ręki przyjaciółki i jeszcze żywszy rumieniec, na twarz jej występujący, dowiodły, że w sercu mieszkało jakieś uczucie. W głowie czy w niem, tego miss Burglife nie rozwiązywała, a są niby-uczucia, które w głowie mieszkają i należą może, jak orły mieszkające na skałach, do najdrapieżniejszych ptaków.
Tak zeszła część tego pamiętnego wieczora. Hrabia dwa czy trzy razy, dla okazu przed ludźmi, rozmawiał w salonie z księciem Robertem, książę parę słów rzucił miss Burglife, a choć oko Alfonsyny śmielej na nim spoczęło, nie zaczynał rozmowy.
Na początek wszystko szło jak najlepiej, a do dnia nazajutrz odebrał bilecik hrabiny Natalji, zapraszający na obiad dla obmyślenia dalszego programu.
Robertowi wszystko to dosyć było obojętne, ale kilka godzin z hrabiną płaciło za te strategiczne zabiegi, w których skutek wierzyć się nie zdawał.
Jeszcze się był nie ubrał, gdy oznajmiono mu hrabiego. Odwiedziny te miały znaczenie wielkie, przynajmniej oznaczały wyraźnie chęć zupełnego przejednania.
Mościński wszedł uśmiechnięty; zrazu mówił tylko o pogodzie, potem przeszedł do interesów familijnych, naostatek, już przy pożegnaniu, odezwał się, cisnąc dłoń księcia Roberta:
— Już mi też książę tego nie odmawiaj, ażebyś choć dla oka ludzkiego był u mnie. Co tam było, to było; wzajemnie sobie przebaczmy, a wszakże dobrymi krewnymi i przyjaciółmi być zawsze możemy. Alfonsyna też pragnie się sama przekonać, iż do nas urazy nie macie... Soyez assez bon, odwiedź nas, proszę.
Książę przyrzekł, rozeszli się w bardzo dobrych stosunkach.
Hrabina Natalja, oprócz tego rannego spotkania, wiedziała o wszystkiem bardzo dokładnie, dała rękę do pocałowania księciu Robertowi w nagrodę jego posłuszeństwa, śmiała się jakoś dziwnie, a gdy opowiedział o wizycie hrabiego, zarumieniła się aż, rada zwycięstwu. Jak to uczucie jej i tę dziwną gorliwość miał sobie tłumaczyć książę, sam nie wiedział, było mu smutno. Spytał nawet.
— Mój drogi Robrecie, — szepnęła cicho — mam może na sumieniu, żem ci życie złamała. Niechże mu ulżę, myśląc, że się choć do materjalnego spokoju i dobrego bytu rodziny waszej przyłożę. Miłość młoda przechodzi i ostyga, życia nędza i wymagania zostają.
Zapłakała, otarła łzy i zamilkli.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.