Przejdź do zawartości

Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Morituri.djvu/369

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Ale wzrok, istne oczy bazyliszka.
— Trzeba będzie zapobiec, żeby go do ciebie nie dopuszczano.
Szambelan głową potrząsł.
— Uchowaj Boże, uchowaj Boże! Proszę tego nie czynić. Gdy go się raz przyjęło, przyjmować będę, a przyznam się, że choć mnie raził wejrzeniem, właśnie dlatego obudzą we mnie ciekawość. I radbym przy bliższej znajomości rozpytać go o rodzinę. Znałem niegdyś Zembrzyńskich, ubogą, bardzo biedną szlachtę! Może to z tych samych. Ale oczy, ale oczy! — zakończył, jakby sam mówiąc do siebie.

Ze wszystkich członków rodziny może najdziwniejszą zagadką, nawet dla tych, co z nim codziennie obcowali, był książę Robert. Grał on rolę bierną aż do ostateczności, chociaż obojętność jego stosowała się raczej do własnej jego osoby, niż do rodziny, dla której i przywiązanie, i poświęcenie okazywał najchętniejsze. Ale potrzeba było bodźca jakiegoś, coby go popychał, któryby mu przypominał, że się ruszać, że coś począć należało.
On sam, jakby półsenny, najszczęśliwszy był zamknięty w swem mieszkaniu z książką, którą przewracał, nie czytał. Życie go nic nie obchodziło, nie zajmował się niem, chyba dla drugich trzeba było coś robić, wtenczas powołany stawał. Tak na dany znak starał się o hrabiankę, tak w ostatniej katastrofie krzątał się, pomagał, pisał i znać było, że bolał. Boleć tylko umiał, żyć — nie. Generał, który mu się przypatrywał bacznie, znajdował, że cała ta teraźniejsza młodzież taka była; wiele też w duszy przypisywał nieszczęsnej swej miłości dla hrabiny Natalji.
Osobliwszy sposób życia, jaki wiódł młody książę, budził rzeczywiście politowanie; znosił on egzystencję, nic więcej. Zostawiony sam sobie, zamykał się, marzył, usypiał.