Moje życie (Czechow)/XVI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Anton Czechow
Tytuł Moje życie
Podtytuł Opowiadanie prowincyonalisty
Pochodzenie Nowele
Wydawca Spółka Wydawnicza Polska
Data wyd. 1905
Druk Drukarnia »Czasu«
Miejsce wyd. Kraków
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Моя жизнь
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XVI.


Wieczorem wybrała się do miasta.
W ostatnich czasach jeździła często do miasta i nie wracała na noc do Dubieczni. Podczas jej nieobecności nie mogłem pracować, ręce mi opadały i traciłem siły; nasze ogromne podwórze wydawało mi się nudnym, wstrętnym placem, ogród szumiał złowrogo i bez niej dom, drzewa, konie nie były już dla mnie »naszemi«.
Nie wychodziłem wcale z domu, siedziałem ciągle przy stole, obok jej szafy z wiejsko-gospodarskiemi księgami, tymi byłymi ulubieńcami, teraz już niepotrzebnymi, a które jakby zawstydzone spoglądały na mnie z półek. Godzinami całemi, dopóki biła godzina siódma, ósma, dziewiąta, dopóki za oknem nie zapadła czarna, jak sadza, noc jesienna, oglądałem jej starą rękawiczkę, albo pióro, którem zwykle pisała, lub jej maleńkie nożyczki; niczem zupełnie się nie zajmowałem i coraz jaśniej zdawałem sobie sprawę, że jeśli przedtem cośkolwiek robiłem, jeśli orałem, kosiłem, rąbałem, to tylko dlatego, że ona tego chciała. I gdyby mi kazała czyścić głęboką studnię, w której musiałbym brnąć po pas w wodzie, wlazłbym i do studni, nie zastanawiając się, czy to potrzebne, czy też nie. A teraz, kiedy jej przy mnie nie było, Dubiecznia ze swemi rozwalinami, ze swym brudem, ze skrzypiącemi okiennicami, ze złodziejami we dnie i w nocy była dla mnie chaosem, w której każda praca byłaby bezużyteczną. Bo i poco tu pracować, poco się troszczyć myślą o przyszłości, jeśli czułem, że tracę grunt pod nogami, że rola moja w Dubieczni już odegrana, jednem słowem, że czeka mnie ten sam los, który spotkał księgi gospodarskie. Ach, jakże strasznie cierpiałem w nocy, podczas długich godzin samotności, kiedy co chwila nadsłuchiwałem ze strachem, czekałem niejako, czy ktobądź nie krzyknie, że czas już, abym się stąd wyniósł. Nie żałowałem Dubieczni, żałowałem mojej miłości, dla której widocznie też nadchodziła jesień. Jakież to olbrzymie szczęście kochać i być kochanym i jak strasznem jest uczucie, że się zaczyna spadać z wysokiego piedestału!
Masza wróciła z miasta na drugi dzień przed wieczorem. Była z czegoś niezadowolona, ale starała się to ukryć, zapytała tylko dlaczego drugie okna wstawione, twierdziła, że udusić się można. Wyjąłem dwie framugi. Jeść nam się nie chciało, ale usiedliśmy do kolacyi.
— Idź, umyj ręce — rzekła żona. — Czuć farby od ciebie.
Przywiozła z miasta nowe ilustrowane dzienniki i zaczęliśmy je razem po kolacyi oglądać. W dodatkach umieszczone były najświeższe żurnale mód. Masza przeglądała je pobieżnie i odkładała na bok, chcąc je później dokładnie obejrzeć. Jedna z sukien, z szeroką, jak dzwon, gładką spódnicą i z wielkimi rękawami zwróciła jej uwagę i przypatrywała jej się przez chwilę uważnie.
— To nie złe — rzekła.
— Tak, dobrze byłoby ci w takiej sukni. Bardzo dobrze.
I patrząc z rozrzewnieniem na suknię, lubując się widokiem szarego rysunku, tylko dlatego, że jej się podobał, mówiłem dalej czule:
— Cudowna, prześliczna suknia! Piękna, cudowna Masza! Najdroższa moja Masza!
I łzy spłynęły z mych oczów na szary rysunek.
— Zachwycająca Masza... — szeptałem — Miła, droga Masza...
Poszła i położyła się, a ja godzinę jeszcze siedziałem przy stole i oglądałem ilustracye.
— Szkoda, żeś wyjął okna — odezwała się z sypialnego pokoju. — Boję się, że będzie za zimno. Czy czujesz, jak wieje?
Przeczytałem coś niecoś z »rozmaitości« o wytwarzaniu najtańszego atramentu i o największym na świecie brylancie. I znów wpadł mi w ręce rysunek z modną suknią, która jej się tak podobała i wyobraziłem ją sobie na balu z wachlarzem w ręku, z obnażonemi ramionami, promieniejącą, zachwycającą, obeznaną z muzyką, z malarstwem, z literaturą, i jakże maleńką, nędzną wydała mi się moja rola!
Spotkanie się i małżeństwo nasze było tylko epizodem, których niemało jeszcze będzie w życiu tej żywej i hojnie obdarzonej kobiety. Wszystko najlepsze na świecie było, jak już mówiłem, na jej usługi, otrzymywała to darmo i nawet ideje i modny ruch umysłowy służyły dla jej rozkoszy, dla urozmaicenia jej życia; ja zaś byłem tylko furmanem, który od jednej rozrywki przewiózł ją do drugiej. Teraz byłem już niepotrzebny, ona odleci, a ja zostanę sam.
I jakby w odpowiedzi na moje myśli rozległ się na dworze rozpaczliwy krzyk:
— Stra-a-ż!
Był to cienki kobiecy głos i jakby chcąc go przedrzeźnić, zawył w kominie wiatr równie przenikliwie. Upłynęło pół minuty i znów dało się słyszeć wśród szumu wiatru wołanie, ale jakby z drugiego końca podwórza:
— Stra-a-ż!
— Misaelu, czy słyszysz? — zapytała cicho żona. — Czy słyszysz?
Wyszła do mnie z sypialni w samej koszuli, z rozpuszczonymi włosami i nadsłuchiwała, patrząc w ciemne okna:
— Duszą kogoś! — rzekła. — Tego jeszcze brakowało.
Wziąłem broń i wyszedłem. Na dworze było bardzo ciemno, wiał silny wicher, trudno było utrzymać się na nogach. Podszedłem do bramy, nadsłuchiwałem, drzewa szumią, wiatr świszczy i w ogrodzie, widać u głupiego chłopka, leniwie pies się odzywa; za bramą ciemność straszna, na linii niema ani jednego światełka. I przy oficynie, w której był przed rokiem kantor, rozległ się nagle przygłuszony okrzyk:
— Stra-a-ż!
— Kto tam? — zawołałem.
W pobliżu biło się dwoje ludzi. Jeden z nich pchał, drugi bronił się i obaj ciężko dyszeli.
— Puść! — mówił jeden i poznałem Jana Czeprakowa; on to krzyczał takim kobiecym głosem. — Puść, przeklęty, bo ci ręce poobgryzam!
W drugim poznałem Mojżesza. Rozłączyłem ich i przytem nie wytrzymałem i uderzyłem Mojżesza dwa razy w twarz. Upadł, podniósł się i uderzyłem go po raz trzeci.
— Chciał mnie zabić — mruczał. — Dobierał się do matczynej komody... Ja go chcę dla bezpieczeństwa zamknąć w oficynie.
A Czeprakow był pijany, nie poznał mnie i głęboko wzdychał, jakby dla nabrania tchu, żeby znów przywołać strażnika.
Zostawiłem ich i wróciłem do domu. Żona moja, już ubrana leżała na łóżku. Opowiedziałem jej o tem, co się działo na dworze, nie zamilczałem i o tem, że biłem Mojżesza.
— Straszne jest życie na wsi — rzekła. — I jaka to długa noc. Boże drogi.
— Stra-a-ż! — rozległo się znów po chwili.
— Pójdę ich zamknąć — rzekłem.
— Nie, daj im spokój, niech sobie tam poprzerzynają gardła — odrzekła z wyrazem wstrętu na twarzy.
Patrzała na sufit i przysłuchiwała się hałasom na podwórzu, a ja siedziałem z boku, nie śmiejąc z nią rozmawiać, z takiem uczuciem, jak gdybym to ja był winien, że na dworze wołają strażnika i że noc taka strasznie długa.
Milczeliśmy oboje i czekaliśmy z niecierpliwością chwili, kiedy w oknach zabłyśnie zorza poranna. A Masza ciągle patrzała, tak jakby się nagle budziła z letargu i zrozumieć nie mogła, jak ona, taka mądra, wykształcona, taka wytworna, mogła się dostać na nędzną, głęboką prowincyę, w towarzystwo nędznych ludzi i jak mogła zapomnieć się do tego stopnia, że aż dała się pociągnąć przez jednego z tych ludzi i przez przeszło pół roku była jego żoną. Teraz wyglądała, jak gdyby jej było wszystko jedno, czy to ja, czy Mojżesz, czy Czeprakow; wszystko zlało się w jej oczach w ten dziki, pijany okrzyk: »stra-a-ż!« — i ja i nasze małżeństwo i nasze gospodarstwo i jesienna pogoda; i kiedy wzdychała, lub unosiła się, aby się wygodniej położyć, czytałem na jej twarzy jedną i ciągle tą samą myśl: — »O, żeby jak najprędzej było rano!«
Skoro świt wyjechała.
Zostałem w Dubieczni jeszcze przez trzy dni, oczekując jej powrotu, następnie zniosłem wszystkie nasze rzeczy do jednego pokoju, zamknąłem go i poszedłem do miasta. Gdy zaszedłem do inżyniera był już wieczór i na Wielkiej Dworjańskiej paliły się latarnie. Paweł oznajmił mi, że w domu niema nikogo: Wiktor Iwanycz wyjechał do Petersburga, a Marya Wiktorówna musi być u Ażoginych na próbie. Pamiętam z jakiem wzruszeniem szedłem później do Ażoginych, jak biło i zamierało me serce, gdym szedł po schodach i na górze długo zatrzymałem się przed drzwiami, nie mając odwagi wejść do tej świątyni muz! W sali na stoliku, na fortepianie, na scenie paliły się świece, wszędzie po trzy, pierwsze przedstawienie miało się odbyć trzynastego, a teraz pierwsza próba miała miejsce w poniedziałek — dzień feralny. Walka z przesądami! Wszyscy miłośnicy sztuki byli zebrani; najstarsza, średnia i najmłodsza chodziły po scenie, czytając swe role z małych zeszycików. Z boku, zdala od innych stał Riedka nieruchomo, oparty skronią o ścianę i z uwielbieniem patrzał na scenę, czekając na rozpoczęcie próby. Wszystko, tak jak było!
Skierowałem się w stronę pani domu, trzeba było się przywitać, ale nagle wszyscy zaczęli sykać, dając mi znaki, abym nie stukał nogami. Zrobiło się cicho. Otworzono fortepian, usiadła przed nim jakaś dama, mrugająca bezustannie oczami, a po chwili zbliżyła się moja Masza, w wyciętej sukni, piękna, ale jakąś niezwykłą pięknością, nie podobna zupełnie do tej Maszy, która na wiosnę przychodziła do mnie do młyna; zaczęła śpiewać:


»Dlaczego ja ciebie kocham, o świetlana nocy?«

Pierwszy raz od początku naszej znajomości słyszałem jej śpiew. Miała piękny, silny głos, słuchając jej miałem uczucie, że jem dojrzałą, słodką, pachnącą dynię. Skończyła, przyklasnęli jej, a ona uśmiechała się, zadowolona, rzucając krótkie spojrzenia, przerzucając nuty, poprawiając ozdoby sukni, wyglądała, jak ptak, który wydostawszy się na wolność, próbuje swych skrzydeł. Włosy miała zaczesane na uszy, wyraz jej twarzy był nieprzyjemny, nieładny nawet, wyzywający, jak gdyby chciała krzyknąć na nas, jak na konie: »Hej, wy, maleńkie!«
Musiała być bardzo w tej chwili podobną do swego dziada, furmana.
— I ty tutaj, Misaelu? — zapytała, podając mi rękę — Czy słyszałeś, jak śpiewałam? No, jakże uważasz? — i nie czekając na moją odpowiedź, Masza roztargniona mówiła dalej: — Bardzo dobrze, żeś przyjechał. Oznajmiam ci, że wyjeżdżam dziś wieczór na pewien czas do Petersburga. Czy pozwalasz?
O północy odwiozłem ją na dworzec. Uścisnęła mnie serdecznie, widocznie wdzięczna za to, że jej nie stawiam niepotrzebnych pytań, obiecywała, że często pisać będzie, a ja ściskałem mocno jej ręce i całowałem je, z trudem wstrzymując się od łez, nie mówiąc ani słowa.
A gdy wyjechała, stałem długo jeszcze patrząc na oddalające się światło, wołałem za nią w sercu pieszczotliwemi nazwami i mówiłem cicho:
— Moja miła, droga Masza...
Nocowałem u Karpówny, a już nazajutrz rano pracowałem razem z Riedką u bogatego kupca, wydającego córkę za doktora.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Anton Czechow i tłumacza: anonimowy.