Strona:Antoni Czechow - Nowele.djvu/321

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Był to cienki kobiecy głos i jakby chcąc go przedrzeźnić, zawył w kominie wiatr równie przenikliwie. Upłynęło pół minuty i znów dało się słyszeć wśród szumu wiatru wołanie, ale jakby z drugiego końca podwórza:
— Stra-a-ż!
— Misaelu, czy słyszysz? — zapytała cicho żona. — Czy słyszysz?
Wyszła do mnie z sypialni w samej koszuli, z rozpuszczonymi włosami i nadsłuchiwała, patrząc w ciemne okna:
— Duszą kogoś! — rzekła. — Tego jeszcze brakowało.
Wziąłem broń i wyszedłem. Na dworze było bardzo ciemno, wiał silny wicher, trudno było utrzymać się na nogach. Podszedłem do bramy, nadsłuchiwałem, drzewa szumią, wiatr świszczy i w ogrodzie, widać u głupiego chłopka, leniwie pies się odzywa; za bramą ciemność straszna, na linii niema ani jednego światełka. I przy oficynie, w której był przed rokiem kantor, rozległ się nagle przygłuszony okrzyk:
— Stra-a-ż!
— Kto tam? — zawołałem.
W pobliżu biło się dwoje ludzi. Jeden z nich pchał, drugi bronił się i obaj ciężko dyszeli.
— Puść! — mówił jeden i poznałem Jana Czeprakowa; on to krzyczał takim kobiecym głosem. — Puść, przeklęty, bo ci ręce poobgryzam!
W drugim poznałem Mojżesza. Rozłączyłem ich i przytem nie wytrzymałem i uderzyłem Mojżesza dwa razy w twarz. Upadł, podniósł się i uderzyłem go po raz trzeci.
— Chciał mnie zabić — mruczał. — Dobierał się do matczynej komody... Ja go chcę dla bezpieczeństwa zamknąć w oficynie.