Mohikanowie paryscy/Tom XVIII/Rozdział V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Mohikanowie paryscy
Podtytuł Powieść w ośmnastu tomach
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1903
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Mohicans de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom XVII
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


V.
Łańcuch.

Stary zamek Bicetre, położony na wybrzeżu Ville-juslf, w bliskości wioski Gentilly, z prawej strony drogi do Fontainebleau, o milę na południe oddalony od Paryża, przedstawia oczom zbłąkanego podróżnika jeden z najposępniejszych widoków, jakie sobie można tylko wymarzyć.
W istocie ciężka ta i czarna gromada kamieni, widziana z pewnej odległości, ma pozór jakiś dziwny i straszny, fantastyczny i wstrętny.
Zdaje się, że widzisz jak przelatują nad tem miejscem z rozwianym włosem, zgrzytając zębami, wszystkie choroby, wszystkie nędze, wszystkie występki i zbrodnie, które unoszą się tam w powietrzu, począwszy od epoki króla Ludwika Świętego, aż do naszych czasów.
Zarazem schronienie i więzienie, szpital i dom warjatów. zamek Bicetre przypominał starożytny opuszczony burg niemiecki, nawiedzany przez widma i czarownice piekielne.
Doktor Parisot wyrzekł o Bicetre w raporcie, jaki podał na radzie więziennej ogólnej, że jest wcielonem piekłem poetów.
Ze współczesnych, kto zwiedzał to siedlisko szatanów przed dwudziestu laty, może poświadczyć o prawdzie naszego słowa.
Wtedy to na podwórzu Bicetre odbywała się ceremonia okuwania ludzi.
Prawdziwie, widok ten, który zaczynał się na owym ponurym dziedzińcu a kończył w Brest, Rocheforcie lub Tulonie, był okropnym i można to dobrze zrozumieć, że sam nawet oswojony z tem Gibąssier, szedł z wielką niechęcią odgrywać rolę swoją w tym smutnym melodramacie.
Pierwsze przygotowania do okucia, jak powiedzieliśmy, wykonywały się na wielkim dziedzińcu zamkowym.
Tego rana widok dziedzińca, pogrążonego w gęstej mgle porannej, zdawał się jeszcze więcej złowrogim niż zazwyczaj.
Niebo było szare; powietrze ostre.
Kilka postaci z łotrowskiemi twarzami, z odrażającemi minami błąkało się tu i owdzie jak żałosne cienie, zamieniając od czasu do czasu parę słów w języku niezrozumiałym dla każdego, kto nie był tym cieniem.
Przechadzka trwała już z półtorej godziny, gdy inne postacie, o twarzach równie obrzydliwych, przyszły połączyć się z pierwszymi i pozdrowiwszy towarzyszy w ich języku rzuciły na ziemię ciężkie łańcuchy i rozliczne okucia, któremi były obciążone.
Byli to skazani na uwięzienie, którzy wykonywali w Bicetre czynność posługaczy.
— Będziesz miał dziś porządną porcję! powiedział człowiek z pierwszej gromady do jednego z świeżo przybyłych, który ocierał twarz spoconą.
— Daj pokój, odrzekł tenże, pokazując na okucia, które tylko co złożył, przyniosłem tego trzy razy więcej niż zawsze!
— Więc ich jest tylu? podjął znów pierwszy.
— Blisko trzystu.
— Jeszcze nigdy takiej gromady nie było.
— Policz jeszcze łańcuszki ruchome, które im się na drogę dodadzą.
— Więc nie przechodzili przez proces? Czytam przecie uważnie gazety, a zauważyłem tylko dziewięciu skazanych.
— Zdaje się, że wszyscy inni, to dawni praktykanci.
— Czy ich znasz?
— Ja? podjął ze wstrętem więzień. O! fi!
W tejże chwili świst piszczałki z zamku rozległ się po dziedzińcu.
— Na miejsca! krzyknął ostro człowiek z pierwszej gromady, ostatni za wszystkimi.
Uszykowali się pod murami dziedzińca, każdy przed swojemi łańcuchami.
Jednocześnie przy odgłosie piszczałki wyłoniła się ze drzwi albo raczej furtki, prowadzącej na drugie podwórze, gromada składająca się ze trzystu lub czterystu skazanych, prowadzonych tak jak na smyczy przez oddział żołnierzy.
Zaledwie przybyli na dziedziniec, złoczyńcy wciągając w siebie powietrze, poczęli wydawać przeciągle okrzyki radosne, którym odpowiedział zdała ryk głuchy; byli to drudzy przestępcy, oczekujący na swą kolej zaczerpnięcia powietrza.
Pierwsi ludzie, których widzieliśmy włóczących się zanim odezwała się piszczałka, rzucili się na skazanych, pozdzierali z nich własne ubrania i poczęli skrzętnie przeglądać w najtajniejszych miejscach ich ciała, czy nie schowali jakiej broni lub jakiego zakazanego przedmiotu.
Potem inni starsi dozorcy, rzucili im, jak się kość psu rzuca, pewien rodzaj siermięgi szarawej dla okrycia nagości.
Podczas gdy ich rozbierano i gdy znów ubierali się, dozorcy szykując się do okuwania, rozłożyli na bruku cały szereg ciężkich łańcuchów.
Przy tej czynności drugi świst piszczałki dał się słyszeć. Na ten odgłos ustawiono każdego przestępcę w żelaznej obręczy, którą, dozorcy przeznaczeni do okuwania, podnosili im aż pod szyję. Jak skoro ubrano więźniów w te naszyjniki żelazne, człowiek olbrzymiego wzrostu i straszliwego karku wyszedł z ciemnego kąta, gdzie stał dotąd (możnaby rzec, iż wystąpił z muru) uzbrojony tak ciężkim młotem, iż przestraszyłby nim Tubalkaina wynalazcę i Wulkana procederzystę.
Był to klucznik więzienny.
Na widok olbrzyma kowala dreszcz zatrząsł całą gromadą, co dało jej na chwilę podobieństwo kłosów wiatrem poruszanych. I było czego drżeć, w samej rzeczy.
Klucznik więzienny, uzbrojony ciężkiem narzędziem, przeszedł za plecy każdego ze skazanych i silnem uderzeniem ciężkiego młota zagważdżał śrubkę spajającą obręcz, czynność, przy której złoczyńcy żywo schylali głowy z uczuciem przerażenia.
Po skończeniu czynności tej w całym oddziale, na świst piszczałki wychodził drugi oddział, następnie trzeci, i tak jeden za drugim, aż do liczby trzystu.
Gdy wszyscy zgromadzili się w dziedzińcu, połączono ich w pary.
Łańcuch łączący przechodził od naszyjnika do pasa, zaczepiał się i szedł do naszyjnika więźnia następującego, aż do końca kolumny, która stanowiła długi łańcuch podłużny.
Ale nie tu jeszcze najstraszniejsza strona tego widowiska. Rzeczą najokropniejszą i jeżeli nam wolno tak się wyrazić, malowniczą, było zachowanie się tych osobistości.
Chociaż koledzy w zbrodni, chociaż bracia w niedoli, choć ciasno przykuci jeden do drugiego i według wszelkiego podobieństwa skazani całe życie przebyć z sobą, złoczyńcy nie zgadzali się, zdawali się obcymi sobie.
Szarpali się wzajemnie.
Pośród nich dwaj nasi znajomi przedstawiali smutny widok starej przyjaźni, zerwanej w godzinie zguby.
Chcemy mówić o Papillonie i Carmagnolu, skutych w parze, ręką Opatrzności zapewne.
Papillon lżył Carmagnola a Carmagnol znieważał Papillona. Czyżby kto uwierzył?
Jeden stopień geograficzny, pod którym obaj się porodzili, był, że tak powiemy, przyczyną szorstkich objawów tej zaciętości.
Południowiec marsylczyk upokarzająco dotykał ile tylko mógł południowca z Bordeaux, a ten znów nazywał kolegę swego: „Rodańską gębą“.
Co się tyczy Brin-d’Aciera i Awoina, którzy figurowali w tej scenie, był to także opłakany widok, patrzeć na tych dwoje bliźniąt łańcucha.
Avoine nazywał Brin-d’Aciera „kapciuchem“, a Brin-d’Acier nazywał Avoina „jezuitą“.
Z drugiej strony w cieniu, przy furtce, prawie przy końcu kolumny Rafaelowski Gabrjel, z pochylonem czołem i prawie omdlały na rękach oddanego sobie przyjaciela Gibassiera, wzbudzał pozą żałującego grzesznika, politowanie patrzących.
Co do wytrawnego Gibassiera, ten zdawał się być ojcem zgromadzenia, „duszą“ całego łańcucha.
Bez wątpienia, że wszystkie oczy weń skierowane drażniły straszliwie jego nerwy; ale nie zdawał się zważać na ciekawość tłumu, albo raczej pogardzał nią widocznie.
Z pogodnem czołem, spokojnem okiem, z uśmiechem na ustach, zdawał się być pogrążony w słodkiem marzeniu, w pewnego rodzaju ekstazie, oznaczającej w połowie żal i nadzieję.
Nie zostawiałże bowiem za sobą ułudnych wspomnień? Czyż nie był wielbionym w dwudziestu zgromadzeniach spierających się o chwalę utrzymania go w gronie swem jako prezesa? Najdystyngowańsze kobiety stolicy czy nie wydzierały go sobie? Czyż niebo nie było czarno tego dnia na znak żałoby, przy odjeździe swego ukochanego syna?
Reszta bandy, nie mając zapewne takich samych przedmiotów do marzeń, daleką była od objawów podobnego spokoju.
Wprost przeciwnie, jak tylko zamocowano kneble, podniosły się głosy burzy, tysiące dzikich okrzyków, na wszystkie tony, przez dwieście piskliwych głosów, wywodząc piekielną symfonię, zmieszaną z wyciem, piszczeniem, okrzykami zwierzęcemi, złorzeczeniem i sprośnością.
Nagle, na znak jednego z gromady, milczenie zapanowało jakby za wpływem laski czarnoksięskiej; odezwał się głos intonujący okolicznościową śpiewkę w dość czystym szwargocie złodziejskim, śpiewkę, której wtórował każdy więzień, potrząsając silnie łańcuchem, co tworzyło złowrogie wrażenie. Rzekłbyś, koncert upiorów.
Byli na tym punkcie obrzędu, gdy świeża osobistość zjawiła się w dziedzińcu, z wielkiem osłupieniem tłumu, który skłonił się z uszanowaniem przed przybyłym.
Był to ksiądz Dominik.
Spojrzał ze smutkiem po gromadzie, a wznosząc oczy do nieba, zdawał się błagać miłosierdzia boskiego dla tych nieszczęśliwych. Następnie podchodząc do dowódzcy:
— Panie, wyrzekł, dlaczego nie zakuli mnie w łańcuch jak tych biedaków, kiedy ja tak samo występnym jestem i skazanym?
— Mości księże! odpowiedział dowódzca, ja wykonałem rozkazy, jakie odebrałem w tym względzie.
— Dano ci rozkaz puszczenia mnie wolno?
— Tak, mości księże.
— Kto taki?
— Pan prefekt policji.
W tej chwili powóz wjechał w dziedziniec Bicetre; człowiek czarno ubrany, w białym krawacie wyszedł zeń, a zwracając się do Dominika, skłonił się z uszanowaniem i pokornie pozdrowił go z daleka jak go tylko spostrzegł.
— Panie, powiedział do tego biednego mnicha, oddając mu pargamin, od tej chwili wolnym jesteś. Oto jest twoje ułaskawienie, które jego królewska mość polecił mi panu doręczyć.
— Ułaskawienie zupełne? spytał ksiądz więcej zdziwiony niż uradowany.
— Tak, mości księże.
— Jego królewska mość nie uczynił żadnego zastrzeżenia.
— Żadnego, mości księże, jego królewska mość prócz tego zobowiązał mnie spełnić w swem imieniu życzenie, jakiebyś pan objawił.
Ksiądz Dominik opuścił głowę i rozmyślał. Przypomniał sobie o wielkiem posłannictwie, postanowionem i dokonanem za panowania Ludwika XIII., przez zakonnika reguły świętego Wincentego à Paulo, dla którego utworzonym został urząd generalnego jałmużnika galer.
— Oto właśnie, pomyślał, będę pocieszycielem tych wygnańców; obudzę w nich nadzieję! Kto wie, czy wszyscy ci ludzie są gorsi od innych! Następnie, podnosząc głowę:
— Panie, wyrzekł, ponieważ jego królewska mość pozwala mi objawić życzenie, proszę jak o łaskę, żeby mnie zrobiono jałmużnikiem galer.
— Najjaśniejszy pan przewidział pańskie życzenie, mości księże, powiedział posłaniec królewski, wyjmując z kieszeni drugi pargamin i oddając go księdzu Dominikowi, oto jest pańska nominacja, a jeśli się panu podoba, możesz wejść w obowiązek od tej chwili.
— Jakim sposobem? zapytał ksiądz, widząc, że gromada gotową była do drogi.
— Jest zwyczaj, mości księże, iż odprawia się Msza w kaplicy tutejszej, na intencję uproszenia łaski Bożej dla więźniów, zanim ruszą w drogę.
— Wskaż mi pan drogę, wyrzekł ksiądz Dominik, zwracając się równo z posłańcem królewskim do głównego korpusu budowy, gdzie była kaplica.
Łańcuch poruszył się i szedł za księdzem.
Po skończonej Mszy ostatni świst piszczałki się rozległ.
Złoczyńcy wróciwszy na dziedziniec, poumieszczani zostali w podłużnych wózkach, a wielka brama więzienia otworzyła się na rozcież.
Wózki potoczyły się ciężko po bruku i wyjechały z dziedzińca, a za niemi wozy kuchenne, powozik bez resorów, w którym siedzieli dowódca łańcucha, chirurg przeznaczony do obsługi chorych zbrodniarzy, urzędnik z ministerjum spraw wewnętrznych, mianujący się komisarzem, i ksiądz Dominik, otoczeni silną eskortą żandarmów.
Odjazd gromady, jak przypominamy sobie, miał widzów oczekujących, tę próżniaczą część ludności paryskiej, która lubuje się w smutnych widowiskach.
Za pokazaniem się wózków posypał się grzmot przekleństw rzuconych przez tłum, na który odpowiedziały wszystkie piersi złoczyńców, krzyk, albo raczej śpiew wojenny, złowrogi, zwrotka powszechna na wszystkich galerach, która wydaje się wyzwaniem rzuconem społeczeństwu: „Złodzieje nie zaginą.“
Lecz ksiądz wzniósł obie ręce nad tłumem i zbrodniarzami, a poczet mógł dalej ruszyć w drogę pośród ciszy i skupienia.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.