Mohikanowie paryscy/Tom XVIII/Rozdział VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Mohikanowie paryscy
Podtytuł Powieść w ośmnastu tomach
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1903
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Mohicans de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom XVII
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VI.
W którym pani Kamilowa de Rozan szuka najlepszego środka do zemszczenia się za swoją zniewagę.
.

Czytelnicy nasi przypominają sobie może słowa wyrzeczone przez panią Kamilowę de Rozan, dającą mężowi ośm dni, których żądał dla zapakowania się i wyrobienia paszportu.
Zwróćmy się do ostatnich wyrazów, które mogłyby służyć za tytuł tego rozdziału i rozdziału następnego.
„Ośm dni? niech i tak będzie! powiedziała rezolutnie kreolka, ośm dni; ale, dodała ona, spoglądając na szufladę, w której zamknięte były pistolety i sztylet, jak prawdą jest postanowienie, które powzięłam, zanim wszedłeś do tego pokoju, tak prawdą jest, że jeżeli od dziś za ośm dni nie pojedziemy, dziewiątego, ty, ona i ja Kamilu, staniemy przed Bogiem, żeby zdać rachunek z naszego postępowania“.
Otóż, nazajutrz po dniu, w którym te słowa były wyrzeczone, Kamil otrzymał wśród rozmowy, jaką prowadził z Salvatorem, bilecik od panny Zuzanny de Valgeneuse, gdzie było napisane: „Salvator daje miljon. Pakuj się jaknajprędzej; ruszamy najpierw do Hawru; wyjeżdżamy o trzeciej godzinie.“
Następnie odpowiedziawszy: „Dobrze“ służącemu, który przyniósł list, Kamil podarł go, rzucił kawałki do kominka i wyszedł.
Lecz jedna z portjer podniosła się żywo i weszła pani de Rozan. Pobiegła prosto do kominka i pozbierała kawałki listu podartego. Przepatrzywszy ściśle popiół ogniska i przekonawszy się, że nie ma tam już więcej, pani de Rozan podniosła znów portjerę i weszła do sypialnego swego pokoju. Po upływie pięciu minut poskładała porządnie wszystkie kawałki papieru i przeczytała bilecik.
Dwie łzy spłynęły jej po twarzy, łzy wstydu raczej, aniżeli smutku.
Oszukano ją!
Siedziała czas jakiś w fotelu z rękami na oczach, płacząc i rozmyślając, Potem podniósłszy się gwałtownie, przebiegła pokój z rękami założonemi, z ściągniętemi brwiami, zatrzymując się co chwila i podnosząc rękę do czoła, jakby dla lepszego myśli zebrania. W ciągu tej gorączkowej przechadzki zatrzymała się, oparła o róg kominka, zmęczona, ale z silnem postanowieniem.
— Oni nie pojada! zawołała, albo raczej zgniotą mnie kołami swego powozu.
Zadzwoniła na pannę służącą, która zaraz weszła.
— Co pani rozkażę? spytała.
— Co ja rozkażę? odrzekła kreolka ze zdziwieniem. Ale ja nic nie rozkazuję! Dlaczego się pytasz co ja rozkażę.
— Czy pani nie dzwoniła?
— W samej rzeczy, dzwoniłam, ale sama już niewiem dlaczego.
— Czy pani nie chora? zapytała służąca, widząc jej twarz bladą.
— Nie jestem chorą, odpowiedziała z rodzajem dumy pani de Rozan, nigdy zdrowszą nie byłam.
— Jeżeli pani ranie nie potrzebuje, to czy mogę odejść?
— Niepotrzebuję ciebie; to jest... poczekaj chwilę... tak jest, mam się o coś zapytać. Wszak urodziłaś się w Normandji?
— Tak jest, proszę pani.
— W którem mieście?
— W Rouen.
— Czy to daleko od Paryża?
— Trzydzieści mil blisko.
— A do Hawru?
— Ta sama prawie odległość.
— Dobrze, możesz odejść.
— Dlaczego przeszkadzać im odjechać? pomyślała kreolka, czyliż nie we własnem sercu mam najlepszy dowód jego niewiary i zdrady? Jest to dowód pewniejszy, niżeli potrzeba, dowód materjalny! Gdzieżbym go indziej znalazła? Gdybym mu rzekła: „Wiem wszystko; jedziesz z nią jutro! Nie jedź, bo pożałujesz!“ zaprzeczy, jak już zaprzeczył! Pójść zaś do owej Zuzanny i powiedzieć: „Jesteś istotą nikczemną; uprowadzasz mi męża!“ rozśmieje się, opowie mu całą przygodę i będą się śmiać ze mnie oboje! Kamil śmiać się będzie ze mnie!... Lecz jaką ta potwora posiada tajemnicę? jakim sposobem potrafiła rozbudzić w nim miłość tak wielką, w tak krótkim czasie? Jakiż to czar posiada? Nie jest ani tak młoda, nie ma tak pięknych czarnych włosów jak ja, ani wogóle nie jest tak jak ja piękną.
Tak rozmyślając, kreolka podeszła do stojącego lustra i przyglądała się bacznie, żeby się przekonać, czy cierpienie nie odjęło jej urody i czy mogłaby z korzyścią dla siebie walczyć z panną Zuzanną de Valgeneuse. Po długiem rozpatrywaniu się dwie łzy zabłysły w jej oczach.
— Nie, zawołała, łkając, nie, nigdy nie zrozumiem dlaczego pokochał tę kobietę!... Cóż robić? Gdybym spróbowała zabrać go mimowoli, to ucieknie i złączy się z nią! Wreszcie, gdyby nawet zgodził się pojechać ze mną, czyż nie ciągnęłabym trupa mej przeszłości za sobą? nie byłożby to widmo naszej miłości? A wróci jeszcze tego wieczora, lekkomyślny, niedbały jak zazwyczaj. Pocałuje mnie w czoło jak codziennie O! zdrajco, kłamco niegodziwy! ja to raczej powlokę się jak cień za tobą, aż do chwili, w której mieć będę dowód zbrodni twojej! Ucisz się więc, moje serce i zacznij bić dopiero, aż zostaniesz pomszczone.
Młoda kobieta otarła łzy i zaczęła układać plan zemsty.
Zostawmy ją w spokoju aż do wieczora i przejdźmy do chwili, gdy Kamil różowy, lekki, niedbały, jak go ona nazywała, wszedł do jej sypialni. Zastał ją, jak wczoraj, stojącą na środku pokoju i jak wczoraj, powiedział do niej, całując ją w czoło.
— Jakto? jeszcze nie jesteś w łóżku o tej godzinie, moja pieszczotko? Ależ to już pierwsza z północy, dziecko ukochane!
— Wszystko mi jedno! odrzekła chłodno pani de Rozan.
— Ale mnie nie wszystko jedno, mój aniołku, podjął Kamil, nadając słowom swoim znaczenie największej czułości, za tydzień wybieramy się przecie w daleką podróż, a ty potrzebujesz wszystkich sil twoich.
— Kto wie czy to będzie daleka podróż? powiedziała półgłosem kreolka, jakby do siebie.
— Ależ ja wiem! odparł Kamil, który nie zrozumiał myśli amerykanki, ja, który cztery czy pięć razy odbywałem podróż z Paryża do Luizjany, i ty sama, która ze mną przebywałaś tę drogę, powinnaś wiedzieć jak długo ona trwa?
— Kochaliśmy się, Kamilu! odrzekła uśmiechając się gorzko amerykanka, więc podróż wydawała mi się krótką.
— Postaram się, żeby ci jeszcze krótszą się wydała! powiedział uprzejmie Kamil, całując ją znowu w czoło. Z tem wszystkiem dobranoc ci moje dziecię; nabiegałem się dzień cały, jestem zmęczony i ogromnie spać mi się chce.
— Dobranoc, Kamilu, rzekła chłodno pani de Rozan.
Szlachcic amerykański poszedł do swego pokoju, nie zauważywszy wcale pomieszania i bladości żony.
Nazajutrz z rana kreolka wraz z panną służącą wsiadła do dorożki i kazała się wieźć do księgarni w Palais-Royal, gdzie chciała kupić książkę pocztową. Zapłaciwszy za książkę, wsiadła znów do dorożki i kazała jechać do zakładu gdzie powozy wynajmują. Woźnica zaciął konie i skierował w ulicę Pepiniere.
— Panie, rzekła kreolka do powoźnika, potrzebuję karety podróżnej.
— Mam ich kilka w składzie, odpowiedział tenże, czy pani zechce obejrzeć?
— Niepotrzeba, spuszczam się na pana.
— Jakiego koloru?
— Wszystko mi jedno.
— Na ile osób?
— Na dwie.
— Pani potrzebuje karety mocnej?
— Wszystko mi jedno.
— Czy to w daleką podróż?
— Nie, sześćdziesiąt mil.
— Może pani pilno dostać się na miejsce?
— Tak jest, bardzo pilno, odrzekła kreolka.
— Pani potrzebuje bardzo lekkiej karetki, podjął wynajmujący, właśnie mam taką.
— Dobrze! A teraz zkąd wziąć koni?
— Na poczcie, proszę pani, odpowiedział, uśmiechając się z zapytania pani de Rozan.
— Czy się pan podejmiesz posłać po nie?
— Tak, pani.
— I przysłać mi karetę zaprzężoną przed dom?
— Bezwątpienia, proszę pani. O której godzinie?
Tu pani de Rozan zastanowiła się trochę.
Schadzka, a raczej odjazd Zuzanny i Kamila oznaczony był na godzinę trzecią. Trzeba więc wyjechać godzinę, albo przynajmniej pół godziny po nich.
— O wpół do czwartej, powiedziała, oddając bilet wizytowy powoźnikowi.
Już miała odchodzić, gdy tenże wyrzekł:
— Jest jeszcze mała formalność do załatwienia.
— Jaka? zapytała kreolka zdziwiona.
— Umówić się o cenę, odpowiedział, śmiejąc się rubasznie powoźnik.
— Nie będę umawiać się o cenę z panem, wyrzekła z dumą kreolka, wyjmując z kieszeni pugilares. Ile panu winna jestem?
— Dwa tysiące franków, odpowiedział powoźnik, ale bądź pani spokojną, masz dobrą karetę, wykwintną, lekką i trwałą zarazem. W tej karecie mogłaby pani zajechać na koniec świata.
— Bierz pan, odezwała się kreolka, podając mu pugilares.
Powoźnik wziął dwa bilety tysiąc frankowe, skłoniwszy się z uniżonością, która cechuje kupców, gdy oszukali kupującego.
— Punkt o wpół do czwartej, rzekła kreolka wychodząc ze składu.
— Punkt o wpół do czwartej, powtórzył powoźnik, zginając się znów aż do ziemi.
Pani de Rozan zastała, wróciwszy do domu, Kamila, który czekał na nią ze śniadaniem.
— Jeździłaś robić sprawunki, pieszczoto moja? wyrzekł ściskając ją.
— Tak, odrzekła kreolka.
— Do naszego wyjazdu?
— Do naszego wyjazdu, powtórzyła kreolka.
Przy śniadaniu Kamil zdobywał się na dowcipy, zużył dla zabawienia żony cały zapas ogni bengalskich, jaki miał na składzie.
Kreolka usiłowała uśmiechnąć się, lecz po kilkakroć chwytała konwulsyjnie za nóż i spoglądała na męża; ten nie zdawał się spostrzegać tych ruchów żony.
Po śniadaniu, było już około wpół do trzeciej, Kamil powstał nagle, mówiąc:
— Jadę do lasku Bulońskiego.
— Nie wrócisz na obiad? spytała pani de Rozan.
— Późno jedliśmy śniadanie, zauważył Kamil, ale jeżeli chcesz aniołku, wrócę na kolację, będziemy wieczerzać w twoim, pokoju, dodał czułym głosem, przypomną nam się prześliczne noce Luizjany.
— Dobrze, Kamilu, będziem wieczerzać! odrzekła kreolka głosem ponurym.
— Do widzenia zatem, do wieczora, mój aniołku! powiedział kreol, ściskając ją żywiej i dłużej niż od kilku tygodni, tak, że przy pocałunkach tych kreolka mimowoli zadrżała.
Kobieta rzadko się myli na rzeczywistej wartości pocałunku. Pani de Rozan wyobraziła sobie w tej chwilą że jeszcze jest kochaną i doznała dzikiej radości: umierałby żałując jej!
Wróciła do swego pokoju, wrzuciła kilka przedmiotów do podróżnego worka, a biorąc pistolety i sztylet z szuflady:
— O! Kamilu! Kamilu! szepnęła głucho, spoglądając na sztylet oczami, z których zdawały się tryskać błyskawice, o Kamilu! duch zemsty wstąpił we mnie i już nie czas podcinać mu skrzydła! Chciałabym cię ocalić, ale zapóźno! Głos, który mówi mi „Uderz! powie ci za kilka godzin: „Pokutuj!“ O Kamilu! a jednak tak cię kochałam i jeszcze cię kocham! Ale, niestety! wola wyższa od mojej prowadzi mnie do zemsty! Wiesz przecie, żem cię uprzedziła żem chciała zasłonić cię przed sprawiedliwym gniewem moim! Mówiłam ci: „Jedzmy! wracajmy pod nasze rodzinne niebo! tam odnajdziemy miłość naszą w pełni kwiecia!“ aleś ty nie chciał słuchać, postanowiłeś umknąć, kłamiąc przedemną. O! Kamilu! Kamilu! ja to powinnam nosić twoje imię, bo czuję w sercu mojem całe wrzenie gotującej się zemsty, i tak jak Kamilla Rzymianka, przeklinam kochając!
W tej chwili panna służąca weszła, oznajmiając, że wszystko do wyjazdu gotowe.
— Dobrze! rzekła krótko kreolka, chwytając za puginał i chowając go do kieszeni.
Następnie skrzyżowawszy ręce, zawołała pod wpływem religijnej ekstazy:
— Panie, daj mi moc potrzebną do przeprowadzenia zemsty mojej!
Potem, owijając się wielkim płaszczem, jedno tylko słowo rzuciła służącej: Jedźmy!
Przestąpiła pewnym krokiem próg pokoju, rzuciwszy ostatnie i smutne spojrzenie na sprzęty, obrazy i rozmaite przedmioty, świadki pierwszych i ostatnich chwil ich miłości. Szybko zsunęła się ze schodów na dziedziniec, gdzie czekały konie pocztowe.
— Jedz prędko, dostaniesz suty tryngield, rzekła do pocztyljona, wsiadając do karety.
Pocztyljon puścił konie z żywością człowieka, który chce uczciwie zarobić.
Nie będziemy opowiadali wrażeń kreolki podczas podróży. Pogrążona w głębokim żalu, nie widziała domów, ani dzwonów kościelnych, ani drzew przy drodze. Zamknięta w sobie, widziała tylko krople krwi spadające z rany i łzy, które spływały z jej oczu.
O szóstej dogoniła powóz zbiegów. Przybyła prawie jednocześnie z niemi do Hawru w nocy i dowiedziała się od pocztyljona, który ich przywiózł, że stanęli w hotelu Royal, na Nadbrzeżu.
— Do hotelu Royal! zawołała na pocztyljona.
Po upływie dziesięciu minut zajęła pokój w tymże hotelu.
Opowiemy w przyszłym rozdziale co widziała i co słyszała.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.