Mohikanowie paryscy/Tom XVIII/Rozdział IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Mohikanowie paryscy
Podtytuł Powieść w ośmnastu tomach
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1903
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Mohicans de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom XVII
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IV.
Likwidacja.

Kochanek wynajemczyni krzeseł z kościoła św. Jakóba, równie długi i blady jak Bazyl z Cyrulika, wszedł miarowym krokiem do gabinetu, oddając tysiąc pokłonów, zupełnie jakby się kłaniał przed wielkim ołtarzem.
— Kazałeś mnie przywołać, szlachetny panie, wyrzekł głosem płaczliwym.
— Tak, Avoine, kazałem cię przywołać.
— W czemże mogę mieć zaszczyt być panu użytecznym? Pan wiesz przecie, że moja krew i życie są na pańskie rozkazy.
— Zaraz się o tem przekonam, Avoine; ale, przedewszystkiem, powiedz mi, czy od czasu, jak jesteś u mnie w służbie, dałem ci jaki powód do niezadowolenia?
— O! Chryste Jezu! nigdy, mój zacny panie, pospieszy! wyrzec głosem pełnym namaszczenia kochanek Barbetty.
— No, to ja, Avoine, mam wielki powód do niezadowolenia z ciebie.
— Najświętsza Panno! Czy być może mój dobry panie?
— Więcej, niż może, Avoine, bo tak jest; dowiodłeś tego, stając się niewdzięcznym.
— Niechaj Bóg, który mnie słyszy, wyrzekł hipokryta głosem miodowym, śmiercią mnie ukarze, jeżeli w każdej godzinie mego życia nie pamiętam o pańskich dobrodziejstwach.
— Właśnie też, Avoine, obawiam się czyś o nich nie zapomniał.
— Mój dobry panie! jakże chcesz, abym zapomniał, że gdy aresztowano mnie na środku ulicy św. Jakóba, przed boczną furtką kościoła, gdym niósł krzyż srebrny oraz monstrancję pozłacaną, byłbym wysłany na galery, gdyby nie twoja ojcowska pieczołowitość, która ocknęła się w sam czas, by mnie wyrwać z przepaści.
— Od tego dnia, powiedział pan Jackal, wziąłem cię do swojej służby; otóż, w jaki sposób wywiązałeś się z niej.
— Ależ czcigodny panie, przerwał Avoine.
— Nie przerywaj, wyrzekł surowo pan Jackal. Wiem wszystko. Od sześciu miesięcy jesteś policjantem na rachunek ojca Roncin, z bractwa.
— W interesie świętej naszej religji! powiedział pobożnie Avoine, wznosząc oczy w górę.
— Interes źle zrozumiany, Avoine, rzekł pan Jackal, przybierając minę zagniewaną, ponieważ ojciec Roncin i jego zgromadzenie pociągnęli pana de Villele, a pan de Villele pociągnął ministerjum do upadku; tak dalece, że ty nieszczęsny, mimo chęci, chcę wierzyć temu, ale fatalnie, stałeś się burzycielem spokoju publicznego i nie domyślając się, podkopałeś fundamenty tronu jego królewskiej mości.
— Czy to być może! zawołał Avoine, patrząc na pana Jackala wzrokiem osłupiałym.
— Wiesz zapewne, iż ministerjum zmieniło się od dzisiaj rana. Otóż, nieszczęsny, ty to jesteś jesteś jedną z przyczyn rewolucji w zarządzie. Jesteś wymieniony jako niebezpieczny człowiek; postanowiłem więc, do czasu, póki stolica wrzeć nie przestanie, umieścić cię w miejscu pewnem, gdziebyś mógł spokojnie wejść w siebie, oddając się rozmyślaniu.
— A! dobry panie! zawołał Avoine, rzucając się do nóg Jackala; przed Bogiem Wszechmogącym przysięgam, że nigdy już noga moja nie postanie w Montrouge.
— Zapóźno, powiedział pan Jackal, wstając i pociągając za guzik od dzwonka.
— Przebaczenia! dobry panie! przebaczenia! ryczał Avoiney płacząc rzewnemi łzami.
Gołąbek ukazał się.
— Przebaczenia! powtarzał Avoine, drżąc na widok odrażającego agenta.
— Zapóźno, wyrzekł surowo pan Jackal, podnieś się i idź za tym człowiekiem.
Avoine, widząc rozgniewaną twarz pana Jackala i zrozumiawszy, że nic nie wskóra, poszedł za agentem, skrzyżowawszy ręce na piersiach, żeby sobie nadać postawę męczennika.
Avoine wyszedł, pan Jackal zadzwonił znowu.
Woźny ukazał się, oznajmiając Carmagnola.
— Niech wejdzie, powiedział pan Jackal.
Prowansalczyk wbiegł raczej niż wszedł do gabinetu.
— Jestem do usług, czego żąda odemnie mój pan? wyrzekł flecikowym głosem.
— Nic nadzwyczajnego, Carmagnole, odparł pan Jackal. Ile zwyczajnych kradzieży masz sobie do wyrzucenia?
— Trzydzieści cztery, prawie tyle ile mam lat, odpowiedział wesoło Carmagnole.
— A kradzieży zawikłanych, chcę powiedzieć z wyłamaniem drzwi?
— Dwanaście, tyle, ile miesięcy w roku, odrzekł marsylczyk tym samym tonem.
— A usiłowań zabójstwa?
— Siedm, tyle, ile dni w tygodniu.
— Zasłużyłeś więc, powiedział, przebiegając myślą wszystko to pan Jackal, trzydzieści cztery razy na więzienie, dwanaście razy na galery, a siedm razy na ścięcie na placu Gréve. Razem wziąwszy, pięćdziesiąt trzy wyroki mniej lub więcej potępiające. Czy taki twój rachunek?
— Taki sam, odrzekł niedbale Carmagnole.
— Otóż, mój przyjacielu, awantury twoje poczynają zanadto wiele robić rozgłosu w świecie, postanowiłem więc posłać cię chwilowo na wygnanie.
— Do której części ziemi? zapytał niezmieszany Carmagnole.
— Sądzę, że w którymkolwiek zakątku zamieszkasz, powinno ci to być obojętnem.
— Tak, aby tylko ten zakątek ziemi nie leżał nad brzegiem morza, odpowiedział prowansalczyk, który dostrzegał niewyraźnie około miejsca pobytu, jakie mu pan Jackal wybrał, czarne mgły Brestu i słońce Tulonu.
— I cóż, dowcipny Carmagnolu, odgadłeś przecie, choć z żalem, malowniczy kraj wygnania, jaki wymarzyłem dla ciebie.
— A! panie Jackal, powiedział, usiłując uśmiechnąć się wesoły marsylczyk, chcesz mnie pan zapewne nastraszyć?
— Ja ciebie nastraszyć, dobry Carmagnolu! wyrzekł zdziwionym głosem pan Jackal, czy to mój zwyczaj straszyć takich poczciwych służalców jak ty?
— Jeżeli dobrze zrozumiałem, odezwał się na wpół wesoło, na wpół smutno prowansalczyk, to pan proponujesz mi partyjkę galer?
— Zgadłeś, dowcipny Carmagnolu, partyjkę galer; ale powiem ci co na tem zyskasz. Wszak jesteś sierotą?
— Od urodzenia.
— Nie masz ani przyjaciół, ani rodziny, ani ojczyzny? Otóż, ja ci chcę dać ojczyznę, rodzinę i przyjaciół. Czego się jeszcze skarżysz?
— Mówmy bez ogródki, wyrzekł rezolutnie marsylczyk, pan chcesz mnie wysłać do Rochefortu, Brestu lub Tulonu?
— Zostawiam ci do wyboru trzy te schronienia, wybierz, które ci się podoba; ale chciej mnie zrozumieć, dowcipny Carmagnolu: nie za twoje to grzechy wysyłam cię tak daleko, lecz, ażeby skorzystać z twej gorliwości i poświęcenia.
— Nie rozumiem pana, zauważył prowansalczyk, który nie pojmował do czego pan Jackal zmierza.
— Wytłómaczę ci, gorący Carmagnolu. Wiesz przecie, iż nadzór rozumnie wykonywany nad czynami i postępowaniem szlachty z Brestu lub Tulonu, jest środkiem tradycjonalnym wielkiej wagi, dla utrzymania porządku w tych domach, będących schronieniem karnem.
— Rozumiem pana, rzekł marsalczyk, ściągając lekko brwi, ze stanowiska szpiega stołecznego, podnosisz mnie pan na stopień lisa lub szpiega więziennego?
— Właśnie tak jest, jak powiedziałeś, przenikliwy Carmagnolu.
— Sądzę, powiedział już wcale nie wesoło prowansalczyk, że pan musiał słyszeć o straszliwych zemstach, jakich się dopuszczają więźniowie względem tych szpiegów.
— Wiem, odparł pan Jackal, ale to dlatego, że oni są osłami. Ułóżmy się: nie bądź szpiegiem-baranem, tylko bądź szpiegiem-lisem.
— A jak długo ma trwać to nadzwyczajne posłannictwo? zapytał z miną litośną Carmagnole.
— Tak długo, póki nie stłumi się hałas, jaki powstał około ciebie od niejakiego czasu. Bądź pewien, że niezadługo sprzykrzy mi się twoja nieobecność.
Carmagnole spuścił głowę i począł się namyślać. Po upływie minuty zaczął:
— Czy to jest zamiar rzeczywisty?
— Najrzeczywistszy, zupełnie na serjo, mój dobry przyjacielu, dam ci tego dowód.
Pan Jackal po raz drugi nacisnął guzik od dzwonka. Po raz drugi Gołąbek ukazał się.
— Pójdziesz z tym panem, rzekł pan Jackal do agenta, wskazując na Carmagnola, i zaprowadzisz go tam, gdziem ci mówił, ze wszystkiemi względami jakie mu się należą.
— Ależ, zawołał nieszczęśliwy Carmagnole, Gołąbek zaprowadzi mnie do aresztu.
— Bez wątpienia. I cóż z tego? powiedział pan Jackal, krzyżując ręce na piersiach i surowo spoglądając więźniowi w oczy.
— A! przebacz pan, wyrzekł prowansalczyk, który zrozumiał znaczenie tego spojrzenia, sądziłem, że to są żarty. I zwracając się do Gołąbka, jak człowiek, który ma pewność wydostania się wkrótce z galer. Idę z tobą, powiedział.
— Ten Carmagnole jest doprawdy więcej wesół, niżby być powinien w podobnym wypadku, mruknął pan Jackal, patrząc wzgardliwie na wychodzącgo marsylczyka.
Potem pociągając po raz trzeci za taśmę od dzwonka nad kominkiem, zwrócił się i zasiadł w fotelu.
Woźny zjawił się i oznajmił Papillona i Brin-d’Aciera, którzy czekali w korytarzu na posłuchanie.
— Który z nich jest niecierpliwszy? zapytał pan Jackal.
— Obaj są niecierpliwi, odparł woźny.
— Niechaj więc wejdą obadwa.
Woźny wyszedł, ale wrócił wkrótce, prowadząc przed sobą Papillona i Brin-d’Acier.
Brin-d’Acier był olbrzym; Papillon karzeł. Papillon drobny i bez zarostu; Brin-d’Acier krzepki i miał wąsy bezmiernej długości. Nakoniec, dla dopełnienia sprzeczności, Brin-d’Acier był melancholijny jak Avoine, a Papillon wesoły jak Carmagnole.
Pospieszmy powiedzieć, że Brin-d’Acier pochodził z Alzacji a Papillon z Girondy.
Pierwszy skłonił się przed panem Jackalem, drugi wykonał coś w rodzaju skoku akrobatycznego raczej, niżeli ukłonu.
Pan Jackal uśmiechnął się nieznacznie, przypatrując się temu dębowi i tej trzcinie.
— Brin-d’Acier, powiedział, i ty Papillonie, coście robili podczas pamiętnych wieczorów 19 i 20 listopada?
— Ja, odrzekł Brin-d’Acier, nazwoziłem na ulicę Saint-Denis tyle kamieni i belek, ile mi zlecono nazwozić.
— Dobrze, odezwał się pan Jackal. A ty, Papillon?
— Ja, odpowiedział zuchwały Papillon, natłukłem wedle zlecenia jego ekscelencji, wielką część szyb na tejże ulicy.
— A potem, Brin-d’Acier? ciągnął dalej pan Jackal.
— Potem z pomocą kilku wiernych przyjaciół, zbudowałem wszystkie barykady przerzynające dzielnicę Bazarową.
— A ty Papillon?
— Ja, odpowiedziała osobistość zagadnięta, wyrzuciłem pod nos mieszczanom przechodzącym wszystkie szmermele, jakie mi wasza ekscelencja raczyła powierzyć.
— Czy to już wszystko? zapytał pan Jackal.
— Wołałem: „Precz z ministerjum!“ powiedział Brin-d’Acier.
— A ja: „Precz z jezuitami!“ dodał Papillon.
— A potem?
— Odeszliśmy spokojnie, wyrzekł Brin-d’Acier, spoglądając na swego przyjaciela.
— Tak jak nieszkodliwi ludzie, potwierdził Papillon.
— Więc tedy, podjął pan Jackal, zwracając się do obu, nic już sobie nie przypominacie, żebyście w czemkolwiekbądź przestąpili rozkazy jakie wam dałem?
— Najzupełniej, wyrzekł olbrzym.
— Nic, najzupełniej, powtórzył karzeł, spoglądając z kolei na swego towarzysza.
— Otóż ja wam odświeżę pamięć, powiedział pan Jackal, przysuwając grubą księgę i dobywając z niej podwójny arkusz papieru, który położył na stole, a przebiegłszy go szybko oczami: Wynika, wyrzekł, z tego raportu przyłączonego do waszych akt: po pierwsze, iż w nocy 13-go listopada, pod pozorem niesienia pomocy kobiecie, która zachorowała, okradliście w części sklep jubilera przy ulicy Saint-Denis.
— O! wykrzyknął Brin-d’Acier przerażony.
— O! powtórzył Papillon oburzony.
— Powtóre, ciągnął dalej pan Jackal, w nocy 20-go listopada obaj za pomocą wytrychów i kobiety Barbetty, kochanki imci pana Avoine, waszego kamrata, dostaliście się do bankiera na tej samej ulicy i złupiliście w dukatach sardyńskich, florenach bawarskich, w talarach pruskich, w gwineach angielskich, w dublonach hiszpańskich oraz w biletach bankowych francuzkich, sumę sześćdziesiąt trzy tysiące siedmset franków, siedmdziesiąt centimów, nie licząc przewyżki kursu.
— To obmowa, powiedział Brin-d’Acier.
— To potwarz szkaradna, dodał Papillon.
— Po trzecie, mówił dalej pan Jackal, nie zdając się zważać na oburzenie dwóch więźniów, w nocy 21-go tego samego miesiąca, obaj, w towarzystwie waszego przyjaciela Gibassiera, napadliście z bronią w ręku, pomiędzy Nemours i Chateau-Laudon, na powóz pocztowy, wiozący anglika z żoną, a przyłożywszy pistolet do piersi pocztyljona i kurjera, skradliście walizę, zawierającą dwadzieścia siedm tysięcy franków. Wzmiankuję tu tylko dla pamięci o złotym łańcuchu i zegarku anglika, jako też o pierścionkach i kosztownościach angielki.
— Ależ to niegodziwość, zawołał alzatczyk.
— Czysta niegodziwość, powtórzył gaskończyk.
— Po czwarte nakoniec, ciągnął dalej, nie tracąc przytomności pan Jackal, ażeby nie zatrzymywać się już nad wszystkiemi waszemi figlami od owej nocy aż do 31-go grudnia, w dniu pierwszym 1828 roku, dlatego zapewne, iżby dobrze rozpocząć rok, pogasiliście wszystkie latarnie gminy Montmartre i odbieraliście pod osłoną nocy wszystkim przechodniom: jednym worki, drugim zegarki; do tego stopnia, że liczba skarżących się doszła do cyfry dotąd aż trzydziestu dziewięciu.
— O! westchnął olbrzym.
— O! jęknął karzeł.
— Z tych powodów, podjął znów pan Jackal głosem magistralnym. zważywszy, iż mimo waszych zaprzeczeń, odpierali, oburzeń i innych wykrętów, jasno wykazałem, żeście znieważające nadużyli zaufania, jakie w was położyłem; zważywszy, powiadam, że rabując, postąpiliście nie jak poważni i uczciwi agenci policyjni, ale jak pospolici złodzieje. Z tych powodów: Wzywam was, żebyście jaknajśpieszniej oddali się człowiekowi, którego znacie; tak zwany Gołąbek przytrzyma was i zaprowadzi w miejsce pewne, aż póki nie znajdę czasu do obmyślenia środka na położenie tamy waszym bezprawiom.
Wymawiając z zimną krwią te wyrazy, pan Jackal zadzwonił na Gołąbka, który wszedł po raz trzeci i nie mógł powstrzymać się od objawienia smutku, widząc wzbudzającą litość postawę, jaką przybrali dwaj jego przyjaciele: Brin-d’Acier i Papillon.
Lecz wierny po wojskowemu swojej chorągwi, schował chwilowo smutek, i na znak pana Jackala, wziął olbrzyma pod pachę, karła pod drugą i powlókł ich raczej, niż uprowadził, dla połączenia z Carmagnolem i Avoinem.
Tu nastąpiła przerwa w likwidacji.
To poczwórne aresztowanie nie wzruszyło wcale pana Jackala. Bez wątpienia umysł Carmagnola był dlań po części sympatycznym i jego strata zasługiwała na pożałowanie; ale znał on marsylczyka aż do głębi, wiedział, iż, czy tym czy innym sposobem (prowansalczyk był pokroju tych zbrodniarzy co to grzybieją w swojem rzemiośle) wywinie się on prędzej czy później.
Co do innych, nie byli nawet kółkami jego administracyjnej maszyny. Więcej przypatrywali się jak odbywali swe czynności, aniżeli pomagali. Avoine był obłudnikiem; Brin-d’Acier był tylko odważnym robotnikiem. Co się tyczy Papillona, pomimo, iż posiadał całą lekkość motyla, był on z tem wszystkiem słabem i złem odbiciem postaci Carmagnola.
Przyszłość tych figur bardzo tylko średnio zajmowała filozofa, pana Jackala.
Jakiejże były wartości w samej rzeczy podrzędne istoty te, wobec niezaprzeczonej wyższości Gibassiera?
Gibassier! agent feniks — „rara avis!“ — szpiegostwo wcielone! człowiek wynajdujący najniespodziewańsze fortele! człowiek z nieokreślonemi środkami! człowiek wcielający się przerozmaicie, jak bożek indjan!
Oto nad czem rozmyślał naczelnik tajnej policji po odejściu Brin-d’Aciera i Papillona a przed przybyciem Gibassiera.
— Wreszcie, szepnął, kiedy tak być musi!
I zadzwoniwszy na woźnego, poszedł zasiąść na fotelu i zagłębił głowę w rękach. Woźny wprowadził Gibassiera.
Tego dnia Gibassier ubrany był po stołecznemu; jedwabne pończochy zdobiły jego nogi, a białe rękawiczki obciągały ręce. Twarz miał zarumienioną a oczy dość ponure zazwyczaj, ożywione były teraz nadzwyczajnym blaskiem.
Pan Jackal podniósł głowę i uderzyła go wspaniałość ubrania i twarzy galernika.
— Idziesz zapewne na wesele albo na pogrzeb dzisiaj? zapytał go.
— Na wesele, kochany panie Jackal, odpowiedział Gibassier.
— Na swoje może?
— Niezupełnie, drogi panie; pan zna moją zasadę tyczącą się małżeństwa, lecz to wszystko jedno, dodał z zarumienieniem, narzeczona jest dawną przyjaciółką moją.
Pan Jackal zapchał sobie nos tabaką, jakby dla powstrzymania napomnienia, jakie miał dać Gibassierowi odnośnie do jego zasady względem kobiet.
— Czy mam przyjemność znać męża? zapytał po chwili milczenia.
— Zna go pan przynajmniej ze słyszenia, odpowiedział złoczyńca, jest to mój towarzysz z Tulonu, ten, z którym tak dowcipnie wymknąłem się z galer, to anioł Gabrjel.
— Przypominam sobie, rzekł pan Jackal potrząsając głową, opowiadałeś mi tę przygodę w głębi Gadającej studni, z której szczęśliwie cię wyłowiłem, co, mówiąc nawiasem, nabawiło mnie kataru, nieopuszczającego mnie dotąd.
I jakby dla nadania większej wagi swoim słowom, pan Jackal począł kaszlać.
— Porządny kaszel, wyrzekł Gibassier, tęgi kaszel, dodał w formie pocieszenia. Dziad mój jeden umarł mając sto siedm lat, gdy uciekał z piątego piętra z takim kaszlem.
— Co się tyczy ucieczki, powiedział pan Jackal, nigdyś mi dobrze nie wyłuszczył swojej, wiem, niedostatecznie, że dozorca infirmerji pomagał Gabrjelowi i tobie; ale, ażeby namówić nawet dozorcę, potrzeba mieć pieniądze. Zkądeś ty wziął pieniędzy? Bo o ile wiem, twoja „ciężka praca“ nie bardzo cię wzbogaciła.
Twarz Gibassiera na te słowa z różowej stała się czerwoną.
— Rumienisz się, zauważył pan Jackal zdziwiony.
— Proszę mi wybaczyć, panie Jackal, wyrzekł złoczyńca, lecz jedno ze wspomnień najzłudniejszych mego pełnego przygód życia, przyszło mi w tej chwili do głowy; nie mogę się powstrzymać od zarumienienia.
— Ułudne wspomnienie tyczące się galer? zapytał pan Jackal.
— Nie, odparł Gibassier, marszcząc brwi, tyczyło ono mojej ucieczki, albo raczej tajemniczej damy, która mi ją ułatwiła.
— Pch! odetchnął pan Jackal, spoglądając wzgardliwie na Gibassiera, to mogłoby nabawić wstrętu na całe życie do pięknej rodu ludzkiego połowy.
— I ta właśnie tajemnicza dama, ciągnął dalej złoczyńca, nie zdając się zważać na wzgardę swego pana, zaślubiła dziś Gabrjela.
— A jednak zapewniałeś mnie, Gibassier, wyrzekł surowo naczelnik policji, że ten przestępca jest za granicą.
— To prawda, odparł z pewnym rodzajem pychy Gibassier, był tam, żeby uzyskać przyzwolenie rodziny i upomnieć się o swoje papiery.
— Schwytano was razem, tak mi się zdaje?
— W samej rzeczy, kochany panie.
— Jako fałszerzy pieniędzy?
— Za pozwoleniem, czcigodny panie, to anioł Gabrjel fałszował pieniądze; co do mnie, jestem opłakanym nieukiem we względzie metalurgji.
— Wybacz, kochany panie Gibassier, ja mieszam fałszywą monetę z fałszywem pismem.
— To zupełnie co innego, wyrzekł poważnie Gibassier.
— Jeśli mnie pamięć nie zawodzi, przyszły od jego ekscelencji ministra sprawiedliwości pewnego dnia akty, pod adresem pana dyrektora galer w Tulonie; akty te zawierały wszystkie dowody potrzebne do uwolnienia przestępcy, opatrzone wszystkiemi urzędowemi podpisami. Dowody te pochodziły od ciebie, nieprawdaż?
— Było to dla ocalenia anioła Gabrjela, drogi panie Jackal; jest to jeden z czynów najwięcej filantropijnych w mojem przygodnem życiu, i przez skromność byłbym o nim zamilczał, gdyby mnie był pan nie zmusił wyjawić go.
— Są to dotąd jeszcze, powiedział pan Jackal, fraszki i nie tłómaczy mi to trzeciego pobytu na galerach; bądź łaskaw, pomóż mej pamięci.
— Rozumiem, odezwał się złoczyńca, chcesz pan, żebym zdał rachunek sumienia; żądasz pan spowiedzi poprostu.
— Właśnie, Gibassier, chyba, jeżeli masz ważną jaką przeszkodę, sprzeciwiającą się temu zwierzeniu...
— Nie mam żadnej, odparł Gibassier. Tem mniej się waham, że potrzeba tylko przejrzeć gazety z owego czasu.
— Zacznij więc.
— Było to w r. 1823, nie jestem pewien daty.
— Niepotrzebna data do sprawy.
— Był to rok płodny; nigdy jeszcze żniwo nie wydało złocistszych kłosów; nigdy winnice nie okryły się obfitszym liściem i gronami.
— Pozwól sobie powiedzieć, Gibassier, iż żniwo i winogrona zupełnie są obce opowiadaniu.
— To dlatego, żeby pana zawiadomić, kochany panie Jackal, iż upał w tym roku był zaduszający. Trzy dni upłynęło, jak zbiegłem z galer z Brestu; trzy dni ukrywałem się w rozpadlinie tych skał, które tworzą otoczenie brzegów Bretanji, ani pijąc, ani jedząc; poniżej mnie banda cyganów okrytych łachmanami rozmawiała o mej ucieczce i o stu frankach, które miały być wypłacone temu, kto mnie złapie. Pan wiesz, że galery są dla tych włóczęgoskich band obfitem żniwem; żywią się one zdechłą rybą, którą morze wyrzuca na brzegi, ale żyją także z polowania na galerników; znają dobrze gęste lasy, wąwozy, głębokie doliny, opustoszałe rudery, w których zdyszany przestępca stara się wypocząć w ucieczce. Na pierwszy wystrzał armatni, zapowiadający ucieczkę, zdają się wychodzić z pod ziemi uzbrojeni w kije, sznury, kamienie, noże i sposobią się do polowania z chciwością, która zdaje się być instynktowną u cyganów. Byłem tam więc od trzech dni, gdy wieczorem wystrzał armatni dał się słyszeć, oznajmiając drugą ucieczkę. Otóż to dopiero harmider myśliwski między cyganami! Każdy z nich łapie za pierwszą lepszą broń, jaka mu wpada pod rękę, i czając się na mego nieszczęśliwego towarzysza, zostawia mnie w spokoju na mej skale, jak starożytnego Prometeusza, szarpanego przez zęby pragnienia i głodu.
— Twoje opowiadanie drga żywem zajęciem, Gibassier, powiedział pan Jackal z niewzruszonym spokojem, mów dalej.
— Głód, podjął Gibassier, podobnie jak Guzman, nie znosi przeciwności. W dwóch skokach spuściłem się na dół; w trzech susach byłem wgłębi doliny. Spostrzegłem o kilka kroków chatę i światło w oknie. Już miałem zapukać, żeby prosić o trochę wody i chleba, kiedy przyszło mi na myśl, że ta chałupa jest może schronieniem jakiego cygana, albo co najmniej wieśniaka, który nieomieszkałby mnie sprzedać. Wahałem się chwilę, a wkrótce namyśliłem się. Zapukałem do drzwi trzonkiem noża, postanowiwszy drogo sprzedać życie, gdyby co groziło. „Kto tam spytała kobieta, po której złamanym głosie poznałem, że stara, a po akcencie że cyganka. Biedny podróżny, który żąda tylko szklanki wody i kawałka chleba, odpowiedziałem. „Idź swoją drogą“, zakończyła stara, zamykając okienko. Dobra kobieto, w imię ludzkości, daj chleba i wody! zawołałem. Ale stara nie odpowiedziała. Samaś tego chciała, wyrzekłem, uderzając silnie nogą drzwi, tak, że wpadły do sieni. Na odgłos padających drzwi, stara cyganka ukazała się z lampką na wierzchołku drabiny, służącej za schody. Prawą ręką zasłaniała lampkę, żeby lepiej oświetlić twarz moją, ale nie mogąc nic dojrzeć pośród ciemności, zapytała harczącym głosem: „Kto tam?“ Nieszczęśliwy podróżny, odpowiedziałem. „Poczekaj, wyrzekła, schodząc ze stopni drabiny z nadzwyczajną szybkością, jak na jej wiek zadziwiającą, poczekaj, ja ci dam podróżowanie“. Widząc, że będę miał nie lada utrapienie z tą starą czarownicą, pobiegłem do izby, a widząc w dzieży leżący chleb razowy, porwałem go i ukąsiłem chciwie. W tej chwili cyganka zstąpiła z ostatniego stopnia drabiny. Szła wprost do mnie, a popychając mnie za ramię, próbowała wypchnąć za drzwi. Błagam cię, daj mi się napić, mówiłem, spostrzegając w głębi izby stągiewkę. Lecz cofnęła się przestraszona i straszliwie krzyknęła głosem sowy czy puszczyka, widząc moje odzienie. Na ten krzyk inna postać ukazała się na wierzchu drabiny. Była to postać wysokiej, wątłej dziewczyny od szesnastu do siedmnastu lat. „Co to jest „mama“, zawołała. „Galernik!“ ryknęła stara, wskazując na mnie palcem. Dziewczyna zeskoczyła raczej niżeli zeszła z drabiny, a rzucając się na mnie z chciwością dzikiego zwierza, zanim jeszcze mogłem dostrzedz jej poruszenia, z niesłychaną jak na kobietę jej wieku siłą, chwyciła mnie za szyję z tyłu, przewróciła na podłogę, wołając: „Mama!“ Na ten głos matka skoczyła jak szakal, a uchwyciwszy się mojej piersi, zaczęła krzyczeć z całych sił: „Na pomoc! na pomoc!“ Puść mnie, wyrzekłem, próbując odepchnąć te furje. „Na pomoc! na pomoc!“ bełkotały zarazem matka i córka. Uciszcie się i puśćcie mnie! powtórzyłem głosem stentorowym. „Galernik! galernik!“ ryczała jedna przez drugą. Czy będziecie wy cicho? zawołałem, chwytając starą za gardło i przewracając ją na grzbiet tak silnie, że z kolei ja przyciskałem ją sobą. Dziewczyna rzuciła się na mnie, następnie, przechylając mi głowę w tył (ruch, z którym widocznie była obznajmioną) schwyciła mnie za ucho, które usiłowała podrzeć zębami. Widziałem, że czas skończyć z temi wcielonymi djabłami. Ojcowie, bracia lub mężowie mogli nadejść lada chwila. Zatopiłem głęboko dziesięć palców w szyję starej i po chrapaniu, jakie wydawała, zrozumiałem, że już więcej nie będzie krzyczeć. Podczas tego dziewczyna gryzła mnie wciąż. Puść mnie albo cię zabiję! rzekłem ze straszliwą siłą. Lecz bądź, że nie zrozumiała mojego języka, bądź że go nie chciała zrozumieć, z takiem mnie okrucieństwem kąsała, że wydobywszy nóż i zwróciwszy prawą rękę w jej stronę, zagłębiłem ostrze aż po trzonek w jej lewej piersi. Upadła. Skoczyłem do stągiewki i napiłem się chciwie wody.
— Wiem co dalej nastąpiło, przerwał pan Jackal, którego czoło zachmurzało się coraz więcej w miarę, jak opowiadający zbliżał się do okropnego rozwiązania tej swojej historji. Schwytano cię w ośm dni później i zaprowadzono do Talonu; ale darowano ci życie jednym z tych wypadków, w których ręka Opatrzności jest widoczną.
Po tych słowach nastąpiła chwila milczenia. Pan Jackal zdawał się być pogrążony w głębokiej zadumie.
Gibassier, który mimo wesołego ubrania, zasmucił się potrosze opowiadając swoje przygody, zaczął pytać siebie, po co jego pan kazał opowiadać mu przygodę, którą znał równie dobrze jak on.
Skoro raz myśl ta opanowała mózg jego, zapytał znów siebie, jakie znaczenie przywiązywał naczelnik policji do tego rachunku sumienia. Nie mógł odgadnąć, ale przewąchał i przeczuł niewyraźnie. Przebiegł w krótkości rozwiązanie, potrząsając głową i szepcząc na stronie:
— U djabła! coś się tu złego dla mnie święci.
A do reszty utwierdziło go w tej myśli zachmurzona czoło, jednem słowem postawa zamyślona pana Jackala.
Ten znowu podnosząc raptem głowę i przesuwając ręką po czole, jakby chciał zeń spędzić chmury, spojrzał na złoczyńcę z pewnym rodzajem współczucia i wyrzekł:
— Posłuchaj mnie, Gibassier, nie chcę zatruwać tak pięknego dnia wymienianiem wszystkich win, co wydawałoby się zapewne po niewczasie. Idź więc na wesele anioła Gabrjela, mój dobry przyjacielu i baw się dobrze... Miałem ci powiedzieć w twoim interesie pewną rzecz najważniejszej wagi, ale bacząc na ten braterski bankiet, odkładam interes do jutra. Ale, ale, kochany Gibassier, gdzie się odbędą gody weselne?
— Pod „Niebieskim kompasem“, mój drogi panie Jackal.
— Wyborna restauracja, mój dobry przyjacielu, baw się więc dobrze, a na jutro odłóżmy poważne sprawy.
— Na którą godzinę, jeśli wolno spytać? wyrzekł Gibassier.
— Na południe, jeżeli nie będziesz bardzo zmęczony.
— Na południe, godzina wojskowa! powiedział kłaniając się galernik zdziwiony i zachwycony tą rozmową, która tak źle się zaczęła a zakończyła tak dobrze.
Nazajutrz o godzinie wojskowej, jak to był powiedział, Gibassier wszedł do gabinetu pana Jackala.
Tego dnia ubranie jego było najskromniejsze a twarz bardzo blada. Przypatrzywszy mu się uważnie, spostrzegacz byłby odkrył w głębkokich bruzdach jego czoła oraz w sińcach, które otaczały oczy, oznakę bezsennej i pełnej niepokoju nocy. Co też nieomieszkał zauważyć pan Jackal, który nieomylił się względem powodów bezsenności złoczyńcy.
W samej rzeczy, po uczcie nastąpił bal; w czasie balu obnoszono poncz; po ponczu nastąpiła hulanka, i kto nie wie do czego hulanka może zaprowadzić swoich wiernych.
Lecz ani wino, ani poncz, ani hulanka nie były tak dzielne, żeby zmódz człowieka równie silnego jak Gibassier, i pan Jackal byłby widział jaśniejącą na czole galernika jego zwyczajną pogodę, gdyby nie uboczna okoliczność, która wydarzyła się nad ranem, by mu odjąć jednocześnie humor i kolory twarzy. A czytelnik przyzna wraz z nami za chwilę, że mogła mu odjąć i co więcej jeszcze.
W samej istocie oto co się przytrafiło:
O ósmej z rana śpiącego jeszcze Gibassiera zbudziły nagle gwałtowne uderzenia do drzwi.
Począł wołać:
— Kto tam? Głos kobiecy odpowiedział:
— To ja! Gibassier poznał głos, poszedł otworzyć drzwi i spiesznie położył się napowrót.
Niech kto osądzi jakie było jego zdziwienie, gdy zobaczył wchodzącą bladą z rozpuszczonym włosem, z rozszalałym wzrokiem kobietę trzydziestoletnią, która nie była kim innym, jak tylko świeżo poślubioną żoną anioła Gabrjola, dawną przyjaciółką jego, jak to był powiedział panu Jackalowi.
— Co się stało Elizo? zapytał jak tylko weszła.
— Zabrali mi Gabrjela! odrzekła kobieta.
— Jak to, zabrali Gabrjela! powiedział galernik osłupiały. Kto taki?
— Nie wiem.
— Kiedy?
— I tego niewiem.
— To coś nowego, powiedz mi, kochana przyjaciółko, wyrzekł Gibassier, przecierając oczy, żeby się przekonać czy się dobrze zbudził, przecież już nie śpię i nie marzy mi się, że ty tu jesteś i że porwano Gabrjela? Co się to ma znaczyć? Jak się to stało?
— Oto tak, rzekła Eliza. Wychodząc z „Niebieskiego kompasa,“ skierowaliśmy się do naszego mieszkania, nieprawdaż?
— Chcę temu wierzyć.
— Pewien miody człowiek, przyjaciel Gabrjela, i drugi, któregośmy nie znali, bardzo przyzwoicie przytem ubrany, odprowadzili nas aż do drzwi. Gdyśmy już przy nich stanęli, w chwili, gdym sięgnęła do dzwonka, przyjaciel Gabrjela rzeki mu:
„Jestem zmuszony wyjechać jutro z rana, nie będę mógł się z tobą zobaczyć, a jednak mam ci coś ważnego do powiedzenia.
„A więc, odparł Gabrjel, jeżeli to coś tak ważnego, to powiedz mi zaraz.
„Kiedy to tajemnica, wyrzekł z cicha jego przyjaciel.
„Jeżeli o to ci chodzi, odpowiedział Gabrjel, Eliza pójdzie położyć się spać, a ty mi powiesz rzecz całą.“
— Poszłam tedy położyć się w samej rzeczy, a tak byłam zmęczona tańcem, żem zasnęła jak kłoda. Otóż z rana zbudziwszy się o ósmej godzinie, wołam Gabrjela; Gabrjel nie odpowiada. Schodzę do stróżki i rozpytuję ją. Ani widu, ani słychu, wcale do domu nie wrócił!
— Noc weselna!... powiedział Gibassier, pocierając czoło.
— Otóż to właśnie, com sobie rzekła, odezwała się Eliza. Gdyby to nie była weselna noc, dałoby się to jeszcze wytłómaczyć.
— Z łatwością dałoby się wytłómaczyć, zauważył galernik, który szczycił się, że umiał tłómaczyć najzawikłańsze sprawy.
— Wtedy pobiegłam pod „Niebieski kompas“ i do szynku, gdzie Gabrjel zazwyczaj chodzi, usiłując zasięgnąć wiadomości, a ponieważ nie otrzymałam ich od nikogo, przyszłam się czegoś dowiedzieć od ciebie.
— „Od ciebie,“ wyraz to trochę nierozważny, wyrzekł Gibassier, jak na młodą żonę.
— Kiedy mówię, że nie jestem jeszcze jego żoną.
— W końcu masz słuszność, przyznał złoczyńca, który począwszy od tej chwili, zaczął uważać dawną swą przyjaciółkę zupełnie tak jak nową. I nic nie podejrzewasz? podjął po tem rozpatrzeniu się.
— Cóż chcesz, żebym podejrzywała?
— Wszystko u licha!
— To wiele, zauważyła naiwnie Eliza.
— Powiedz mi naprzód, wyrzekł Gibassier, jak się nazywa ten przyjaciel, który was odprowadzał.
— Nie wiem.
— Opisz mi go.
— Jest to mały brunet z wąsami.
— To nie jest opisanie, połowa rodzaju ludzkiego jest małego wzrostu, włosów czarnych i nosi wąsy.
— Chcę powiedzieć, że mi się zdaje, iż pochodzi z Południa.
— Z jakiego Południa? z południa Marsylji czy Południa Tulonu? Jest Południe i Południe różniące się kwadransem.
— Tego ci nie powiem; ubrany był zwyczajnie.
— Gdzie Gabrjel poznał się z nim.
— W Niemczech, tak jak mi się zdaje. Wyjechali razem z Moguncji, gdzie jedli obiad w tej samej oberży, a później z Frankfurtu, gdzie robili interesy na współkę.
— Jakie interesy?
— Nic nie wiem.
— Ty wiesz tak mało, kochana przyjaciółko, a ja nie widzę w drobnych objaśnieniach, jakie mi dajesz, żadnej wskazówki, kóraby mogła zaprowadzić nas na trop.
— Jak więc zrobić?
— Pozwól mi zastanowić się.
— Ty go nie podejrzewasz, żeby był zdolnym spędzić noc gdzieindziej?
— Przeciwnie, droga przyjaciółko, jest to moje najgłębsze przekonanie, gdyż skoro nie był u ciebie, to musiał być gdzieindziej.
— O! przez to słowo „gdzieindziej“ rozumiem dawne jego kochanki!
— Co do tego, utrzymuję przeciwnie. Byłoby to najpierw podłością, następnie głupstwem, a Gabrjel nie jest ani głupim ani podłym.
— To prawda, rzekła Eliza wzdychając, no, ale cóż mam robić?
— Przecież ci powiadam, że muszę nad tem pomyśleć!
W samej rzeczy, złoczyńca skrzyżował ręce, zmarszczył brwi, i zamiast patrzeć na swą dawną przyjaciółkę, jak to dotąd czynił, zamknął oczy i patrzał wewnątrz siebie.
Podczas tego Eliza kręciła młynka palcami i oglądała sypialnią Gibassiera.
Rozmyślanie zdawało się Elizie przeciągać aż do nieskończoności i ostatecznie usposabiać go do snu.
— Hej, hej! przyjacielu Gibassier, powiedziała podnosząc się i ciągnąc go za rękaw od koszuli.
— Co takiego?
— Czyśmy się pospali?
— Ja rozmyślam, mówię ci! przerwał jej z gniewem Gibassier, który ani myśląc zasnąć, rozważał słowo po słowie, całą rozmowę, jaką miał wczoraj z panem Jackalem, i poczynał podejrzewać, przypominając sobie jego ostatnie słowa: „Gdzie będziecie obiadować!“ iż naczelnik tajnej policji mógł cośkolwiek wiedzieć o zniknięciu anioła Gabrjelą.
Jak tylko myśl ta przyszła mu do głowy, wyskoczył z łóżka bez wszelkiej wstydliwości.
— Co ty robisz? zapytała zdziwiona Eliza, która przyszła do galernika nietyle może po objaśnienia ile po pocieszenie.
— Widzisz przecie, ubieram się, odpowiedział Gibassier, ubierając się w samej rzeczy z taką szybkością, iż rzecby można, że go mają aresztować, albo że się dom pali.
We dwie minuty ubrany był od stóp do głów.
— A to co? zapytała Eliza, co ci się dzieje? Czy się czego obawiasz?
— Boję się wszystkiego, droga Elizo, i mam tysiące innych obaw! wyrzekł z przesadą złoczyńca, który mimo niebezpieczeństwa, jakie mu zagrażało, nie zapominał swego pedantyzmu.
— Jesteś więc na tropie? zawołała żona Gabrjela.
— Najniezawodniej, odpowiedział klasyczny Gibassier, wyjmując z biurka bilety bankowe oraz sztuki złota jakie tam były.
— Bierzesz pieniądze! rzekła Eliza zdziwiona. Wybierasz się więc w podróż.
— Zgadłaś!
— Czy daleko? czy bardzo daleko?
— Na koniec świata zapewne.
— Na długo?
— Na zawsze, jeżeli będzie można, odpowiedział Gibassier, wyjmując z drugiej szuflady dwa pistolety, naboje i sztylet, które wpakował w kieszenie surduta.
— Więc twoje życie zagrożone! spytała Eliza coraz więcej zdziwiona, widząc te wszystkie przygotowania.
— Więcej niż zagrożone! odparł galernik, nasadzając kapelusz na głowę.
— Lecz nie myślałeś wyjeżdżać, gdym tu weszła, zauważyła żona Gabrjela.
— Nie, lecz aresztowanie twego męża dodało mi weny.
— Sądzisz więc, że go aresztowano?
— Ja nie sądzę, tylko jestem pewny, z czego wynika, moje złotko kochane, że przyjmij moje niskie ukłony i zrób tak jak ja, to jest poszukaj bezpiecznego miejsca.
Mówiąc to, złoczyńca wziął Elizę za rękę, pocałował ją żywo i zbiegł ze schodów po cztery na raz, pozostawiwszy żonę anioła Gabrjela osłupiałą do najwyższego stopnia.
Będąc już na dole, Gibassier minął budkę odźwiernej, nie zważając wcale na to, że poczciwa kobiecina chciała mu oddać gazety i listy, które przyszły do niego.
Tak prędko wybiegł na ulicę, że nie zauważył dorożki stojącej przed bramą, niezwykły fenomen na tej ulicy i przed takim domem.
Nie zauważył także czterech ludzi stojących po obu bokach bramy, a którzy, zobaczywszy go, schwycili za kołnierz i wpakowali do dryndy, zanim jeszcze dotknął nogą bruku.
Jednym z tych ludzi był odrażający Gołąbek, a jednym z tych co go trzymali za ręce, był mały brunet z wąsami, którego poznał bezzwłocznie po niewyraźnych wskazówkach Elizy, że to ten, co podciął skrzydła aniołowi Gabrjelowi.
W ciągu dziesięciu minut dorożka zatrzymała się przed prefekturą policji, a po półtory godziny spędzonej w areszcie, gdzie zastał swych współpracowników i przyjaciół, Brin-d’Aciera, Carmagnola, Avoina i Papillona, wszedł jakeśmy to już powiedzieli do gabinetu pana Jackala o samej dwunastej.
Łatwo można było zrozumieć, iż dostatecznie uwiadomiony przez swych towarzyszy o wczorajszych aresztowaniach, Gibassier, musiał mieć nie tęgą minę.
— Gibassier, wyrzekł pan Jackal z twarzą głęboko zasmuconą, bardzo żałuję, wierzaj mi, że jestem zmuszony usunąć cię na czas jakiś na bok. Słońce wielkomiejskie trochę ci przewróciło w mózgu, mój dobry przyjacielu, i gdyś zatrzymał karetę pocztową z anglikiem i jego żoną, pomiędzy Nemours i Chateau-Landon, zapomniałeś niestety, iż mógłbyś poróżnić dwór londyński z francuzkim, innemi słowy, zanadtoś pozwolił szafować sobie wolnością, której ci tak wspaniale udzieliłem.
— Lecz panie Jackal, przerwał Gibassier, wierz mi pan, że zatrzymując powóz pocztowy, nie miałem zamiaru płoszyć tych wyspiarzy.
— Lubię to przynajmniej w tobie, Gibassier, że śmiało przyznajesz się do swych przekonań. Inny na twojem miejscu, Papillon albo Brin-d’Aeier naprzykład, zaraz uderzyliby w krzyki, gdyby im kto zaczął mówić o powozie pocztowym zatrzymanym nocną porą przez nich między Nemours i Chateau-Landon; ale ty... ty przyznajesz się od razu! Powóz został zatrzymany, a przez kogo? „Przezemnie“ Gibassiera! przezemnie mówię i dosyć“. Szczerość najzupełniejsza, oto twój główny przymiot, przeważający, i to dla mnie istotna radość, że ci to mogę przyznać. Na nieszczęście, mój dobry przyjacielu, szczerość jakkolwiek jest cnotą, nie może zastąpić wszystkich przymiotów składających się na utworzenie mędrca; to też z żalem zmuszony jestem powiedzieć, żeś najzupełniej minął się z mądrością. w sprawie karety pocztowej! Jak u djabła, człowiek taki rozumny jak ty, mógł się ośmielić napadać na anglików?
— Wziąłem ich za alzatczyków, odpowiedział Gibassier.
— Jest to okoliczność zmniejszająca winę, chociaż Brin-d’Acier będąc alzatczykiem, wcale się nie spisał napadając na ziomków. Otóż to właśnie dlatego sądzę, że jakiś czas spędzony na uboczu, dobrze ci zrobi.
— Więc, wyrzekł złoczyńca, który poczynał tracić fantazję, więc pan wysyłasz mnie poprostu na galery?
— Poprostu, jak się wyraziłeś.
— Do Rochefort, Brestu, lub Tulonu?
— Według twego wyboru, mój przyjacielu. Widzisz jak po ojcowsku postępuję z tobą.
— A czy na długo?
— I to jak zechcesz. Sprawuj się tylko dobrze a zanadto jesteś mi drogi, żebym cię nie miał odwołać, jak tylko zdarzy się sposobność.
— A czy mam chodzić w parze z drugim?
— Zawsze jak chcesz. Trudno o zgodniejszego człowieka odemnie.
— A więc, powiedział Gibassier, który spostrzegłszy, że nie może inaczej uczynić, pogodził się ze swym losem, kiedy tak, to dobrze, wybieram Tulon, bez pary.
— Niestety! westchnął pan Jackal, jeszcze jeden przymiot drogocenny tracisz Gibassierze. Chcę mówić o wdzięczności, albo przyjaźni, jeżeli tak wolisz. Jakto! czyliż serce twoje bez rozdarcia patrzeć będzie, jeżeli pewnego towarzysza galer przykuję do innego a nie do twego łańcucha?
— Co pan mówisz? zapytał złoczyńca, który nie rozumiał do czego pan Jackal zmierza.
— Czy to podobna! niewdzięczny Gibassier! żebyś mógł tak zupełnie zapomnieć o aniele Gabrjelu, kiedy dwadzieścia cztery godzin temu zaledwie byłeś drużbą na jego weselu?
— Nie omyliłem się, szepnął Gibassier.
— Ty się rzadko mylisz, kochany przyjacielu; trzeba ci tę sprawiedliwość oddać.
— Byłem pewny, że to na pańskie rozkazy został aresztowany.
— Na moje, w samej rzeczy. A czy wiesz, dlaczego kazałem go aresztować?
— Nie, odpowiedział otwarcie złoczyńca.
— Za drobnostkę, która nie ma żadnego sensu, a która jednak potrzebuje maleńkiego skarcenia, żeby go nauczyć, jak ma postępować. Czy uwierzysz, że podczas, gdy proboszcz od św. Jakóba, dając mu ślub, podawał do pocałowania patynę, wtedy on ukradł mu chustkę i tabakierkę. Jak można być tak lekkomyślnym! Tak, że ksiądz, który niechciał robić w kościele skandalu, spokojnie dokończył obrzędu i w pół godziny potem zaniósł do mnie skargę. Czy wierzysz teraz w cnotę aniołów! I oto właśnie, dlaczego jesteś niewdzięczny, kiedy nie prosisz ze złożonemi rękami, żeby cię przykuli do tego samego łańcucha, co tego młodego wartogłowa, któregobyś dokończył edukacji.
— Kiedy tak, wyrzekł Gibassier, to cofam moją prośbę. Proszę o Tulon i o parę.
— Otóż to rozumiem! poznaję nareszcie w tobie Gibassiera, dziecię mojego serca. A! cóżby to za człowiek był z ciebie, gdybyś był w innej szkole! ale cóż, zgnębili cię klasyczną lekturą, a nieznane ci są pierwsze zasady nowożytnej szkoły. Otóż to cię zgubiło. Ale nie wszystko jeszcze stracone, a strata jest może do powetowania. Jesteś młody, możesz się uczyć. Patrzaj, w chwili gdyś wchodził, myślałem o utworzeniu obszernej bibljoteki na pożytek wszystkich takich wydziedziczonych. I właśnie teraz przychodzi mi na myśl, iż gdybym zamiast skuć cię z aniołem Gabrjelem, dał wam tylko lekkie łańcuszki, a od chwili waszego przybycia, wyniósł was na najwyszukańsze, najkorzystniejsze stanowisko, policzył was do rzędu „piśmiennych” to jest pisarzy? Nieprawdaż, jakie to śliczne posłannictwo, którego przedmiotem jest korespondencja towarzyszów nieumiejących pisać, ponieważ tym sposobem można stać się powiernikiem ich najskrytszych tajemnic, być im radą, podporą? Cobyście powiedzieli o podobnej łasce?
— Pan mnie obsypujesz dobrodziejstwy! wyrzekł tonem w połowie ironicznym, w połowie poważnym złoczyńca.
— Zasługujesz na nie, powiedział z przesadzoną grzecznością pan Jackal. A no, więc rzecz skończona, możecie się obydwaj uważać za pisarzy urzędowych. Czy masz, dopóki jesteśmy razem, jeszcze jakie życzenia, jakie prośby do przedstawienia mi?
— Mam jednę, rzekł poważnie Gibassier.
— Mów, kochany przyjacielu; ja sobie głowę łamię żeby znaleźć coś takiego, coby ci było przyjemnem.
— Ponieważ Gabrjela, mówił złoczyńca, aresztowano wczoraj wieczorem, nie miał więc czasu zobaczyć się po ślubie ze swoją żoną. Czy nie zawiele będzie z mej strony, gdy pana poproszę, żeby się ona z nim widziała, zanim małżonek pojedzie na Południe?
— Owszem, kochany przyjacielu. Będzie go widywać codziennie zanim odjedzie. Czy to już wszystko Gibassier?
— Jest to dopiero pierwsza część mojej prośby.
— Obaczmy jaka jest druga?
— Czy pozwolisz jej pan zamieszkać pod tym samym południkiem co jej mąż?
— Zgoda i na to Gibassier, chociaż druga połowa twej prośby gniewa mnie o tyle, o ile mnie pierwsza zachwycała. W pierwszej połowie okazałeś bezinteresowność, przemawiałeś za nieobecnym przyjacielem, gdy w drugiej twoje widoki wydają mi się interesowane.
— Nie rozumiem pana, wyrzekł Gibassier.
— To jednak bardzo proste. Czy nie mówiłeś, że żona twojego przyjaciela była dawną przyjaciółką twoją? Obawiam się czy zarówno dla niego, jak dla siebie marzysz o zainstalowaniu jego żony w tem samem mieszkaniu.
Złoczyńca zarumienił się wstydliwie.
— Wreszcie, wyrzekł smutno pan Jackal, nikt nie jest doskonałym... Czy nie masz już żadnej do mnie prośby?
— Jeszcze jedną i ostatnią.
— Mów więc.
— W jaki sposób odbędzie się nasz odjazd?
— Musisz wiedzieć, czego się masz trzymać w tej mierze, Gibassier. Odbędzie się w sposób zwyczajny.
— Przez Bicetre? zapytał złoczyńca, wykrzywiając się straszliwie.
— Z pewnością.
— Otóż to, co mnie martwi niepomiernie.
— A dlaczegóż to, mój dobry przyjacielu?
— Co pan chcesz, panie Jackal! Nie mogę przyzwyczaić się do Bicetre. Sameś pan powiedział, nikt nie jest doskonałym. Na samą myśl zetknięcia się z warjatami dostaję nerwowego ataku.
— Na nieszczęście, Gibassier, mówił pan Jackal, idąc pociągnąć za guzik od dzwonka, na nieszczęście, nie mogę uczynić zadość twojej potrzebie. Rozumiem w całej pełni smutek, w jaki ta myśl może cię pogrążyć. Jest to straszna konieczność, ale cóż robić? Sam klasykiem będąc, wiesz najlepiej, że starożytni przedstawiali konieczność pod postacią żelaznych klinów.
Zaledwie pan Jackal domówił tych słów, Gołąbek ukazał się.
— Gołąbku, przemówił naczelnik policji, zażywając niuch tabaki i wciągając go z rozkoszą, jakby zadowolony z porządku, jakim rzeczy poszły, Gołąbku, polecam ci osobliwie, rozumiesz mnie, osobliwie pana Gibassiera. Tymczasowo zamiast zaprowadzić go do aresztu, umieścisz razem z więźniem, któregoś wczoraj wieczorem aresztował. Następnie, zwracając się do Gibassiera: To ja o aniele Gabrjelu mówię; powiedz że teraz, że nie myślę o tobie, niewdzięczniku.
— Niewiem doprawdy, jak mam panu dziękować, wyrzekł złoczyńca, kłaniając się.
— Podziękujesz mi za powrotem, powiedział pan Jackal, żegnając się z nim.
I patrzył za odchodzącym z pewnym rodzajem smutku.
— A teraz, mruknął, jestem mańkutem, bo tracę prawa moją rękę.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.