Mohikanowie paryscy/Tom XVII/Rozdział XI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Mohikanowie paryscy
Podtytuł Powieść w ośmnastu tomach
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1903
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Mohicans de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom XVII
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XI.
To die. To sleep. Umrzeć. Zasnąć.

— Przysuń się bardzo blisko do mnie, panie marszałku, wyszeptała tak cichutko księżna, że pan de Lamothe-Houdan zaledwie mógł ją słyszeć, bo głos mój bardzo jest slaby, a mam tak wiele do powiedzenia.
Marszałek przysunął fotel i usiadł w głowach.
— Nie jesteś w stanie mówić, wyrzekł, nie mów więc. Daj mi rękę i tak zaśnij.
— Nie, panie marszałku, odparła księżna, usnę już tylko snem wiecznym, a przed śmiercią mam ci zrobić zwierzenie.
— Nie, zaprzeczył znów marszałek, nie, Rino, ty nie umrzesz; zadanie twoje jeszcze nie skończone na ziemi, moje dziecko; nie powinniśmy umierać, póki nasze dzieło nieskończone. Mała Pszczółka potrzebuje jeszcze twoich starań.
— Pszczółka! szepnęła umierająca ze drżeniem.
— Tak, ciągnął dalej pan de Lamothe-Houdan, dzięki tobie, ona ma się lepiej teraz; dzięki twoim doskonałym radom, życie kochanego dziecka naszego jest prawie ocalone. Nie zostawisz dzieła swego rozpoczętem, moja kochana Rino, a wtedy, gdy Bóg powoła cię do siebie, nie odejdziesz sama, bo i nademną się zlituje i zabierze razem.
— Panie marszałku, mówiła księżna, której dobroć męża łzy rozczulenia wyciskała z oczu, jestem niegodną twego uczucia, i dlatego właśnie błagam cię, byś mnie wysłuchał.
— Nie, Rino, nie będę nic słuchał, nie chcę nic słuchać. Śpij spokojnie, moje dziecię i niech Bóg czuwa nad twoim snem!
Łzy które spływały od jakiegoś czasu z oczu księżnej, trysnęły tak obficie, iż zrosiły rękę, w której marszałek trzymał rękę żony.
— Ty płaczesz, Rino moja! wyrzekł wzruszonym głosem, może masz jakie zmartwienie, którego ci mógłbym ulżyć?
— Tak, odpowiedziała umierająca, wielkie zmartwienie, głęboką boleść.
— Mów więc, moja duszo!
— Przedewszystkiem, panie marszałku, rzekła księżna wysuwając rękę z dłoni męża i wyciągając złoty kluczyk na piersiach wiszący, weź ten kluczyk i otwórz moje biurko. Wysuń drugą szufladkę, mówiła dalej pani de Lamothe-Houdan.
— Już, odrzekł marszałek.
— Musi tam być paczka listów związana czarną wstążką.
— Oto jest, powiedział marszałek, podejmując paczkę i ukazując ją księżnie.
— Weź ją i usiądź przy mnie.
Marszałek wykonał rozkaz.
— Ta paczka listów zawiera moją spowiedź, rzekła biedna kobieta.
Marszałek wyciągnął rękę, chcąc podać listy żonie, lecz ta odpychając je, powiedziała:
— Przeczytaj je, bo niemiałabym siły powiedzieć ci co zawierają.
— Co zawierają te listy? spytał marszałek zmieszany.
— Wyznanie i dowody wszystkich moich błędów, panie marszałku.
— Kiedy tak, wyrzekł marszałek ze wzruszeniem, pozwól mi odłożyć czytanie to na inny raz. Jesteś za słabą w tej chwili, żebyś się miała zajmować swojemi błędami, a ja poczekam aż wyzdrowiejesz.
Potem, rozpinając surdut, włożył listy do kieszeni.
— Ależ ja umieram, panie marszałku, powiedziała księżna głosem rozdzierającym, a nie chcę iść do Boga z tak wielkim ciężarem na sumieniu.
— Jeżeli cię Bóg powoła do siebie, Rino, wyszeptał marszałek głosem smutnym, to niechaj ci przebaczy w niebie tak, jak ja przebaczam na ziemi wszystkie błędy, jakie mogłaś popełnić.
— Ależ to więcej niż błędy, panie marszałku, ciągnęła dalej prawie gasnącym głosem pani de Lamothe-Houdan, to są zbrodnie i nie chcę opuszczać ziemi, zanim ci ich nie wyznam, ponieważ idzie tu o twój honor, który ja bezwstydnie splamiłam, panie marszałku.
— Dość tego, Rino! zawołał marszałek drżąc cały. Dosyć, dosyć! dodał, łagodząc głos. Powtarzam ci, iż nie chcę nic słyszeć. Przebaczam ci i błogosławię, i ściągam na twą głowę całe miłosierdzie Boskie.
Łzy wdzięczności zajaśniały jeszcze raz w oczach księżnej. Zwróciła oczy do marszałka i spoglądając na niego z nieujętym wyrazem rozczulenia i czci, powiedziała:
— Czy chcesz podać mi rękę?
Marszałek wyciągnął obie ręce. Księżna wzięła jednę z nich w obie dłonie, poniosła do ust; potem całując gorąco, wyrzekła pod wpływem pewnego rodzaju ekstazy, egzaltacji pobożnej:
— Bóg mnie woła do siebie. Będę się modlić za was!
Następnie, opuszczając głowę na poduszki, zamknęła cichutko oczy i przeszła bezpośrednio z życia do snu wiecznego, przy wspaniale pięknym dniu lata, gasnącego w cieniach nocy.
— Rino! Rino! moja biedna kochanko droga! zawołał marszałek, oddany przejmującemu wzruszeniu, w jakie pogrążyła go ta scena, otwórz oczy, spójrz na mnie, odpowiedz mi, ja ci przebaczyłem, biedna żono! czy mnie słyszysz? ja ci przebaczyłem!
Tak był przyzwyczajony do niemoty księżnej, iż nie widząc nic, coby oznaczało śmierć na tej twarzy pełnej spokoju i słodyczy, przyciągnął ją do siebie i pocałował w czoło. Lecz czując marmurowe zimno na tem czole, przykładając usta do lodowatych ust i nie czując oddechu, zrozumiał, że już skończyła nieszczęśliwa jego żona, a opuszczając zwolna głowę jej na poduszki, podniósł obie ręce nad nią, mówiąc:
— Cokolwiek uczyniłaś, przebaczam ci w tej ostatecznej godzinie, biedna, słaba istoto! Jakikolwiek jest twój błąd lub jakąkolwiek jest twoja zbrodnia nawet, przywołuję na głowę twoją błogosławieństwo Boże.
W tej chwili drobniutki głosik dziecięcy dał się słyszeć.
— Matko! matko! wołał ten głos, ja chcę cię widzieć.
Był to głos Pszczółki, która czekała z niepokojem w buduarze końca rozmowy marszałkowej z mężem.
Obie siostry weszły szybko do sypialnego pokoju, gdyż Regina towarzyszyła Pszczółce.
— Nie wchodźcie, nie wchodźcie, moje dzieci! wołał marszałek głosem przerywanym łkaniem.
— Ja chcę mamę widzieć, mówiła płacząc Pszczółka i rzuciła się do łóżka księżnej.
Lecz marszałek zatrzymał ją, wziął w objęcia, i prowadząc do księżniczki Reginy:
— Wyprowadź ją, w imię Boga, moje dziecię! powiedział.
— Jakże się miewa? spytała Regina.
— Ależ lepiej, zasnęła, powiedział marszałek głosem, który kłamał jego słowom, wyprowadź Pszczółkę.
— Matka umarła! jęknęło dziecko.
Księżniczka jednym skokiem ze Pszczółką w objęciach stanęła przy łóżku marszałkowej.
— Nieszczęśliwe dzieci! powiedział pan de Lamothe-Houdan, wydając bolesne westchnienie, nie macie już matki!
Jednocześnie obie siostry wydały krzyk.
Na ten krzyk margrabina de la Tournelle i pokojowa, a za nią ksiądz Bouquemont, weszli do pokoju.
Spojrzawszy na obłudną twarz księdza Bouquemont, marszałek zdawał się zapominać o swem wzruszeniu, przypominając sobie wzruszenie, w jakiem księżna zostawała w chwili, gdy ksiądz opuścił sypialny pokój. Podszedł do księdza i patrząc nań surowo, powiedział poważnym głosem:
— To ty, mości księżę, zastępujesz monsignora Coletti?
— Tak, panie marszałku, odpowiedział ksiądz.
— A więc, panie, twój obowiązek jest skończony; kobieta, którą spowiadałeś, umarła.
— Jeżeli pan marszałek pozwoli, odezwał się ksiądz, spędzę noc czuwając przy ciele nieszczęśliwej księżnej.
— Nie potrzeba, panie, sądzę, że będę mógł sam zająć się tem.
— Ależ, zazwyczaj, panie marszałku, nalegał ksiądz, którego po raz drugi odprawiano tego dnia, do duchownego ten pogrzebowy obrządek należy.
— Być może, mości księże, wyrzekł marszałek tonem niedopuszczającym odpowiedzi, ale powtarzam ci, że obecność twoja jest odtąd niepotrzebną; mam więc zaszczyt pożegnać cię.
Potem odwracając się tyłem do księdza Bouquemont, połączył się z dwiema siostrami, które całowały płacząc ręce swojej matki, podczas gdy ksiądz rozgniewany wciskał zuchwale kapelusz na głowę na sposób Tartufa, ciskającego pogróżki, gdy wychodził z domu Orgona: „Ty wyjdziesz stąd, co tu przemawiasz głosem pana“, i wyszedł, zatrzaskując gwałtownie za sobą drzwi od buduaru.
Takie zachowanie się zapewne zasługiwało na napomnienie, ale marszałek de Lamothe-Houdan zanadto był znękanym w tej chwili, żeby uważać na zuchwałe obejście się księdza.
Noc zaszła przez ten czas i zaledwie coś dojrzeć było można w pokoju księżnej. Śmiertelna cisza panowała dokoła.
Oznajmiono, że obiad na stole, lecz marszałek odmówił w nim udziału. Wyprawił wszystkich, a gdy mu przyniesiono lampę i sam pozostał, usiadł przy biureczku, na którem zazwyczaj opierała się księżna, potem, wyciągając z kieszeni paczkę listów, rozwiązał drżącą ręką wstążkę przewiązującą i zaczął czytać zamyślonemi z boleści oczyma.
Pierwszy list był od niego, pisany z obozu w przeddzień bitwy; drugi z obozu nazajutrz po zwycięztwie; wszystkie nosiły datę wojny; jedno słowo streszcza je wszystkie:
„Kiedyż wrócimy do Francji?“ Innemi słowy, wszystkie listy męża poświadczały jego nieobecność, opuszczenie i odosobnienie żony.
Taką była furtka, przez którą weszło nieszczęście w życie księżnej, nieobecność jego, odosobnienie jej.
Zatrzymał się chwilę widząc inne pismo, nie swoje, jak gdyby, zanim pójdzie dalej, potrzebował dobrze zrozumieć drogę, po której przeszedł; na tej drodze zobaczył żonę, to jest jedną z najsłabszych istot, błąkającą się, samotną, bez podpory, wystawioną na łup żarłocznego lwa.
Odwrócił się do trupa, i idąc ku niemu:
— Przebacz droga żono! powiedział, lecz pierwszy błąd jest moim błędem; niech mi Bóg przebaczy, biorę go na siebie.
Powrócił, usiadł przy biurku i zaczął czytać listy pana Rappta.
Dziwna rzecz! jak gdyby instynktem przeczuł, że za tym błędem znajduje się zbrodnia, przeświadczenie się o swej hańbie nie wywarło na nim tak strasznego skutku, jaki wywiera zazwyczaj na każdym człowieku, jakiegobądź temperamentu, w podobnem położeniu. Bez zaprzeczenia, czoło jego okryło się wstydem; bez zaprzeczenia drżał cały czas podczas czytania tych listów; bez zaprzeczenia, gdyby miał w swem ręku hrabiego Rappta, byłby go nieochybnie udusił; lecz odkrycie nieszczęścia, objawiające się nienawiścią względem dawnego protegowanego, przyjmowało formę litości dla żony. Żałował jej szczerze, czule i serdecznie; obwiniał się, iż jest sam sprawcą własnej hańby, zdrajcą samego siebie, i wezwał raz jeszcze całego miłosierdzia Boskiego dla zmarłej.
Taki to podwójny skutek pierwszy list pana Rappta wywarł na marszałka: współczucie względem żony, oburzenie względem protegowanego; żona oszukała męża, adjutant zdradził swego dowódzcę.
Prowadził dalej uroczyste czytanie z sercem ściśniętem.
Czytał z początku same tylko parafrazy. Żadnego nieszczęścia nie było tam jeszcze, a jednak przez intuicję czuł, że jeszcze o większem nieszczęściu się dowie, i przerzucał gorączkowo wszystkie listy. Pochłaniał je po większej części, jak człowiek, który widzi armatę wycelowaną na siebie i rzuca się naprzeciw kuli.
Wydał okrzyk straszliwy, nieokreślony, okropny, przyszedłszy do następujących wyrazów:
„Damy córce naszej imię Regina. Czyż nie będzie ona równie jak ty królewskiej urody?“
Piorun nie czyni większego spustoszenia w miejscu, przez które przechodzi, jak ten wiersz zrobił na marszałku de Lamothe-Houdan. Nie serce to już kochanka, ani męża, ani nawet ojca podskoczyło w piersi jego z całą siłą, ale serce człowieka, godność człowieczeńska, sumienie.
Wydało mu się, iż nie jest sam sobą, lub też, iż sam jest występnym z tego powodu tylko, że krążył koło zbrodni. Zapomniał, iż był zdradzonym jako małżonek, zdradzonym jako zwierzchnik, zdradzonym jako przyjaciel, jako ojciec. Zapomniał nareszcie o swej hańbie i nieszczęściu, oburzała go jedynie ta potworność, to małżeństwo kochanka z córką kochanki, ojcobójstwo bezczelne, plugawe, bezkarne.
Zwrócił się z okiem pełnem gniewu do łóżka, lecz na widok zwłok żony, z rękami skrzyżowanemi, czołem wzniesionem ku niebu, w postawie uroczystego spokoju, oczy jego przybrały wyraz głębokiej boleści i zawołał rozdzierającym głosem:
— Ach! cóżeś zrobiła, nieszczęsna kobieto!
Potem, wracając znów do listów, próbował odzyskać zimną krew, żeby przeczytać je do końca. Straszne zadanie! od którego byłby wkrótce odstąpił, gdyby nie to, że inna myśl, myśl drugiego nieszczęścia go opanowała.
Pokazaliśmy już w pracowni Reginy, podczas, gdy Petrus malował jej portret, i znów widzieliśmy przed chwila w pokoju zmarłej, małą Pszczółkę. Właśnie też urodzenie tego dziecka niepokoiło obecnie marszałka. Ona w oczach jego przyszła na świat, w oczach jego rosła. Gdy była jeszcze małem dzieciątkiem, wsadzał ją na swego wielkiego obozowego konia, prowadził za rączkę, a rozkosznie było widzieć starego marszałka bawiącego się w serso z małą córeczką. Wiek dziecięcy więcej pociągającym jest dla starców, niż młodość i wiek dojrzały. Jasne włoski dziecięcia harmonijniej się zlewają z białym włosem starca.
Pszczółka była więc koroną starości marszałka, ostatnią pieśnią, której słuchał, ostatnim zapachem, którym oddychał; kochał ją jak najsłodszy uśmiech swego życia, jak ostatni promień zachodu słońca. „Gdzie jest Pszczółka? Dlaczego Pszczółki nie ma? Jak można było pozwolić, by wychodziła na taki czas? Czemuż nie słyszałem dziś ani razu Pszczółki śpiewającej? Pszczółka jest smutna? Pszczółka jest chora?“ I od rana do wieczora nie słyszano nic innego, jak tylko rozlegające się imię Pszczółki; była ona jakoby wietrzykiem odżywiającym cały dom, gdzie jej brakowało, było smutno; gdzie się zjawiła, wesołość wchodziła z nią razem.
To też z nieopisanym strachem począł marszałek czytanie tych listów, które go raz już tak głęboko przeraziło.
Niestety! wszystko się miało zmienić dla tego biednego starca! Na podobieństwo zamków padających w ruinę, rozsypywały się wszystkie jego wierzenia. Jedno mu już tylko zostało i miało zagasnąć tak, jak i tamte. O! srogie przeznaczenie, człowiek ten był piękny, dobry, odważny, uczciwy, godny; posiadał wszystko, co czyni człowieka szczęśliwym i wielkim; nic mu nie brakowało, żeby otrzymać miłość, a oto pod koniec życia począł przechodzić męki, przy których niczem były te, jaki przechodzili najwięksi zbrodniarze.
Gdy się już przekonał o swym losie, gdy już rozważył upadek swój moralny, to jest śmierć wiary, zakrył twarz rękami i gorzko zapłakał.
Łzy są dobroczynne. Zmieniają one truciznę w miód i goją rany duszy.
Po długim płaczu podniósł się, i stanąwszy w głowach umarłej, tak zaczął mówić:
— Kochałem cię bardzo, o Rino! zasługiwałem, abyś mnie również kochała. Ale wóz życia przewiózł mnie szybko, i patrząc tylko przed siebie, w tuman kurzu przezemnie samego wzniesiony, nie dostrzegłem obok siebie biednej roślinki, którą deptałem. Tyś wołała, ale ja nie przyszedłem ci na pomoc, i uchwyciłaś, aby się podnieść, pierwszą lepszą rękę, którą ci podano. To moja wina, Rino, to moja bardzo wielka wina, sam się oskarżam przed twojemi zwłokami, i proszę Boga, żeby mi przebaczył. Ztamtąd wyszły wszystkie twoje niedole, ztamtąd wyrosły wszystkie nasze nieszczęścia... Więc aż życiem przepłacić musiałaś mój pierwszy błąd, a ja mojem przepłacę twój ostatni występek. Bóg był surowym względem ciebie, biedna moja żono! Ja to powinienem był pokutować pierwszy. Ale jest wspólnik wszystkich naszych nieszczęść, i ten nie ma wymówki.
Jest łotr, niegodziwiec bez czci i wiary, zdrajca nikczemny, który z ciernistej ścieżki powiódł cię i wtrącił w przepaść; ten to, Rino, w imię przebaczenia, jakie powołuję na twoją głowę, będzie ukaranym, jako zdrajca i nikczemnik; a gdy wykonam ten akt sprawiedliwości, wtedy, Rino, pójdę prosić Boga, ażeby gniew jego, jeśli się jeszcze nie rozbroił, na mnie spadł całym ciężarem. Żegnam cię więc, biedna żono! albo raczej do zobaczenia, gdyż ciało nie na długo przeżyć może duszę.
Po tej przemowie starzec skierował się do biurka, wziął listy, włożył je do kieszeni i miał już wyjść, gdy uchyliła się portjera i w cieniu ukazał się człowiek, którego nie mógł zrazu rozpoznać.
Podszedł ku niemu, był to hrabia Rappt.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.