Mohikanowie paryscy/Tom XVII/Rozdział X

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Mohikanowie paryscy
Podtytuł Powieść w ośmnastu tomach
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1903
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Mohicans de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom XVII
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


X.
W którym ksiądz Bouquemont w dalszym ciągu prowadzi swoje dzieło.

W samej rzeczy, w parę chwil po odjeździe margrabiny de la Tournelle i po odejściu księdza de Bouquemont, marszałkowa de Lamothe-Houdan w takie spazmy wpadła, iż pokojowa, która była przy niej wtedy, napełniła cały pałac żałobnym krzykiem: „Pani umiera!“
Stary doktor marszałka, którego księżna ciągle niechciała przyjmować, uprzedzony przez Gruskę, przybiegł z pospiechem, i uznał, po przerażających symptomatach, że to był kryzys ostateczny i że we dwadzieścia cztery godzin księżna przestanie żyć.
Marszałek przybył w chwili, gdy doktor wychodził z apartamentów czerkieski. Widząc ponurą twarz jego, pan de Lamothe-Houdan odgadł wszystko.
— Księżna jest w niebezpieczeństwie? powiedział.
Doktor smutno potwierdził głową.
— Czy nic nie potrafi jej ocalić? zapytał marszałek.
— Nic, odpowiedział doktor.
— Jakiej przyczynie przypisujesz jej śmierć, mój przyjacielu?
— Boleści.
Czoło marszałka pociemniało nagle.
— Czy sądzisz, doktorze, zapytał ze smutkiem, iż osobiście mogłem sprawić zmartwienie księżnie?
— Nie, odrzekł doktor.
— Znasz ją od lat dwudziestu, mówił dalej pan de Lamothe-Houdan, uważałeś równie jak ja tę ustawiczną letargiczność, w której pani marszałkowa bezprzestanku żyła. Gdym się zapytywał w tym względzie, zacytowałeś mi tysiąc podobnych przykładów, i sądziłem, tak jakeś mi to mówił, że ten lunatyzm, w jaki zapada księżna co chwila, był skutkiem jakiejś wady wewnętrznej, a teraz przypisujesz śmierć jej, boleści; wytłumacz się więc, mój przyjacielu, i jeżeli zrobiłeś jaką uwagę pod tym względem, powiedz mi ją.
— Panie marszałku, powiedział doktor, nie zauważyłem żadnego faktu, który osobno wzięty mógłby uzasadnić tę opinię; ze wszystkich faktów odrębnych wychodzi na to, iż nie żaden inny powód, tylko boleść wyrodziła śmiertelną chorobę pani marszałkowej.
— Jest to zdanie człowieka światowego lub filozofa, doktorze; ja ci się pytam o twą opinię wyłączną, o zdanie lekarza.
— Panie marszałku, prawdziwy lekarz jest filozofem, który po to bada ciało, żeby lepiej poznać duszę. Badanie, w tem co dotyczy księżny, było trudne; ale rezultat jest tem pewniejszy i tak prawdziwy, marszałku, jak to, że tu stoimy jeden naprzeciw drugiego; utrzymuję o tyle o ile człowiek może utrzymywać, przez rozpatrzenie faktów głównych; utrzymuję, powiadam, że zmartwienie głębokie, straszne, stanowi przyczynę, która zaprowadzi panią marszałkową do grobu.
— Nie pytam cię o nic więcej, mój przyjacielu, powiedział wzruszonym głosem, wyciągając do doktora obie ręce, a jeślim cię zapytywał, to nietyle, żeby zasięgnąć twego zdania, ile żeby się wzmocnić we własnem. Dwadzieścia lat temu jak ta myśl mi przyszła, a jeżeli jej nie wyjawiłem nikomu nawet tobie, w którym pokładam zaufanie bez granic, to dlatego, iż sądziłem, że boleść kobiety kochanej przez męża może mieć tylko jeden powód, błąd!
— Panie marszałku! przerwał doktor, rumieniąc się, wierzaj mi, że nie miałem ani na chwilę podobnej myśli.
— Jestem tego pewien, mój przyjacielu, wyrzekł marszałek, ściskając serdecznie rękę doktora. A teraz do widzenia! Czy nie masz żadnego szczegółowego polecenia, żadnego rozkazu względem zdrowia księżnej?
— Żadnego, panie marszałku, odpowiedział doktor. Księżna zgaśnie cicho; między jej życiem i śmiercią taka będzie różnica, jak między blaskiem i zgaśnięciem świecy; przymknie spokojnie oczy, a śmierć jej w tem tylko różnić się będzie od snu, iż będzie to sen wiekuisty.
Marszalek de Lamothe-Houdan spuścił smutno głowę i ścisnął raz jeszcze znacząco rękę doktora. W chwilę potem wszedł do pokoju księżny; leżała na łóżku, ubrana w bieli, jak narzeczona, i blada na twarzy białością tak delikatną, jak jej suknia, do tego stopnia, iż z temi włosami, twarzą, ubraniem, fałdami pościeli, wyglądała już, jakby leżała na marach. Brakowało tylko księdza, świec i naczynia srebrnego ze święconą wodą.
Widok ten poruszył marszałka de Lamothe-Houdan. Widział wielu umierających na wojnie. Widok śmierci wcale nie był nowym dla niego, lecz jakkolwiek odważny, nie rozumiał, jak można uledz śmierci, nie bronić się przeciw niej, nie próbować odepchnąć jak nieprzyjaciela.
Ta postać niema, łagodna, bez protestacji, oporu, bez buntu, napełniała go zdziwieniem. Czuł, że mu się nogi zginają; zbliżył się z uszanowaniem do łóżka chorej i odezwał się do niej głosem najsłodszym:
— Czy cierpisz?
— Nie, wyrzekła księżna Rina, zwracając głowę w stronę marszałka.
— Czy czujesz się chorą?
— Nie, odpowiedziała znowu.
— Spotkałem doktora, który wychodził od ciebie, nalegał marszałek.
— Tak, wymówiła czerkieska.
— Może czego żądasz?
— Księdza.
W tej chwili panna służąca oznajmiła panią baronową de la Tournelle i księdza Bouquemonta, a podczas konferencji marszałek usunął się z margrabiną do buduaru księżnej.
Znamy błędy marszałkowej de Lamothe-Houdan, nie będziemy więc powtarzać, przedstawiając jej spowiedź przed oczy naszych czytelników.
— Moja siostro, zaczął ksiądz Bouquemont, który podczas wyliczania grzechów księżny zrozumiał całą ważność poselstwa, jakie mu zdał monsignor Coletti, i spostrzegł zemstę, jaką miał wywrzeć na pana Rappta, moja siostro, czy rozumiesz wielkość twojego grzechu?
— Tak, odrzekła księżna.
— Czy próbowałaś naprawić twój błąd?
— Tak.
— W jaki sposób?
— Przez żal.
— To wiele, ale niedosyć, potrzeba zadość uczynienia więcej budującego.
— Powiedz mi jakiego?
— Gdy człowiek co ukradnie, podjął po chwili rozmyślania ksiądz, czy sądzisz, że żal jego równoważy zwrot skradzionego przedmiotu?
— Nie, powiedziała marszałkowa, nie rozumiejąc do czego ksiądz zmierza.
— A więc jest na twe błędy, kochana siostro, środek zadość uczynienia, analogiczny zwrotowi ukradzionej rzeczy.
— Co chcesz, księże, przez to powiedzieć?
— O kradłaś honor twojego małżonka; w braku restytucji niemożebnej, wyznanie otwarte, prawe, szczere twojej winy, równoważy w takim razie zwrot.
— Jakto, co! zawołała marszałkowa.
Ale zatrzymała się nagle, jakby się obawiała usłyszeć swój głos. Podniosła się w połowie i zwracając głowę w stronę księdza, patrzyła się z taką siłą, iż ten, którego system nerwowy nie był przecież bardzo wrażliwy, zadrżał mimowoli.
— Drżysz, mości księże? wyrzekła, spoglądając wciąż na niego z tą samą pewnością.
— Zapewne! moja siostro! odpowiedział bardzo zmieszany ksiądz Bouquemont.
— Ty sam drżysz, mości księże, na myśl tak strasznego zadość uczynienia, ciągnęła dalej wzruszona.
— Dlatego, że w istocie, moja siostro, rozważając następstwa, jakie może przynieść podobne wyznanie, czuję się żywo wzruszony współczuciem dla ciebie.
— To więc ze względu na mnie jedynie niepokoisz się, mości księże?
— Najpewniej, moja siostro.
— To dobrze, rzekła księżna po chwilce namysłu, nie mówmy już o tem i wróćmy do aktu zadość uczynienia, jaki mi księże przedstawiłeś.
Biedna kobieta nigdy jeszcze tyle nie mówiła, zatrzymała się chwilę jakby wyczerpana, a krople potu zlały jej czoło.
Ksiądz osądził, iż najlepiej zrobi, gdy będzie milczał; ona też pierwsza zaczęła:
— Mości księże, powiedziała, jeżeli nie uczynię wyznania, którego odemnie żądasz, co z tego może wyniknąć?
— Kara wiekuista dla ciebie na drugim świecie.
— A bezwarunkowy spokój dla pana marszałka na tym?
— Zapewne, moja siostro, ale...
— Ale, mości księże, czy nie sądzisz, iż większem będzie zadość uczynienie, jeżeli ja kosztem kary wiekuistej okupię spokój mego męża?
— Nie, wyrzekł ksiądz, którego kwestja ta dziwnie kłopotała, nie, powtórzył, jakby dla nadania przez powtórzenie słowa, w braku możności przekonania, więcej siły swej odpowiedzi.
— Racz mi powiedzieć dlaczego, mości księże? nalegała marszałkowa.
— Nie można frymarczyć zbawieniem, moja siostro, odparł twardo ksiądz, próbując przestraszyć biedną kobietę, nie można go kupić za żadną cenę, można nań tylko zasłużyć.
— Czyż nie zarabia się na zbawienie, zapewniając zbawienie osoby drugiej?
— Nie, moja siostro, gdybyś mogła pożyć jeszcze z kilka lat, zostawiłbym Opatrzności oświecenie twojego sumienia, lecz ponieważ jesteś tak bliską oddania duszy Bogu, nie możesz się wahać, żeby ją oddać czystą i wolną od wszelkiej zmazy. Przyznaję, iż środek zmazania grzechów twoich jest straszny, ale nie masz pani wyboru i powinnaś przyjąć ten, który ci się przedstawia jako łaska Boska.
— Tak więc! szepnęła biedna księżna, życie zacnego człowieka splamionego mojemi błędami ma być złamane odrazu i to wykonawca zasad Chrystusowych tak mi radzi! O mój Boże, oświeć Ty mnie sam, spuść promień światła na to serce ciemne jak loch więzienny.
— Co niech się stanie! wyjąkał ksiądz.
— Księże, odezwała się stanowczo marszałkowa, przysięgnij mi przed Bogiem, że to zadosyć uczynienie jest potrzebnem.
— Każda przysięga jest bezbożną, moja siostro, wyrzekł surowo ksiądz.
— Kiedy tak, mości księże, to powiedz mi przyczyny popierające twoją radę; powiedz choć jednę. Ja się chętnie poddam, ale chciałabym zrozumieć.
— Jest to słabość umysłu i pycha, moja siostro. Prawda się nie dowodzi, ona się odczuwa.
— To też dlatego, iż jej nie odczuwam, mości księże, błagam cię ze złożonemi rękami, żebyś mi wyjaśnił.
— Powtarzam, iż to pycha twoja, twój umysł, buntują się przeciw sumieniu, albowiem sumienie twoje woła, bez powtarzania, te słowa: „Każde złe, jakie popełniłeś, powinieneś naprawić“. Taki jest rozkaz najwyższy, taki jest wyrok najwyższy. Lecz cóż znaczy głos sumienia dla przewrotnych umysłów? Przypuśćmy, że staniesz przed sądem Boga splamiona tą zbrodnią, gdy mogłaś stanąć oczyszczona! Czy sądzisz, iż Bóg w surowej swej sprawiedliwości nie ześle posłańca, który przyjdzie powiedzieć temu obrażonemu mężowi; „Człowieku! kobieta, która była twoją przed Bogiem, zdradziła cię pośród ludzi“.
— Łaski, księże, zawołała biedna kobieta bezprzytomna.
— „Człowieku! mówił dalej ksiądz głosem ostrym, kobiecie tej dałem radę, żeby prosiła cię o przebaczenie, a była ona tak występną, że przyszła klęknąć u stóp mojego tronu ze splamionem czołem“.
— Łaski! łaski! powtarzała księżna.
— „Nie, nie ma łaski! powie głos Boga. Człowieku, bądź bez litości dla zbrodni tej niegodnej i przeklnij imię jej na ziemi, tak, jak ja ukarzę duszę jej w niebiosach!“ Oto tak straszną karę Bóg ci gotuje, tak samo tam, wysoko, jak i tu na ziemi, bo powtarzam, Bóg nie dozwoli aby mąż, którego ci dał, pozostawał w nieświadomości twej zbrodni i twojego wstydu.
— Dość, mości księże! zawołała silnym głosem marszałkowa, odzyskując na chwilę wszystkie siły, podniosła się raptem, i wskazując palcem na drzwi, dodała łagodnym głosem: Nie pozwolę nikomu zawiadamiać mego męża. Wyjdź więc i powiedz marszałkowi, iż na niego czekam.
— Ależ pani, zawołał ksiądz, który na to wyniosłe pożegnanie cały zsiniał, mówisz do mnie z goryczą, której przyczyny wytłómaczyć sobie nie mogę.
— Mówię do ciebie, mości księże tak, odrzekła dumnie księżna, jak do człowieka, którego zamiary niewyraźnie dostrzegam, nie rozumiejąc ich. Bądź łaskaw, wychodząc, prosić pana marszałka do mnie.
I odwracając się od niego, upadła na łoże.
Ksiądz wyszedł, rzuciwszy na biedną kobietę spojrzenie pełne gniewu i złości.
Ale zanadto tego było dla nieszczęśliwej księżnej. Walka, którą podtrzymywała przeciwko księdzu, przez cały czas trwania tej strasznej utarczki, do reszty złamała jej ostatnie siły, i gdy marszałek wszedł do sypialnego pokoju, wydał głuchy jęk, widząc ją tak złamaną, iż zdawało się, że jej zostaje parę chwil już tylko do życia.
Zawołał co żywo pokojowej, która pobiegła do łóżka swej pani i nacierając skronie, ocuciła ją trochę.
Zaledwie umierająca otworzyła oczy, obejrzała się ze strachem na drzwi.
— Co tak spoglądasz, moje dziecko? zapytał łagodnie marszałek.
— Czy już poszedł? wyrzekła drżącym głosem księżna.
— Kto, proszę pani? spytała jej wierna Gruska, z oczami łez pełnemi.
— Ksiądz! odpowiedziała marszałkowa, na której twarzy malowała się głęboka trwoga, jak gdyby zobaczyła wchodzący do pokoju cały legion szatanów, prowadzonych przez księdza Bouquemonta.
— Wyszedł, odpowiedział marszałek, silnie marszcząc brwi na myśl, iż ksiądz był zapewne powodem tego przestraszającego stanu, w jakim znalazł żonę.
— A! odetchnęła głęboko księżna, jakby jej kto zdjął niezmierny ciężar z piersi. Następnie, zwracając się do pokojowej: Idź sobie, Gruska, powiedziała, muszę pomówić z marszałkiem.
Pokojowa wyszła, zostawiając księżnę sam na sam z mężem.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.