Mohikanowie paryscy/Tom XVI/Rozdział III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Mohikanowie paryscy
Podtytuł Powieść w ośmnastu tomach
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1903
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Mohicans de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom XVI
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


III.
Gdzie się pokazuje, że augurowie nie mogą patrzeć sobie w oczy, żeby się nie śmiać.

Hrabia Rappt zajechał szybko na ulicę św. Wilhelma, na której położony jest pałac zamieszkany przez monsignora Coletti.
Zajmował on skrzydło między dziedzińcem i ogrodem.
Nic równie zachwycającego, jak to ustronie: prawdziwe gniazdeczko poety, kochanka lub księdza, wystawione na działanie południowego słońca, hermetycznie zasłonięte od okrutnych północnych wiatrów. Wnętrze pawilonu okazywało od pierwszego rzutu oka wyrafinowany gust zmysłowości świętobliwej osoby, która go zamieszkiwała.
Ciepłe powietrze, balsamiczne, rozkoszne, przejmowało na wskroś, skoro przestąpiło się próg pokoju, a człowiek, któregoby tam wprowadzono z zawiązanemi oczyma, mógł sądzić, wdychając rozlaną woń w powietrzu, iż znajduje się w jednym z tych tajemniczych, upajających buduarów, do których eleganci z czasów dyrektorjatu przychodzili odśpiewywać hymny i palić kadzidła.
Jakiś sługa, w połowie woźny, w połowie duchowny, wprowadził hrabiego do małego saloniku lekko oświetlonego, który poprzedzał salon wielki.
— Biskup zajęty w tej chwili, wyrzekł służący, nie wiem czy będzie mógł przyjąć, lecz jeżeli pan zechce powiedzieć swoje nazwisko...
— Oznajmij hrabiego Rappta, odrzekł przyszły deputowany.
Służący skłonił się głęboko i wszedł do salonu. Wrócił wkrótce, mówiąc:
— Proszę pana hrabiego.
Pułkownik niedługo czekał. Po pięciu minutach zobaczył wchodzące do salonu, a odprowadzane przez monsignora Coletti dwie osoby, których na razie nie mógł twarzy rozróżnić, lecz które poznał wkrótce, gdy mu się nisko ukłoniły, ze służebnością, na jaką jedynie tylko bracia Bouquemont mogli się zdobyć.
Byli to, w samej rzeczy, Sulpicjusz i Ksawery Bouquemont.
Pan Rappt ukłonił im się z najwyższem ugrzecznieniem i wszedł do salonu, a za nim biskup.
— Nie spodziewałem się honoru i przyjemności widzenia pana, hrabio, wyrzekł, sadzając Rappta na kozetce i sadowiąc się następnie obok.
— A to dlaczego? zapytał tenże.
— Ponieważ taki mąż stanu, jak pan, odpowiedział pokornie monsignor Coletti, ma zapewne co innego do roboty w przeddzień wyborów, niż odwiedzać biednego pustelnika.
— Ekscellencjo, wyrzekł żywo hrabia, który spostrzegł, że wyszukana hipokryzja zadaleko zaprowadzić go może, pani margrabina de la Tournelle była tak łaskawą, i oznajmiła mi, że straciłem, z wielkiem mojem zmartwieniem, całe zaufanie pańskie.
— Pani margrabina de la Tournelle może zadaleko się posunęła, przerwał Coletti, mówiąc: całe zaufanie.
— To prawie na jedno wychodzi ekscellencjo!
— Wyznaję, mości hrabio, odpowiedział Coletti, zsuwając niby ze smutkiem brwi i wznosząc oczy do nieba, jakby ściągał na grzesznika, którego miał przed sobą, całe miłosierdzie Boże, wyznaję, iż w chwili, gdy jego królewska mość zapytywał mnie o zdanie szczere, co do pańskiego powtórnego wyboru i wejścia do ministerjum, wyznaję... iż, nie wypowiedziawszy wszystkiego co myślałem, byłem zmuszony prosić króla o namysł i żeby nie powziął nic stanowczego, aż obszerniej rozmówię się z panem.
— Właśnie też dlatego tu jestem, ekscellencjo, wyrzekł dość sucho przyszły deputowany.
— A więc, rozmówmy się, panie hrabio.
— Co mi pan masz do zarzucenia, ekscellencjo? zapytał Rappt, osobiście, rozumie się.
— Ja! zawołał biskup z niewinnością, ja, miałbym mieć osobiście coś do zarzucenia panu? Ależ, prawdziwie, pan mnie zawstydzasz; gdyż, skoro idzie o mnie, panie hrabio, to mogę się tylko pochlubić panem! Powiedziałem to królowi, wyznaję głośno, opowiadam każdemu, kto tylko chce słuchać. Ja jestem panu osobiście najżyczliwszy!
— Ekscellencjo, więc o cóż chodzi? Skoro pan utrzymujesz, że możesz się tylko mną pochlubić, to skądże pochodzi brak zaufania, w jaki popadłem u pana?
— Jest to bardzo trudno powiedzieć, wyrzekł biskup, kiwając głową z zakłopotaniem.
— Może ja panu dopomogę.
— I owszem, panie hrabio, tem więcej, że o ile mi się zdaje, domyślasz się zapewne o co chodzi?
— Najzupełniej nie, zapewniam pana, odparł Rappt, lecz poszukawszy we dwóch, znajdziemy może coś w końcu.
— Słucham pana.
— Jest w panu dwóch ludzi, ekscellencjo, duchowny i polityk, powiedział hrabia, patrząc w oczy biskupowi, któregoż z dwóch obraziłem?
— Ależ żadnego, odrzekł biskup, udając, że się waha.
— Za pozwoleniem, ekscellencjo, podjął hrabia Rappt, mówmy otwarcie, powiedz mi pan, którego z tych dwóch ludzi winienem prosić o przebaczenie i zadosyć mu uczynić.
— Posłuchaj, mości hrabio, powiedział biskup, będę otwartym, pozwól mi przypomnieć sobie uwielbienie, jakie mam dla pańskiego pięknego talentu. Żaden człowiek dotąd nie wydał mi się godniejszym od pana w ubieganiu się o najwyższe urzędy; na nieszczęście plama zaciemniła blask, w który cię stroiłem.
— Wytlómacz się, ekscellencjo.
— Dobrze, powiedział wolno i zimno biskup, biorę cię za słowo; wyspowiadani cię! Przypadek zdarzył, żem się dowiedział o pewnym błędzie, któryś popełnił; wyznaj mi go, tak jakbyś znajdował się przed trybunałem pokuty, a choćbym miał na kolanach modlić się za ciebie, błagać będę dzień i noc miłosierdzia Bożego, póki nie otrzymam przebaczenia.
— Obłudnik, pomyślał hrabia Rappt, hipokryta i głupiec! Jak ty możesz sądzić, iż będę tyle ograniczony, żeby się dać złapać w twoje sidła? Ja to, przeciwnie, wyspowiadam ciebie... ekscellencjo, wyrzekł głośno, jeżelim cię zrozumiał, dowiedziałeś się „przypadkiem“ (i umyślnie nacisnął to słowo), dowiedziałeś się o pewnym błędzie, jaki popełniłem. Naprowadź mnie trochę na trop! Jest że to grzech powszedni... czy też... śmiertelny? Na tem się wszystko opiera.
— Zbadaj się dobrze, mości hrabio, wyegzaminuj się, powiedział ze skruchą biskup, przetrząśnij swoje sumienie. Czy masz coś ważnego... coś bardzo ważnego do wyrzucenia sobie? Wiesz, że mam dla rodziny twojej, i dla ciebie w szczególności, uczucie prawdziwie ojcowskie, będę też bardzo pobłażającym! Mów więc w zaufaniu, nie masz przyjaciela więcej oddanego.
— Posłuchaj, ekscellencjo, podjął hrabia Rappt, patrząc surowo na biskupa, znamy ludzi obydwaj; znamy na pamięć równie dobrze tak jeden jak drugi namiętności ludzkie, wiemy, iż mało jest takich w naszym wieku, z naszemi żądzami i ambicjami, właśnie w dobie życia, na której stoimy, coby nie dostrzegli, obejrzawszy się po za siebie... ułomności...
— Zapewne! przerwał biskup, spuszczając oczy, bo nie mógł wytrzymać wlepionego weń wzroku przyszłego deputowanego, zapewne, natura ludzka jest ułomna; bezwątpienia, wszyscy mamy po za sobą cały szereg błędów, ułomności... Ale, podjął, podnosząc głowę, są ułomności, których rozgłoszenie tej jest natury, iż może skompromitować silnie, niebezpiecznie nawet! Jeżeli to błąd tego rodzaju, przyznaj, panie hrabio, że nie zawiele byłoby nas dwóch, by zażegnać niebezpieczeństwo, jakieby ztąd wynikło. Badaj się więc.
Hrabia patrzał na biskupa nienawistnem okiem. Miał ochotę obrzucić go obelgami; lecz pomyślał, że więcej wygra „jezuitując“ na jego sposób i odpowiedział z miną skruszoną:
— Niestety! ekscellencjo, czyż można pamiętać dokładnie wszystko, co się zrobiło złego albo dobrego na tym świecie? Błąd, który wydaje się drobnym nam, co wiemy, iż cel usprawiedliwia środki, może wydawać się niezmierną, potworną zbrodnią w oczach społeczeństwa. Natura ludzka tak jest, niedoskonała, jak to wasza ekscellencja mówiłeś przed chwilą; nasza ambicja tak wielka! widoki tak dalekie! życie tak krótkie! jesteśmy przyzwyczajeni dla dojścia do celu przedzierać się przez ciernie, że z łatwością zapominamy o nędzach dnia poprzedniego wobec przeszkód obecnych. A wtedy, któż z nas nie nosi w głębi siebie niebezpiecznej tajemnicy, wyrzutów i obaw? gdzież jest ten, coby mógł powiedzieć z ręką na sumieniu, doszedłszy naszej godziny: „Chodziłem sprawiedliwą drogą aż po dziś dzień, nie zostawiwszy ani jednej kropelki krwi na ciernistych ścieżkach! Spełniłem z chwałą swe zadanie, nie ściągnąwszy odpowiedzialności za taki i taki błąd, za taką i taką zbrodnię nawet?“ Niechaj się taki ukaże, jeżeli miał najmniejszą ambicję w swem sercu, a upadnę z pokorą na kolana i powiem, bijąc się w piersi: „Jestem niegodzien być twoim bratem“. Serce ludzkie jest na podobieństwo rzek wielkich, które odbijają niebo na swej powierzchni, a kryją muł na dnie. Nie pytaj więc ekscellencjo, bym zwierzył ci takie i takie tajemnice! Mam więcej tajemnic, niżeli lat! Raczej ty mi powiedz, której to z tych tajemnic dowiedziałeś się, a puścimy się razem dalej dla wyszukania środków, któreby rozgrzeszyły ten błąd.
— Jaknajchętniej pragnąłbym zaspokoić pańskie życzenie, powiedział biskup, jednakże, jeżeli tajemnica pańska zwierzoną mi została i jeżeli złożyłem przysięgę niewydania jej, jakże chcesz, panie hrabio, żebym uchybił przysiędze?
— Czy to na spowiedzi? zapytał pan Rappt.
— Nie, niezupełnie, wyrzekł biskup wahająco.
— Kiedy tak, ekscellencjo, to możesz mówić, powiedział sucho przyszły deputowany. Między uczciwymi ludźmi, jak my, trzeba sobie pomagać... Przypomnę ci zresztą, mimochodem, ciągnął dalej surowo hrabia Rappt, i ażeby ulżyć twemu sumieniu, że to nie po raz pierwszy ten wypadek się zdarzy.
— Ależ, panie hrabio, przerwał, rumieniąc się biskup.
— Ależ, ekscellencjo, podjął deputowany, nie mówiąc już o przysięgach politycznych, które składa się dlatego tylko, ażeby je wziąć napowrót, to jest zgwałcić, zgwałciłeś kilka innych...
— Panie hrabio! zawołał biskup oburzony.
— Złożyłeś, ekscellencjo, przysięgę czystości, ciągnął dalej hrabia, a jesteś, o ile mi wiadomo i o ile wiadomo wszystkim, księdzem najzalotniejszym w Paryżu.
— Panie hrabio! lżysz mnie! wyrzekł biskup, ukrywając twarz w dłonie.
— Wykonałeś przysięgę na ubóstwo, mówił dyplomata, a jesteś bogatszym odemnie, bo masz sto tysięcy franków długu; złożyłeś przysięgę na...
— Panie hrabio! powiedział biskup, podnosząc się, nie mogę dłużej słuchać. Sądziłem, że pan przyszedłeś tu pokój czynić, a tymczasem przynosisz wojnę, a więc dobrze.
— Posłuchaj, ekscellencjo, mówił już łagodniej przyszły deputowany, nic nie zyskamy, ani jeden, ani drugi, wojnę prowadząc. Nie przychodzę więc z nią. Gdybym miał taki zamiar, nie miałbym w obecnej chwili zaszczytu tłómaczenia się...
— Więc czegóż pan chcesz odemnie, zapytał biskup, łagodniejąc.
— Chcę wiedzieć, odrzekł zwięźle hrabia Rappt, który to błąd mój jest panu znany?
— Błąd straszliwy! szepnął biskup, wznosząc oczy na sufit.
— Jaki? nalegał hrabia.
— Zaślubiłeś własną córkę! powiedział monsignor Coletti, zakrywając twarz i opadając na kozetkę.
Hrabia patrząc na niego z pogardą:
— Czy to hrabina zwierzyła tę tajemnicę? zapytał.
— Nie, odpowiedział biskup.
— Masz ją pan od margrabiny de la Tournelle?
— Nie, powtórzył monsigor.
— A więc to marszałkowa de Lamothe-Houdan.
— Nie mogę panu powiedzieć od kogo ją mam, odrzekł biskup, kiwając głową.
— Mogłem się tego domyśleć; jesteś jej spowiednikiem.
— Wierzaj mi pan, że to nie ze spowiedzi dowiedziałem się, pośpieszył dodać prałat.
— Wierzę, powiedział Rappt, i nawet nie wątpię, ekscellencjo. A więc, dodał, patrząc prosto w oczy biskupowi, to prawda. Jest ona zapewne straszliwą, jak to wyrzekłeś, ale ja ją wyznaję odważnie. Tak, zaślubiłem własną córkę, lecz „duchowo“, ekscellencjo, jeżeli pozwolisz mi tak się wyrazić. Tak, popełniłem tę zbrodnię, straszliwą w oczach społeczeństwa, kodeksu. Ale, wiesz najlepiej, że kodeks nie po to istnieje, żeby karać dwojakiego rodzaju ludzi: tych, którzy stoją nisko, jako przestępcy najniższych warstw i tych, którzy stoją wysoko, jak pan i ja, ekscellencjo.
— Panie hrabio, żywo zawołał biskup, spoglądając w około siebie, jakby dla przekonania się, czy kto słów tych nie podsłuchał.
— Otóż, ekscellencjo, ciągnął dalej hrabia Rappt po chwilce wahania, w zamian za pańską tajemnicę powierzę panu inną, która niemniej, jestem tego pewien, będzie ci przyjemną.
— Co pan chcesz powiedzieć? spytał biskup.
— Czy przypominasz sobie rozmowę, jaką mieliśmy pewnego wieczora, na kilka godzin przed wyjazdem moim do Rosji, przechadzając się pod wielkiemi drzewami w parku Saint-Cloud. Było około wpół do ósmej.
— Przypominam sobie w samej rzeczy przechadzkę, wyrzekł biskup, rumieniąc się, lecz bardzo niewyraźnie pamiętam rozmowę.
— W takim razie, ekscellencjo, ja ci ją przypomnę, albo raczej przedstawię w streszczeniu. Prosiłeś mnie bym ci wyrobił nominację na arcybiskupa. Pamiętałem o tych słowach i w myśl onych działałem. Nazajutrz po powrocie z Petersburga napisałem do Ojca Świętego, a przypominając mu, że w żyłach masz krew Mazariniego, a zwłaszcza coś z geniuszu jego w rozumie, usilnie prosiłem o śpieszną odpowiedź. Spodziewam się, że będę ją miał za kilka dni.
— Wierzaj mi, hrabio, jestem zawstydzony pańską dobrocią, jąkał biskup, nie zdawało mi się, bym objawił tak wysokie żądanie. Żałuję, iż błąd, który nas dzieli, nie pozwala mi tak panu podziękować, jakbym pragnął, albowiem grzesznik taki, jak...
Hrabia Rappt powstrzymał go.
— Poczekaj chwilkę ekscellencjo, wyrzekł, spoglądając na biskupa z uśmiechem, mówiłem ci o pewnej tajemnicy i powiedziałem rzecz bardzo prostą. Chcesz zostać arcybiskupem, napisałem do Ojca Świętego, oczekujemy na odpowiedź. Aż dotąd, wszystko dobrze. Lecz co się tyczy tajemnicy, zaraz ją panu wyjawię, tylko potrzeba, abym mógł liczyć bezwzględnie i absolutnie na dyskrecję pana, ponieważ jest to tajemnica stanu...
— Co chcesz powiedzieć, żywo zawołał biskup, za żywo trochę, gdyż dyplomata uśmiechnął się.
— Podczas, gdy margrabina de la Tournelle, podjął hrabia, była u pana, lekarz jego ekscellencji biskupa de Quelen znajdował się u mnie.
Tu biskup roztworzył szeroko oczy, jakby chcąc przeniknąć, czy ten, który oznajmiał mu odwiedziny arcybiskupiego lekarza, jest zwiastunem dobrej wieści.
Hrabia Rappt zdawał się nie uważać, z jakiem natężeniem monsignor Coletti słuchał mowy jego; ciągnął dalej:
— Lekarz monsignora, dość żartobliwy zazwyczaj, jak ludzie jego powołania, przyjmujący wesoło to, czemu nie mogą zapobiedz, wydał mi się głęboko dotkniętym, zmuszony byłem nawet zapytać go o przyczynę smutku.
— Cóż takiego było doktorowi? zapytał biskup z udanem wzruszeniem, które starał się uczynić prawdziwem. Nie mając zaszczytu być jego przyjacielem, znam go jednak tak blisko, iż mnie obchodzi; jest nadto jednym z najzacniejszych chrześcian, dowodem, że go w opiekę wzięli czcigodni bracia z Montrouge!
— Przyczynę jego zmartwienia łatwo jest zrozumieć, odrzekł Rappt, i pan zrozumiesz ją lepiej, niż ktokolwiek ekscellencjo, gdy ci powiem, że świętobliwy nasz prałat jest chory.
— Arcybiskup chory? zawołał ksiądz z przerażeniem doskonale odegranem wobec każdego innego, tylko nie wobec takiego komedjanta, jakim był hrabia Rappt.
— Tak, odparł tenże.
— Czy niebezpiecznie? zapytał biskup, patrząc w oczy mówiącego.
W tem spojrzeniu zawierała się cała rozprawa. Spojrzenie to chciało powiedzieć: „Rozumiem, ty ofiarujesz mi arcybiskupstwo Paryża w zamian za twoją zbrodnię. Rozumiemy się obydwaj. Ale strzeż się oszukiwać mnie, albo biada ci! albowiem, bądź przekonany, użyję wszystkich sił, żeby cię obalić”. Oto jest wszystko, co to spojrzenie wyżażało, a może więcej jeszcze nawet.
Hrabia Rappt zrozumiał je i odpowiedział twierdząco.
Biskup podjął:
— Czy sądzisz pan, że choroba tak jest niebezpieczną, iż może narażać nas na boleść utraty tego świątobliwego człowieka?
Wyraz „boleść” oznaczał „nadzieję”.
— Doktor był zaniepokojony, wyrzekł pan Rappt głosem wzruszonym.
— Bardzo zaniepokojony? zapytał monsignor Coletti tymże samym tonem.
— Tak, bardzo.
— Medycyna tak wiele ma środków, iż można spodziewać się, że wyzdrowieje ten święty człowiek.
— Święty człowiek, jest to właściwy wyraz, ekscellencjo.
— Człowiek, którego nikt nie zastąpi!
— Jeśli zastąpi, to z trudnością.
— Ktoby go mógł zastąpić? zapytał biskup.
— Ten, kto posiadając już zaufanie jego królewskiej mości, wyrzekł hrabia, byłby nadto jeszcze przedstawionym królowi, jako godny następca prałata.
— Czy taki człowiek istnieje? zapytał skromnie biskup.
— Tak, odpowiedział przyszły deputowany, istnieje.
— I pan go znasz, mości hrabio?
— Znam, powtórzył pan Rappt.
Mówiąc te słowa dyplomata patrzał na biskupa w taki sposób, w jaki tenże patrzał na niego poprzednio, to jest podając mu do rąk umowę.
Monsignor Coletti zrozumiał go, a spuszczając głowę z pokorą, powiedział:
— Ja go nie znam!
— A więc, ekscellencjo, pozwól, że ci powiem, podjął pan Rappt.
Biskup zadrżał.
— To ty, ekscellencjo!
— Ja! zawołał biskup; ja, niegodny! ja! ja!
I powtarzał to słowo „ja“, żeby udać zdziwienie.
— Ty, ekscellencjo, wyrzekł hrabia, jeżeli nominacja zależeć będzie odemnie, a może zależeć jeśli zostanę ministrem.
Biskup o mało nie omdlał z radości.
— Jakto!... wyjąkał.
Przyszły deputowany nie pozwolił mu dokończyć.
— Zrozumiałeś mnie, zdaje się, ekscellencjo, ja ci arcybiskupstwo proponuję w zamian za twoje milczenie. Sądzę, że tajemnice nasze warte są jedna drugiej.
— Zatem, wyrzekł biskup, spoglądając w koło, pan obowiązujesz się uroczyście, w razie wypadku, uważać mnie za godnego arcybiskupstwa Paryża?
— Tak, powiedział pan Rappt.
— I, w razie wypadku, powtórzył biskup, nie cofniesz pan słowa?
— Czyliż nie znamy oba wartości przysiąg? wyrzekł uśmiechając się, hrabia.
— Zapewne, zapewne! odparł biskup, uczciwi ludzie zawsze się porozumieją!
— Tak, powtórzył hrabia.
— Czy tak nawet, dodał, iż, gdybym prosił, dałbyś mi pan potwierdzenie tej obietnicy?
— Niezawodnie, ekscellencjo.
— Nawet na piśmie? zawołał biskup z pewnem powątpiewaniem.
— Nawet na piśmie! powtórzył hrabia.
— A więc!... wyrzekł biskup, odwracając się w stronę stołu, na którym znajdowało się wszystko, czego potrzeba do pisania.
Hrabia Rappt skierował się do stołu i potwierdził pismem obietnicę. Podał papier; biskup wziął, przeczytał treść, posypał piaskiem, złożył, wsunął do szufladki i spoglądając na pana Rappta z uśmiechem, którego tajemnicę przekazał mu chyba sam dziad jego Mefistofeles lub kolega biskup d’Autun:
— Panie hrabio, rzekł, począwszy od tej godziny, masz we mnie najprzywiązańszego przyjaciela.
— Ekscellencjo, odpowiedział Rappt, niechaj Bóg, który nas słyszy, skarżę mnie, jeżeli kiedykolwiek powątpiewałem o twej życzliwości.
I ci dwaj zacni ludzie rozeszli się, uścisnąwszy sobie ręce.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.