Mohikanowie paryscy/Tom XV/Rozdział V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Mohikanowie paryscy
Podtytuł Powieść w ośmnastu tomach
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1903
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Mohicans de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom XV
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


V.
Gdzie pan Jackal szuka rozwiązania dla burzliwego życia pana Gerarda.

Pan Gerard, blady, zielony, siny, zimnym potem oblany, wszedł do gabinetu.
— A! panie Jackal! zawołał, panie Jackal! I padł na fotel.
— Dobrze, dobrze! rzekł tenże, uspokój się, czcigodny panie Gerard; mamy czas pomyśleć o panu. Potem, do woźnego półgłosem: Zejdź prędko! widziałeś wychodzącego ztąd młodzieńca z psem, prawda?
— Widziałem panie.
— Zaaresztują tego młodzieńca i psa; bo jeden jest równie niebezpieczny jak drugi; ale na głowę tych co aresztować będą, żeby się nic złego nie stało, ani człowiekowi, ani psu. Rozumiesz?
— Rozumiem.
— Więc spiesz się; nie wpuszczaj do mnie nikogo. Niech założą konie do powozu. Ruszaj.
Pan Jackal zwrócił się w stronę pana Gerarda.
Nędznik zdawał się blizkim omdlenia. Nie miał już siły mówić. Składał ręce.
— Dobrze. Dobrze, mówił pan Jackal z odrazą, będziemy radzić, bądź pan spokojny; ale tymczasem stań przy oknie i powiedz mi co się dzieje na dziedzińcu.
— Jakto! pan chcesz abym ja w takim stanie?...
— Czcigodny panie Gerard, rzekł naczelnik policji, przyszedłeś tu ażebym ci wyświadczył przysługę, nieprawdaż?
— O! tak, i wielką przysługę.
— Otóż, życie jest tylko wymianą przysług; pan potrzebujesz mnie, ja potrzebuję pana: pomagajmy sobie wzajem.
— I owszem.
— Idźże więc do okna.
— A ja?
— Na pana przyjdzie kolej, nasamprzód co najpilniejszego. Gdybym nie załatwiał spraw kolejno, utknąłbym w nich. Porządek, czcigodny panie Gerard, porządek przedewszystkiem. Idź nasamprzód do okna.
Pan Gerard poszedł, chwytając się sprzętów, zdawało się, że nogi miał złamane; nie szedł a prawie pełzał.
— Jestem, wyrzekł z cicha.
— Otwórz okno.
Kiedy Gerard otwierał okno, pan Jackal usadowił się wygodnie w fotelu, dobył tabakierkę, zażył i westchnął z zadowoleniem.
W walce był on prawdziwie wielkim, a na ten raz znalazł w Salvatorze godnego siebie przeciwnika.
— Okno otwarte, odezwał się Gerard.
— Popatrz pan w dziedziniec, co się tam dzieje.
— Młody jakiś człowiek przechodzi.
— Dobrze.
— Czterej agenci rzucają się na niego.
— Dobrze.
— Wszczyna się walka.
— Dobrze. Uważaj pilnie, co się dziać będzie, bo młodzieniec ten trzyma życie twoje w ręku.
Pan Gerard zadrżał.
— O! zawołał, ależ tam jest pies!
— Tak, tak, i to pies, który ma znakomity nos.
— Pies go broni.
— Spodziewałem się tego.
— Agenci wołają o pomoc.
— Ale nie puszczają młodzieńca, nieprawdaż?
— Nie, otoczyli go w ośmiu.
— Oj, to zamało na niego!
— Miota się jak lew.
— Dzielny Salvator.
— Trzyma jednego z nich pod nogami, drugiego dusi, pies rozszarpuje trzeciego.
— Do djabła! A cóż robią żołnierze?
— Przybywają.
— Aha!...
— Otaczają go.
— A pies?
— Włożono mu głowę w worek i zawiązano około szyi.
— Te łajdaki są bardzo pomyślne, kiedy chodzi o ich skórę.
— Uprowadzają młodzieńca.
— I psa?
— Pies idzie za nim.
— A codalej?
— Człowiek, pies i agenci znikają pod sklepieniem.
— Wszystko się skończyło; zamknij okno czcigodny panie Gerard, a siadaj na tym fotelu.
Gerard zamknął okno i usiadł, a raczej upadł w fotel.
— A teraz pomówmy o naszych drobnych sprawach, rzekł pan Jackal. Wydałeś wielki obiad wyborczy, czcigodny panie Gerard?
— Uważałem, że w mojem położeniu, podając się na deputowanego...
— Należy spróbować samołówki kuchennej. Nie ganię cię, kochany panie Gerard, bo tak zwyczajnie się robi; tylko zbłądziłeś w jednej rzeczy.
— W czem?
— Że porzuciłeś gości pośród obiadu.
— Ależ panie, powiedziano mi, że wzywasz mnie natychmiast.
— Trzeba było odłożyć interesy do jutra i powiedzieć sobie z Horacym: „Valeat res ludiera!“
— Nie śmiałem, panie.
— Tym sposobem, w nieobecności swej pozostawiłeś gości przy stole.
— Niestety, tak.
— Nie pomyślawszy, że stół stoi na tem samem miejscu, na które przeniosłeś trupa tej nieszczęsnej dzieciny.
— Panie Jackal! wykrzyknął zabójca, zkąd pan to wiesz?
— A czyż wiedzieć wszystko nie jest mojem rzemiosłem?
— Więc pan wiesz?...
— Wiem, że za powrotem do domu zastałeś gości rozpierzchających się, dom pusty, stół przewrócony, a dół próżny.
— Panie Jackal, zawołał nędznik, gdzie może być szkielet?
Pan Jackal pociągnął za jeden róg obrus złożony na jego biurku i odkrył kości.
— Oto jest, rzekł.
Gerard wydał okrzyk okropny, zerwał się jak warjat i rzucił ku drzwiom.
— Cóż pan znowu wyrabiasz? zapytał Jackal.
— Nic nie wiem... uciekam.
— Dokąd? Nie ujdziesz czterech kroków w tym stanie, a zaaresztują cię! Panie Gerard, kiedy kto chce być złodziejem, zabójcą, krzywoprzysięzcą, powinien mieć inną głowę niż pan; zaczynam mniemać, że pan urodziłeś się, ażeby być uczciwym człowiekiem. Pójdźno pan tu i pomówmy spokojnie, tak jak należy, kiedy położenie jest ciężkie.
Gerard wrócił chwiejąc się i usiadł na fotelu, z którego się przed chwilą porwał.
Pan Jackal podniósł okulary i patrzył na nędznika takiemi oczyma, jakiemi kot patrzy na mysz, którą trzyma w łapach. Po chwili takiego badania, które wyciskało krople potu na łysem czole mordercy:
— Wiesz pan co, rzekł, że wyborniebyś się przydał na bohatera do jakiego melodramatu, byłbyś nieoceniony: jakżeż to życie twoje jest pełne wypadków dramatycznych! Co za przeszywające sceny, jakie drgające zajęciem perypetje zawiera nieznany dramat twego żywota, nie licząc już psa! Gdzieżeś to pan poznał się z tym psem? Ten djabelski Brezyl musi coś osobiście cierpieć do ciebie?
Gerard wydał jęk.
Pan Jackal nie zdawał się na to uważać i mówił dalej:
— Na honor! cały Paryż przyklaskiwałby dramatowi takiego ustroju. Prawda, że nie ma on jeszcze rozwiązania, ale my tu jesteśmy od tego, nieprawdaż, czcigodny panie Gerard? Zasłona spadła na czwartym akcie: stół przewrócony, dół próżny, biesiadnicy i słudzy uciekający z przeklętego domu; tableau!
— Panie Jackal, szeptał morderca głosem błagalnym, panie Jackal!...
— O! wiem co pan chcesz powiedzieć: że nie wiesz już jak się z tego wydobyć: ba! to twoja rzecz. We współpracownictwie każdy robi za siebie sam, albo jeden z dwóch będzie okradziony. Ja zrobiłem swoje: zatrzymałem obrońcę niewinności i psa cnotliwego!
— Jakto?
— Młodzieńca, który przewracał i dusił moich agentów, oraz psa, który ich szarpał. Dla kogoż to, sądzisz, włożono jednemu dyby na ręce, a drugiemu głowę w worek? To dla ciebie, niewdzięczny!
— Ten młodzieniec? ten pies?...
— Młodzieńcem tym, czcigodny panie Gerard, jest Salvator, posłaniec z ulicy Żelaznej, przyjaciel księdza Dominika, syna pana Sarrantego, a pies, to Brezyl, pies twego nieboszczyka brata, przyjaciel jego nieszczęśliwych dzieci; Brezyl, którego myślałeś, żeś zabił, a którego niezgrabiaszu, chybiłeś, a raczej trafiłeś w złe miejsce, i który rozedrze cię żywcem jeśli cię spotka, o to możesz być spokojnym!
— O! mój Boże! odezwał się Gerard, opuszczając głowę na ręce.
— Jakiżeś pan nieroztropny, żeby przyzywać Boga, rzekł pan Jackal, ależ, nieszczęsny człecze, gdyby on spojrzał w twoją stronę, mając właśnie pod ręką taką burzę, tożby cię spiorunował w tej chwili. Ale jest to wreszcie takie dobre rozwiązanie jak inne i rozwiązanie moralne; cóż o niem pan powiesz?
— Panie Jackal, w imię tej litości, która ci jeszcze w duszy pozostała, nie żartuj tak, zabijasz mnie.
I opuścił ręce wzdłuż fotela, głowa zwaliła mu się na akta.
— Nie poddawaj się pan tak bardzo, rzekł pan Jackal, nie pora blednąc, słabnąć, podłogę moją zalewać potem. Odwagi panie Gerard, odwagi!
Zbójca potrząsnął głową nic nie odpowiadając.
— Uważaj pan, rzekł naczelnik policji, nie dopuszczaj, ażebym ja sam ukończył dramat, bo mogłoby to stać się nie z twojem zadowoleniem. Ja, jako autor moralny i jako naczelnik policji logiczny, mogę postąpić tak: Znajdę jakąś sprężynę dramatyczną, za pomocą której młodzieniec i pies odzyskają wolność, pójdą wtedy do prokuratora królewskiego, do ministra, do kanclerza, gdzie zechcą; każą poświadczyć niewinność niewinnego, winę złoczyńcy, i w chwili gdy kat zabierać się będzie do skazanego, wezwę stu komparsów, aby krzyczeli: „Pana Sarrantego uwolnić, Gerard jest prawdziwym winowajcą! oto on!“ I wepchnę pana Gerarda do tego więzienia, z którego pan Sarranti wyszedł w tryumfie, pośród oklasków tłumu.
Gerard nie mógł stłumić jęku, a dreszcz jednocześnie przebiegł mu po całem ciele.
— A! jakiżeś pan nerwowy! rzekł pan Jackal, gdybym miał trzech tylko takich współpracowników, to co tydzień musiałbym popadać w taniec św. Wita. Mówżeż pan teraz z kolei. Ja panu powiedziałem: „Oto jest moje rozwiązanie“, ale nie powiadam, żeby było ono dobre. Mów pan teraz, przedłóż mi swoje, a jeżeli będzie lepsze, przyjmę je.
— Ależ ja nie mam żadnego rozwiązania! zawołał Gerard.
— Nie wierzę temu; nie przyszedłeś tu bez jakowegoś zamiaru.
— O! nie; szedłem pana prosić o radę.
— To bardzo nie mądre co pan mówisz!
— Potem na drodze namyśliłem się.
— Powiedz mi pan wynik swojego namysłu.
— Otóż, zdawało mi się, że pan równie interesowany jak ja w tem, ażeby mnie nie dotknęło nieszczęście.
— Niezupełnie! ale mniejsza, mów pan dalej.
— Zdawało mi się więc, że mam ze dwanaście godzin przed sobą.
— Dwanaście godzin, to dużo; ale przypuśćmy dwanaście.
— Że we dwanaście godzin można ujechać kawał drogi.
— Dwadzieścia mil, płacąc po trzy franki tryngieltu.
— Że za ośmnaście godzin mógłbym być w jakim porcie morskim, a za dwadzieścia cztery w Anglii.
— Tylko do tego potrzeba paszportu.
— Zapewne.
— I chciałeś mnie pan o niego prosić?
— Właśnie.
— Pozostawiając mi zupełną swobodę, po swoim wyjeździe, ocalić albo stracić Sarrantego.
— Ja nigdy nie żądałem jego śmierci...
— O tyle tylko, o ileby ona zapewniła panu życie, rozumiem.
— I cóż pan na moje żądanie?
— Na pańskie rozwiązanie?
— Na moje rozwiązanie, jeśli pan chcesz.p
— Ja owiadam, że jak na dramat, to rozwiązanie płaskie. Cnota wprawdzie nie jest ukaraną, ale i zbrodnia uszłaby bezkarnie.
— Panie Jackal!
— Ale, skoro nie znajdujemy nic lepszego...
— Więc pan przyjmuje? wykrzyknął pan Gerard, podskakując z radości.
— Cóż robić!
— O! kochany panie Jackal!
I zabójca wyciągnął obie ręce, ale naczelnik policji usunął swoje i zadzwonił.
Wszedł woźny.
— Blankiet paszportowy! rzekł.
— Zagraniczny, dodał bojaźliwie pan Gerard.
— Zagraniczny, powtórzył pan Jackal.
— Uf! dmuchnął pan Gerard, osuwając się w fotel i ocierając czoło.
Nastało lodowate milczenie. Pa n Gerard nie śmiał spojrzeć na pana Jackala, pan Jackal uporczywie zwracał swe małe oczy szare na tego nędznika, którego konania nie chciał stracić ani jednej chwili.
Drzwi się znowu otworzyły i znowu na ich skrzyp zadrżał pan Gerard.
— Ależ mój panie, odezwał się Jackal, stanowczo zwróć uwagę na kołowaciznę; bo, albo się bardzo mylę, albo ty na tę chorobę umrzesz.
— Myślałem... rzekł, jąkając się pan Gerard.
— Myślałeś, że to żandarm, omyliłeś się, to twój paszport.
— Ale, nieśmiało ozwał się pan Gerard, nie wizowany!
— O! człowieku ostrożny! odparł pan Jackal. Nie, nie wizowany i nie potrzebuje tego; jest to paszport agenta specjalnego, i jeżeli pan nie wstydzisz się jechać na rachunek skarbowy... — Nie, nie! zawołał Gerard, owszem, to wielki dla mnie zaszczyt.
— W takim razie spojrzyj na swój dyplom: „Wolna podróż na wszystkie kraje“...
— Dziękuję, dziękuję, panie Jackal, przerwał nędznik, chwytając paszport drżącą ręką i nie dając czasu naczelnikowi doczytać do końca. A teraz na łaskę Boską!
I wybiegł z gabinetu.
— Na łaskę szatańską! zawołał pan Jackal, bo jeżeliby Pan Bóg wmieszał się do twych interesów, podły łajdaku! toś przepadł! I dzwoniąc znowu: Czy gotowy powóz, zapytał.
— Czeka od dziesięciu minut.
Pan Jackal rzucił okiem na siebie: ubrany był przyzwoicie: frak czarny, spodnie czarne, kamizelka i chustka białe. Uśmiechnął się z zadowoleniem, nałożył na wierzch duży paltot, zszedł krokiem zwyczajnym, siadł do powozu i rzekł:
— Do pana ministra sprawiedliwości, plac Vendome. Ale potem rozmyśliwszy się: Co j a też mówię! Dziś wielki bal w zamku Saint-Cloud, ministrowie bawić się będą do godziny drugiej. I wysadzając głowę przez drzwiczki: Do Saint-Cloud! zawołał na stangreta. Potem, mówiąc sam do siebie i sadowiąc się jak mógł najwygodniej w kąciku: Dobrze się stało! Będę się mógł przespać w drodze.
Ruszył kłusem, a pan Jackal, który miał władzę dowolnie rozkazywać snowi, jeszcze nie dojechawszy do Luwru, usnął głęboko. Prawda, że przyjechawszy do Cours-la-Reine, zbudził się w sposób nader niespodziewany. Powóz został zatrzymany, przez szyby otwarte dwaj ludzie stojący na stopniach przykładali pistolety do piersi Jackala, a dwaj inni trzymali stangreta...
Napastnicy byli w maskach.
Pan Jackal zbudził się nagle.
— Co to jest? czego chcecie odemnie?
— Ani słowa, ani poruszenia, rzekł jeden z ludzi, boś zginął.
— Jakto, zawołał Jackal zaledwie rozbudzony, o północy napadają na polach Elizejskich! A któż to u djabła urządził taką policję?
— Pan, panie Jackal, ale uspokój się, nie twoja w tem wina; my nie jesteśmy złodzieje.
— A któż wy jesteście?
— Jesteśmy nieprzyjaciółmi, którzy poświęcili życie swoje, a twoje trzymamy w ręku; a więc ani słowa, ani drgnienia, ani pary z ust, albo powtarzam, zginąłeś.
Jackal ujęty został niewiedząc przez kogo; żadnej pomocy oczekiwać nie mógł.
— Róbcie panowie ze mną co chcecie, rzekł.
Jeden zawiązał mu oczy chustką, drugi wciąż trzymał pistolet u piersi; tak samo dwaj inni uczynili ze stangretem.
Kiedy obu zawiązano oczy, jeden z czterech wszedł do powozu, a drugi usiadł na koźle przy stangrecie i wziął lejce; dwaj inni uczepili się z tyłu.
— Tam gdzie wiecie, rzekł tonem rozkazującym człowiek w powozie.
Powóz zawrócił a konie zacięte biczem puściły się cwałem.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.