Strona:PL Dumas - Mohikanowie paryscy T1-18 v2.djvu/1698

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Więc spiesz się; nie wpuszczaj do mnie nikogo. Niech założą konie do powozu. Ruszaj.
Pan Jackal zwrócił się w stronę pana Gerarda.
Nędznik zdawał się blizkim omdlenia. Nie miał już siły mówić. Składał ręce.
— Dobrze. Dobrze, mówił pan Jackal z odrazą, będziemy radzić, bądź pan spokojny; ale tymczasem stań przy oknie i powiedz mi co się dzieje na dziedzińcu.
— Jakto! pan chcesz abym ja w takim stanie?...
— Czcigodny panie Gerard, rzekł naczelnik policji, przyszedłeś tu ażebym ci wyświadczył przysługę, nieprawdaż?
— O! tak, i wielką przysługę.
— Otóż, życie jest tylko wymianą przysług; pan potrzebujesz mnie, ja potrzebuję pana: pomagajmy sobie wzajem.
— I owszem.
— Idźże więc do okna.
— A ja?
— Na pana przyjdzie kolej, nasamprzód co najpilniejszego. Gdybym nie załatwiał spraw kolejno, utknąłbym w nich. Porządek, czcigodny panie Gerard, porządek przedewszystkiem. Idź nasamprzód do okna.
Pan Gerard poszedł, chwytając się sprzętów, zdawało się, że nogi miał złamane; nie szedł a prawie pełzał.
— Jestem, wyrzekł z cicha.
— Otwórz okno.
Kiedy Gerard otwierał okno, pan Jackal usadowił się wygodnie w fotelu, dobył tabakierkę, zażył i westchnął z zadowoleniem.
W walce był on prawdziwie wielkim, a na ten raz znalazł w Salvatorze godnego siebie przeciwnika.
— Okno otwarte, odezwał się Gerard.
— Popatrz pan w dziedziniec, co się tam dzieje.
— Młody jakiś człowiek przechodzi.
— Dobrze.
— Czterej agenci rzucają się na niego.
— Dobrze.
— Wszczyna się walka.
— Dobrze. Uważaj pilnie, co się dziać będzie, bo młodzieniec ten trzyma życie twoje w ręku.
Pan Gerard zadrżał.
— O! zawołał, ależ tam jest pies!
— Tak, tak, i to pies, który ma znakomity nos.