Mohikanowie paryscy/Tom XV/Rozdział IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Mohikanowie paryscy
Podtytuł Powieść w ośmnastu tomach
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1903
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Mohicans de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom XV
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IV.
Dowody.

Salvator przybył do pana Jackala właśnie w chwili, kiedy Gerard rozpoczynał swą rozpaczliwą bieganinę.
Dla pana Jackala, wiadomo, nie było ani dnia, ani nocy. O której godzinie sypiał, nikt tego nie wiedział, on sypiał tak jak drudzy jedzą, na kolanie.
Wydany był rozkaz, ażeby Salvatora wpuszczać o którejbądź przyjdzie porze.
Pan Jackal przesłuchiwał raportu, który musiał być dosyć zajmującym, gdyż prosił Salvatora ażeby poczekał pięć minut.
Po pięciu minutach Salvator wchodził akurat jednemi drzwiami, kiedy agent wychodził drugiemi.
Salvator złożył w rogu obrus, związany czterema końcami, który zawierał szczątki dziecka, a Roland, z żałosnym jękiem położył się przy nich.
Pan Jackal patrzył na młodzieńca przez podniesione okulary, ale nie pytał go co robi.
Salvator podszedł ku niemu.
Gabinet oświetlony był tylko lampą z zasłoną zieloną; tworzyła ona światłe koło na biurku pana Jackala, ale koło to nie rozszerzało się dalej.
Ztąd, kiedy obaj ci ludzie siedzieli, kolana ich były dostatecznie oświetlone, ale głowy nikły w cieniu.
— Aha! odezwał się pierwszy pan Jackal, to pan, kochany panie Salvatorze; nie wiedziałem, że jesteś w Paryżu.
— Przybyłem istotnie dopiero przed kilku dniami.
— I jakiejże nowej okoliczności zawdzięczam przyjemność widzenia się z panem? Bo pan jesteś takim niewdzięcznikiem, że wtedy się tylko pokazujesz u mnie, kiedy nie możesz inaczej zrobić.
Salvator uśmiechnął się.
— Niepodobna iść zawsze za swemi sympatjami, rzekł, a przytem biegam dużo.
— A zkąd przybiegłeś teraz, mości szybkobiegaczu?
— Z Vanvres.
— Ej! Ej, czyżbyś pan zalecał się kochance pana de Marande, tak jak pański przyjaciel Jan Robert zaleca się jego żonie? Źleby na tem wyszedł pan bankier!
I pan Jackal wsunął w nos ogromną szczyptę tabaki.
— Nie, rzekł Salvator, nie... wracam od jednego z pańskich przyjaciół.
— Od jednego z moich przyjaciół? powtórzył pan Jackal, udając namysł.
— Albo, wolę powiedzieć, od jednego z pańskich znajomych.
— A toś mnie pan wprawił w kłopot, odrzekł pan Jackal; przyjaciół mam niewielu, łatwiej byłoby mi zatem zgadnąć; ale mam wielką liczbę znajomych.
— O! nie będę pana długo wytrzymywać, odezwał się młodzieniec tonem poważnym, wracam od pana Gerarda.
— Od pana Gerarda! wyrzekł naczelnik policji, otwierając tabakierkę i zapuszczając aż na dno palce, od pana’Gerarda! kto to taki? Ależ mylisz się kochany panie Salwatorze, nie znam żadnego Gerarda.
Owszem, i jedno słowo, a raczej jedna wskazówka postawi pana na drodze: jest to człowiek co popełnił zbrodnię, za którą jutro macie tracić pana Sarranti.
— A! ba! wykrzyknął pan Jackal, niuchając hałaśliwie tabakę, czy pewnym pan jesteś tego co mówisz? Sądzisz pan, że znam tego człowieka, mordercę? Brrum!
— Panie Jackal, rzekł Salvator, czas nam obu jest drogi; nie mamy go obaj do stracenia, choć go używamy odmiennie i kierujemy go do dwóch celów przeciwnych; użyjmy go więc pożytecznie. Posłuchaj pan mnie nie przerywając; a wreszcie znamy się od zbyt dawna, ażeby grać z sobą w ślepą babkę, jeżeli pan jesteś potęgą, jestem nią i ja, wiesz pan dobrze. Nie chcę przypominać, żem panu uratował życie; chcę tylko powiedzieć, że kto rękę na mnie podniesie, nie przeżyje dwudziestu czterech godzin.
— Wiem o tem, rzekł pan Jackal, ale wierzaj mi, że obowiązek stawiam nad życie, i że to nie pogróżkami...
— Ja panu nie grożę, a dowód, iż zamiast formy twierdzącej użyję pytającej. Czy myślisz pan, że kto rękę na mnie podniesie, przeżyje dwadzieścia cztery godzin?
— Nie myślę, odrzekł spokojnie pan Jackal.
— Nie chciałem panu nic innego powiedzieć... teraz idźmy do celu. Jutro ma być stracony pan Sarranti.
— Zapomniałem o tem.
— Masz pan krótką pamięć, gdyż dziś o godzinie piątej sam kazałeś uprzedzić kata.
— Dla czego u djabła ten Sarranti tak panu leży na sercu?
— Jest to ojciec mojego najlepszego przyjaciela, księdza Dominika.
— Wiem o tem. Biedny ten młodzieniec otrzymał nawet odroczenie wyroku z łaski królewskiej na trzy miesiące; inaczej, ojciec jego już od sześciu miesięcy byłby stracony. Udał się do Rzymu, nie wiem po co, ale zapewne chybił celu albo umarł w drodze; odtąd bowiem się nie pokazał. To bardzo nieszczęśliwie!
— Nie tak bardzo nieszczęśliwie, jak pan mniemasz; gdyż kiedy on szedł do Rzymu zapewne błagać łaski, zostawił tu mnie dla wymierzenia sprawiedliwości. Wziąłem się więc do dzieła, i z pomocą Boga, który nie opuszcza serc dobrych, udało mi się.
— Udało się panu?
— Tak, i to wbrew stawianym przeszkodom przez pana; to już drugi raz, panie Jackal.
— Kiedyż to było pierwszy raz?
— Aha! zapomniałeś pan Miny i Justyna, dziewicy uprowadzonej przez mojego stryjecznego brata, Loredana de Valgeneuse. Zdaje mi, że nie mówię panu nic nowego, oświadczając, iż jestem Konradem de Valgeneuse.
— Muszę wyznać, żem się domyślił.
— Od czasu jak panu to napomknąłem w pańskim powozie przy powrocie z Bas-Meudon, w dniu, a raczej w nocy, kiedyśmy przybyli zapóźno ażeby uratować Kolombana, ale w porę dla uratowania Karmelity, nieprawdaż?
— Tak, rzekł pan Jackal, przypominam sobie; powiedz pan więc?...
— Powiadam więc, że pan znasz lepiej niż ja historję, którą chcę opowiedzieć; ale ważną jest abyś pan wiedział, że i mnie obcą ona nie jest. Dwoje dzieci znikło z zamku Viry. O zniknienie ich oskarżono pana Sarrantego: to błąd! Jedno z nich, chłopczyk, Wiktorek, zabity był przez pana Gerarda i zagrzebany w parku pod dębem; drugie, dziewczynka, Leonja, w chwili gdy miała być zarżniętą przez jego kochankę Orsolę, takie wydawała krzyki, że pies przyszedł jej na pomoc i zagryzł tę co ją miała zarżnąć. Dziewczynka uciekła wystraszona i na drodze do Fontainebleau napotkała cygankę, która ją wzięła z sobą; pan znasz tę cygankę: nazywa się Brocanta, mieszka na ulicy Ulm, pod Nr. 4.; byłeś pan u niej z mistrzem Gibassier, w wigilję dnia, w którym Róża znikła; owóż Róża była nikim innym tylko Leonią. Nie niepokoiłem się o nią, wiedziałem, że jest w pańskich rękach; wspominam więc tylko dla pamięci.
Pan Jackal wydał chrząknięcie, które było mu właściwem, a miało pewną analogję z głosem zwierza, który nazwisko jego przypominał.
— Co się tyczy chłopczyka pochowanego pod dębem, nie potrzebuję panu mówić jako z pomocą Brezyla, dziś Rolanda, znalazłem go, szukając czego innego; pan znasz miejsce, nieprawdaż? zaprowadziłem tam pana; tylko nie było już trupa.
— Cóż pan myślisz, że ja go usunąłem? zapytał pan Jackal, pochłaniając ogromną szczyptę tabaki.
— Nie, nie pan; ale Gerard, którego pan uprzedziłeś.
— Czcigodny Gerardzie! rzekł pan Jackal, gdybyś słyszał co tu o tobie mówią, jakżebyś się oburzył!
— Mylisz się pan, onby się nie oburzył, onby drżał.
— Zkądże pan przypuszczasz, że to Gerard usunął trupa?
— O! ja nic nie przypuszczałem, ja byłem pewny natychmiast; tak pewny, iż powiedziałem sobie zaraz, że pan Gerard dla większej spokojności mógł go przenieść tylko do siebie, do Vanvres. Wtedy pojmujesz pan, pewnej pogodnej nocy dopomogłem Rolandowi do przeskoczenia przez mur ogrodowy domu, który pan Gerard zamieszkuje w Vanvres, skoczyłem sam za nim i powiedziałem mu; Szukaj, mój dobry psie, szukaj! Roland szukał i znalazł. Po dziesięciu minutach, drapał on murawę z taką wściekłością, że musiałem schwycić go za obrożę i oddalić, ażeby nazajutrz nie poznano śladu jego pazurów. Ryłem pewny, że trup jest tam. Jakeśmy weszli, takeśmy i wyszli; i oto cała historja. Resztę odgadujesz pan, nieprawdaż? Wszak to nie pan Sarranti, który od pół roku siedzi w więzienia, wszak to nie on przed trzema miesiącami wygrzebał ten szkielet z parku Viry, by go zakopać na tarasie domu w Vanvres; owóż jeżeli nie pan Sarranti, to pan Gerard.
— Hm! odezwał się pan Jackal bez żadnej odpowiedzi prócz wykrzywienia, ale... Nie, nic.
— Dokończ pan; chciałeś się zapytać, dlaczego, uwiadomionym będąc o istnieniu trupa w domu pana Gerarda nie rozpocząłem sprawy wcześniej?
— Rzeczywiście, rzekł pan Jackal, chciałem się pana o to zapytać przez prostą ciekawość, bo to co mi opowiadasz, zakrawa więcej na romans niż na prawdę.
— To jednak historja, kochany panie Jackal, i jedna z najautentyczniejszych. Chcesz pan wiedzieć dlaczego niedziałałem wprzód, to panu powiem. Ja jestem głupcem, kochany panie Jackal; zawsze mam człowieka za lepszego niż jest. Wyobrażałem sobie, że pan Gerard nie będzie miał odwagi zgubić niewinnego dla ocalenia siebie, że opuści Francję, a z Niemiec, z Anglji czy z Ameryki wyjawi wszystko; ale nic z tego! Ohydny łajdak ani drgnął.
— Hm! rzekł pan Jackal, może też to niezupełnie jego wina i nie trzeba go za to obwiniać bezwzględnie.
— Tak, że dziś wieczór powiedziałem sobie: Już czas!
— I przyszedłeś pan po mnie, ażebyśmy razem udali się dla wykopania trupa?
— Bynajmniej. O! strzegłem się już tego! My, myśliwi, powiadamy, że nie weźmiesz dwa razy lisa na tę samą przynętę. Nie, ja dzisiaj zrobiłem robotę sam.
— Jakto, sam?
— Tak jest, w dwóch słowach. Wiedziałem, że dzisiaj wieczór jest wielki obiad wyborczy u pana Gerarda. Urządziłem się tak, ażeby na godzinę lub dwie oddalić Gerarda od jego gości. Wtedy wszedłem, zająłem miejsce jego przy stole, podczas gdy Brezyl skrobał pod stołem. Krótko mówiąc, Brezyl skrobał tak dobrze, że po kwadransie dość mi było odrzucić stół na bok i ukazać gościom pana Gerarda, robotę mojego psa. Było ich dziesięciu, jedenasty trawił wypite wino, nie wiem już gdzie. Podpisali oni protokół najformalniejszy, ponieważ między podpisanymi znajdują się: lekarz, notarjusz i komornik. Proszę, oto ten protokół; a co do szkieletu, dodał Salvator, wstając i rozkładając obrus, złożony we czworo na biurku pana Jackala, oto jest!
Jakkolwiek nawykły do codziennych dramatów, co się rozwijały pod jego oczyma, pan Jackal tak mało spodziewał się podobnego rozwiązania, że odsunął fotel blednąc, i wbrew zwyczajowi, nie usiłując ukrywać wzruszenia.
— Teraz, rzekł Salvator, słuchaj mnie pan dobrze. Przysięgam panu na Boga, że jeśli pan Sarranti będzie stracony jutro, to ja ciebie, ciebie tylko jednego, panie Jackal, czynię odpowiedzialnym za śmierć jego! Wszak to jasne, nieprawdaż? i nie możesz pan oskarżać mowy mojej o dwuznaczność? Oto są zatem dowody przeświadczające. Tu okazał kości. Zostawiam je panu, mówił dalej Salvator, dla mnie wystarczy protokół. Podpisany on jest przez trzech urzędników publicznych: lekarza, notarjusza i komornika. Ja w te tropy idę zanieść skargę do prokuratora królewskiego; jeżeli potrzeba, pójdę dalej, choćby do samego króla.
I Salvator sucho skłoniwszy się naczelnikowi policji, wyszedł z jego gabinetu razem z Brezylem, zostawiwszy pana Jackala ogłuszonego i wielce zaniepokojonego usłyszaną groźbą.
Pan Jackal znał Salvatora dawno, widział go nieraz przy robocie, wiedział, że jest człowiekiem stanowczym i był przekonany, że Salvator nigdy nie obiecuje nic, czego by nie dotrzymał.
Po wyjściu Salvatora zapytał się więc siebie z wielkim namysłem, co mu czynić wypada.
Był łatwy sposób pogodzenia wszystkiego: oto pozostawić pana Gerarda własnemu przemysłowi; ale byłoby to poszarpać własną ręką wątek tak pracowicie osnuty; byłoby to bonapartystę uczynić bohaterem; wyżej niż bohaterem, męczennikiem; byłoby to w przeddzień wyborów, kandydata protegowanego niejako przez rząd, przemienić w mordercę. Nie licząc, że pan Gerard, ujęty, nie omieszkałby wyznać wszystkiego, oskarżając pana Jackala o wspólnictwo; koniec końców ten sposób tak łatwy był złym bardzo.
Był jeszcze drugi, i na tym to zatrzymał się pan Jackal.
Powstał on prędko, poszedł do okna i pociągnął za guzik ukryty w framudze.
Natychmiast odezwało się kilkanaście dzwonków od budynku, w którym mieszkał pan Jackal, aż do drzwi prefektury.
— Tym sposobem, wyrzekł on półgłosem, będę miał przynajmniej czas zasięgnąć rozkazów ministra sprawiedliwości.
Kiedy kończył ten monolog, woźny oznajmił pana Gerarda.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.