Mohikanowie paryscy/Tom XV/Rozdział VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Mohikanowie paryscy
Podtytuł Powieść w ośmnastu tomach
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1903
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Mohicans de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom XV
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VI.
Wrażenia z podróży pana Jackala.

Ten, który na koźle zajął miejsce stangreta, musiał być bardzo biegły w swojem rzemiośle, gdyż powóz w ciągu dziesięciu minut tyle narobił zwrotów, że pan Jackal, jakkolwiek przenikliwy i znający doskonale miejscowość, zaczynał tracić pojęcie, w której znajduje się stronie i dokąd go wiozą.
Jakoż powóz zawróciwszy znów na tę samą drogę, kierował się to na prawo, to na lewo, przez gościńce bite i nie bite, przez mosty i brzegi rzeki, a zawsze z pospiechem dwóch mil na godzinę. Nareszcie stanąwszy na wysokości ulicy Vaugirard, zatrzymał się.
— Czy już przybyliśmy? zapytał Jackal, któremu podróż wydała się przydługą.
— Nie, odpowiedział lakonicznie jego sąsiad.
— A czy, bez niedyskrecji, długo to tak jeszcze potrwa?
— Dosyć, odpowiedział tenże sam.
— Tedy, rzekł pan Jackal, czy to z rzeczywistej potrzeby, czy dla wyciągnięcia towarzysza na słówko, ażeby po głosie lub sposobie wyrażenia poznać z jakimi ludźmi ma do czynienia, tedy, pozwolisz mi pan skorzystać z chwili, by zażyć szczyptę tabaki?
— I owszem, odrzekł towarzysz Jackala, ale pozwolisz mi wprzód wziąć broń, którą masz w prawej kieszeni paltota.
— Aha!
— Tak; jest tam para pistoletów i sztylet.
— Gdybyś pan był sięgnął do mojej kieszeni, nie znałbyś lepiej jej zawartości; teraz pozwól mi wyciągnąć rękę a oddam te przedmioty.
— Niekoniecznie, panie, jeżeli pozwolisz, wezmę je sam. Jeżelim ich nie zażądał wprzód, to dlatego, iż powiedziałem panu, że cię za pierwszem poruszeniem zabiję i chciałem się zapewnić jaką też wagę przywiązujesz do słów moich.
Nieznajomy sięgnął do kieszeni Jackala, wydobył z niej oręż i schował do swego surduta.
— A teraz, rzekł do Jackala, możesz swobodnie używać rąk; a wierzaj mi, używaj ich roztropnie.
— Dziękuję panu za uprzejmość, rzekł z wytworną grzecznością pan Jackal, i wierzaj mi pan, że jeśli zdarzy się sposobność wywzajemnienia się w położeniu analogicznem, nie zapomnę tej małej przyjemności jaką mi sprawiłeś.
— Sposobność ta się nie nadarzy, odrzekł nieznajomy, daremnie więc pan jej pożądasz.
Jackal będąc już w punkcie zażycia tabaki, zatrzymał się na te słowa tak jasno przecinające kwestję.
— Do licha! pomyślał nieco zafrasowany, czyżby żart szedł dalej niż przypuszczałem? Ciekawym kto mi też wypłatał takiego figla? Nie znam nikogo na świecie coby mi był nieprzyjacielem, prócz moich podwładnych; a któryżby z moich podwładnych ośmielił się narażać na niebezpieczeństwo podobnej zasadzki? Wszyscy ci ludzie, odważni i silni pod okiem zwierzchnika, głupieją wzięci oddzielnie. Dwaj tylko są we Francji zdolni mierzyć się ze mną: Salvator i prefekt policji. Ależ ja prefektowi policji zanadto potrzebny jestem, a mianowicie też teraz w czasie wyborów, aby bezpotrzebnie pędzał po drogach o północy; jeżeli więc nie prefekt policji to Salvator. Nędzny Gerard! To on jednak wpakował mnie w ten ul; przez jego to podłość, tchórzostwo, niezręczność. Jak się z tej matni wydobędę, dam ja mu za to! Choćby się znajdował w Monomotapa, wynajdę go, łotra! Ale jaki być może zamiar Salvatora? w czem moje porwanie i zniknienie dopomódz mu mogą do uratowania Sarrantego? Bo niezawodnie w tym zamiarze wysłał mnie na przechadzkę ze swymi przyjaciółmi o tak późnej porze: chybaby... Jakiż ja gapa! naturalnie że tak!... przewidując że go mogę zaaresztować, musiał powiedzieć swoim: „Jeżeli o tej a o tej godzinie nie wyjdę, to znak, że jestem uwięziony; chwytajcie więc Jackala, który za mnie odpowiadać będzie głową“. Tak, to nie co innego.
I pan Jackal tak był zadowolony z siebie, że zatarł ręce tak jak gdyby był we własnym gabinecie, i jak gdyby z właściwą sobie zręcznością tylko co dokonał jakiego dzieła pomyślnie. Był to prawdziwy artysta ten pan Jackal, który praktykował sztukę dla sztuki.
Właśnie zacierał ręce, kiedy jakieś ciężkie ciało spadło na pudło powozu i spadając wydało łoskot, który przeraził Jackala.
— Co to takiego? zapytał sąsiada.
— Nic, odparł tenże ze swym zwykłym lakonizmem.
— Dziwna rzecz! myślał pan Jackal, zażywając raz po raz tabaki, powóz obładowany ciężarem pędzi prędzej niż przed tym ładunkiem. Dziwna rzecz! bardzo dziwna!... Widocznie jesteśmy na otwartem polu, ale z której strony?
Nadzieja pomszczenia się za porwanie tak była wielką w panu Jackal, że miejscowość, którą przejeżdżał, zajmowała go w tej chwili tysiąc razy więcej niż ostateczny wynik jego podróży. Ciekawość jego była tak niepowściągnioną, że zapominając o zaleceniu towarzysza podróży, podniósł lewą rękę do wysokości zawiązki na oczach. Ale na szelest nabijanego pistoletu Jackal żywo opuścił rękę i udawszy, że nie słyszał klapnięcia zamku, zawołał najnaturalniej:
— Proszę pana o drugą przysługę: duszę się literalnie; na miłość Boską powietrza!
— Nic łatwiejszego, odpowiedział nieznajomy, spuszczając prawą szybę, to przez wzgląd na pana i z obawy przeciągu spuszczono jedną tylko.
— Bardzo pan łaskaw, spiesznie oświadczył Jackal, któ
ry rzeczywiście czuł mocny przeciąg, ale nie chcę nadużywać pańskiej grzeczności, i jeżeli tylko panu ten przeciąg szkodzi, lub poprostu jest nieprzyjemnym, proszę uważać moją prośbę za niebyłą. — Bynajmniej, panie, odpowiedział nieznajomy. Życzyłeś sobie ażeby szyba była otwarta.
— Uprzejmie dziękuję, odrzekł Jackal, nie próbując prowadzić dalej rozmowy.
I zatopił się w dumaniach.
— Tak, mówił do siebie, ten cios pochodzi od Salvatora, ludzie, z którymi mam do czynienia, nie są ludźmi pospolitymi; wyrażają się bardzo przyzwoicie, choć nieco za zwięźle; grzeczni są w obejściu, a jak mi się zdaje, bardzo stanowczy w gruncie, co nie jest dane wszystkim chrześcianom. Porwanie więc moje pochodzi od Salvatora; obliczył on zapewne, że może być aresztowanym. Co za nieszczęście, że taki zdolny człowiek jest uczciwym człowiekiem! ten szaleniec zna cały Paryż; co mówię cały Paryż! całą Francję, nie licząc węglarzy włoskich i illuminatów Niemieckich. Djabeł nie człowiek! Trzeba mi było wziąć się do niego; wszak powiedział przed odejściem: „Wiesz coby się stało człowiekowi, któryby na mnie ręką się zamierzył!“ Ha, byłem uprzedzony, nie ma co mówić. Djabeł Salvator! przeklęty Gerard!
Nagle pan Jackal wykrzyknął. Przyszła mu myśl, której mimo całej władzy nad sobą stłumić nie mógł.
— A! zawołał.
— Cóż jeszcze takiego? zapytał sąsiad.
Pan Jackal uznał za właściwe zużytkować swą nieroztropność.
— Panie, rzekł, bardzo ważna sprawa przeszła mi przez głowę; nie chciałbyś pan zapewne ażeby miła przechadzka, której z łaski pana używam, wyrządziła przykrość osobie trzeciej. Wyobraź sobie, że w chwili wyjazdu kazałem aresztować prewencyjnie i przez czystą ostrożność, pewnego zacnego młodzieńca, którego miałem uwolnić za dwie godziny, to jest po powrocie z Saint-Cloud; bo ja jechałem do Saint-Cloud, kiedy pan raczyłeś zwrócić mnie z drogi. Nicby się jeszcze złego nie stało, gdybym za godzinę mógł być w prefekturze, a czy mogę być, panie?
— Nie, odparł nieznajomy.
— Widzisz więc pan, że podróż moja może pociągnąć za sobą ważną przykrość, to jest dłuższe uwięzienie człowieka niewinnego. Pozwól, że napiszę rozkaz, który odniesie mój stangret, ażeby w tej chwili uwolniono pana Salvatora.
Pan Jackal na końcu okresu stawiając imię naszego przyjaciela, chciał sprawić efekt, jak to mówią w języku teatralnym. Poznał też on to po mimowolnem drgnieniu sąsiada.
— Stój! zawołał tenże do woźnicy, a raczej do tego co pełnił jego obowiązki.
Powóz zatrzymał się.
— Będzie to rzecz najłatwiejsza, bąknął niedbale pan Jackai, napiszę przy świetle księżyca kilka słów na kartce.
I jakoby dostatecznie upoważniony, pan Jackal już niósł rękę do zawiązki, gdy sąsiad rękę tę zatrzymał.
— Bez inicjatywy, panie, rzekł. My to a nie pan określić mamy formę, w jakiej rzecz się odbędzie.
I zamknąwszy szyby, nieznajomy zapuścił z wielką starannością czerwone jedwabne zasłony. Poczem wydobył z kieszeni głuchą latarkę, którą zapalił przyrządem fosforowym.
Pan Jackal usłyszał trzask zapałki i poczuł cierpką won fosłoru pomieszaną z powietrzem.
— Stanowczo, pomyślał, zostaję z ludźmi, którzy nie chcą ażebym zbadał miejscowość; to ludzie bardzo silni. Przyjemność mieć do czynienia z takimi...
— Teraz możesz Pan zdjąć zawiązkę, rzekł sąsiad.
Pan Jackal nie dał sobie dwa razy powtórzyć i wolno, jak człowiek, któremu nie pilno, podniósł przeszkodę.
Był w pudle hermetycznie zamkniętem. Zrozumiał, że nie ma co starać się którędybądź wyjrzeć na zewnątrz, i zrezygnowany jak wszyscy ludzie odważni, dobył z kieszeni pugilares i napisał:
„Rozkazuję Kanlerowi, dyżurnemu w sali św. Marcina, ażeby natychmiast wypuścił pana Salyatora“.
Położył datę i podpis.
— Teraz, rzekł, jeżeli pan zechcesz dać tę kartkę mojemu stangretowi; jest to uczciwy i wierny człowiek, nawykły do moich działań filantropijnych, ani minutę nie spóźni się w spełnieniu mojego zlecenia.
— Panie, odparł ze zwykłą grzecznością sąsiad pana Jackala, pozwól, że usługi twojego stangreta pozostawimy na inny raz; mamy ku temu ludzi, którzy zastąpią wszystkich stangretów na świecie.
Nieznajomy zgasił latarkę, umieścił z największą grzecznością napowrót zawiązkę na oczach pana Jackala, nakazał mu więcej niż kiedykolwiek być nieruchomym, otworzył drzwiczki i zawołał.
Tylko imię, jakie wymówił, nie miało najmniejszego podobieństwa z imionami zwyczajnemi.
Pan Jackal uczuł, że jeden z ludzi mieszczących się za powozem opuścił swój posterunek; usłyszał krok zbliżający się do otwartych drzwiczek, i zaraz w języku łagodnym, harmonijnym, dźwięcznym, ale który mimo znajomości wszystkich języków cudzoziemskich był panu Jackalowi zupełnie obcym, zawiązała się rozmowa, a ukończyła wręczeniem karteczki, zamknięciem drzwiczek i dwoma angielskiemi słowami: „Ali Rigt!“ które nic, innego nie znaczą tylko, idzie dobrze!
I przekonany, że wszystko idzie dobrze, woźnica trzaśnięciem z bicza wprawił konie w ten sam bieg, jakim szły poprzednio.
Jeszcze powóz nie jechał pięciu minut, kiedy nowy ciężar spadł nań z góry, ale w sposób szczególny. Pan Jackal ostrością zmysłów, jaka mu była właściwą, poznał, że nowy ten ładunek był długi, nie zaś krótki jak pierwszy; nadto poznał odgłos drzewa.
— Pierwszy ładunek wyglądał na skręconą linę, rzekł pan Jackal do siebie, drugi całkiem wygląda mi na drabinę. Zdaje się, że będziemy spuszczać się i wznosić. Widocznie mam do czynienia z ludźmi ostrożnymi.
I jak pierwszy raz, kareta jeszcze bardziej zdawała się podwajać szybkość biegu.
— A to figlarze, myślał Jackal, którzy musieli wynaleźć nową siłę ruchu; po co im zatrzymywać podróżnych? Zrobiliby majątek ze swego wynalazku. Ale co to za djablim językiem przemawiał przed chwilą mój sąsiad? Nie angielski, nie włoski, nie hiszpański, nie niemiecki, nie polski ani rosyjski, języki słowiańskie mają więcej spółgłosek niż ich tam było. Nie arabski też, w arabskim są pewne dźwięki gardłowe, które byłbym poznał; to musi być perski, turecki albo indostański: przechylam się ku indostańskiemu.
I kiedy pan Jackal przechylał się ku indostańskiemu, kareta stanęła.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.