Mohikanowie paryscy/Tom XV/Rozdział VII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Mohikanowie paryscy
Podtytuł Powieść w ośmnastu tomach
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1903
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Mohicans de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom XV
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VII.
Gdzie pan Jackal wchodzi i schodzi, jako przewidział.

Uczuwszy zatrzymanie się karety, pan Jackal, oswojony nieco ze swymi napastnikami, odważył się zapytać:
— Czy mamy tu może kogo zabrać?
— Nie, odparł głos lakoniczny, mamy tu kogoś zostawić.
Jakoż, usłyszawszy pewien harmider na koźle, pan Jackal uczuł, że się kareta nagle z jego strony otwiera.
— Proszę o rękę, rzekł jeden.
— O rękę! o moją rękę! a toż na co? zapytał Jackal.
— Nie pańskiej żądam ręki, ale tego głupca pańskiego stangreta, który mając się z panem rozstać, może na zawsze, chciałby się pożegnać.
— Jakto! Biedny człowiek1! zawołał pan Jackal, czyżby go czekało jakie nieszczęście?
— Bynajmniej: odprowadzi się go grzecznie na miejsce wskazane, a tam będzie mógł zdjąć zawiązkę.
— Więc dlaczegóż miałby się ze mną rozstawać na zawsze?
— Dlatego, że to nie jemu wydarzyć się może nieszczęście, powodujące rozstanie.
— A! tak, rzekł pan Jackal, ponieważ jest nas tu dwóch...
— Właśnie... więc nieszczęście może wydarzyć się panu.
— Czy tak? rzekł pan Jackal, i potrzeba koniecznie, ażeby mnie ten chłopiec opuścił?
— Koniecznie.
— Gdyby mi jednak wolno było objawiać życzenie, to pragnąłbym go zatrzymać przy sobie, jakikolwiek będzie wynik tej sprawy.
— Panie, odezwał się nieznajomy, nie takiemu to człowiekowi jak ty powiem coś nowego, oświadczając, że jakikolwiek będzie wynik tej sprawy, to nie potrzebujemy świadków.
I zrobił nacisk na ostatnie słowa.
Słowa te, a mianowicie ton, jakim były wymówione zaniepokoiły pana Jackala. Zawsze to zła przygoda, w której zbyteczni są świadkowie. Iluż to oskarżonych widział on, których tracono w nocy, za rogatkami, za murem, w zaroślu, bez świadków!
— Ha! mój chłopcze! rzekł, skoro mamy się rozstać, oto masz moją rękę.
Stangret pocałował w rękę pana Jackala i rzekł:
— Czy byłoby bardzo niedelikatnie przypomnieć panu, że jutro kończy się mój miesiąc?
— A! ty niegodziwcze! rzekł pan Jackal, czy tem teraz jesteś zajęty? Pozwólcie mi panowie zdjąć zawiązkę, ażebym mu wypłacił z ręki do ręki.
— Niepotrzeba, panie, rzekł nieznajomy, ja mu wypłacę. Masz, odezwał się do stangreta, oto pięć luidorów.
— Trzydzieści franków zawiele, oświadczył woźnica.
— Przepijesz je za zdrowie pana, ozwał się jeden szyderczy głos, który już raz przemawiał.
— Dosyć tego, rzekł sąsiad Jackala, zamknijcie drzwiczki i jedźmy dalej.
I kareta ruszyła tym samym biegiem.
Nie będziemy już dalej rozbierać wrażeń nocnej podróży pana Jackala.
Od tej chwili jakkolwiek uczynił zapytanie swemu towarzyszowi podróży, ten zbywał je tak przerażającym lakonizmem, że pan Jackal wolał zachować milczenie. Ale napastowały go tysiące widm, a im prędzej pędziła kareta, tembardziej zwiększały się jego. Stało się więc, że przeszedłszy z niepokoju do obawy, z obawy do bojaźni, z bojaźni do strachu, przeszedł ze strachu do przerażenia, kiedy towarzysz po pół godzinie szalonej jazdy odezwał się:
— Przybyliśmy.
W istocie zatrzymali się, ale ku wielkiemu zdziwieniu pana Jackala nie otworzono drzwiczek.
— Wszak pan mówił, żeśmy przybyli? odważył się zapytać sąsiada.
— Tak, odparł tenże.
— Czemuż nam więc nie otwierają drzwiczek?
— Bo jeszcze nie czas.
Jackal usłyszał jak spuszczano ten drugi ciężar, rzucony na pojazd, a po długiem tarciu się o pudło karety utwierdził się w przekonaniu, że to jest drabina.
Była to istotnie drabina, którą zamaskowany człowiek, co zastępował stangreta, postawił przy domu.


Drabina dochodziła w sam raz do okna pierwszego piętra. Po ustawieniu, ten co dokonał tej czynności, otworzył drzwiczki i rzekł po niemiecku:
— Już.
— Zechciej pan zejść, rzekł towarzysz podróży pana Jackala, podają panu rękę.
Jackal zszedł bez oporu.
Czasowy woźnica wziął go za rękę, podtrzymał przy schodzeniu i zaprowadził o dwa kroki przed drabinę.
Sąsiad Jackala wyszedł za nim i postępował z tyłu. Lecz, ażeby pan Jackal nie myślał, że jest osamotniony, położył mu rękę na ramieniu.
Drugi nieznajomy stał już na szczycie drabiny i djamentem przecinał szybę w oknie. Po przecięciu szyby przeciągnął rękę przez otwór i otworzył okno. Poczem dał znak towarzyszowi stojącemu na dole.
— Masz pan przed sobą drabinę, rzekł tenże do Jackala, wejdź na nią.
Pan Jackal nie dał sobie dwa razy mówić; podniósł nogę i uczuł pierwszy szczebel.
— Jesteś pan więcej niż kiedybądź człowiekiem zgubionym, jeśli wydasz najmniejszy okrzyk.
Jackal dał znak głową, że rozumie. Potem do siebie:
— Już widać, rzekł, los mój się rozstrzyga, dochodzę do rozwiązania.
Szedł więc pocichu po szczeblach, a tak dokładnie, jak gdyby to wykonywał w południe z otwartemi oczyma. Łażenie po drabinie wydawało się w nim rzeczą jakby przyrodzoną. Przybywszy na szczyt i na wszelki wypadek policzywszy siedmnaście stopni, przyjętym został przez człowieka, który otwierał okno, a ten wspaniałomyślnie biorąc go pod rękę:
— Przekrocz pan, rzekł.
Jackal był wzorowo posłusznym. Toż samo uczynił człowiek idący za nim.
Wtedy ten, który ich poprzedzał, a który nie miał zapewne innego celu, jak tylko torować im drogę i dopomódz panu Jackalowi do przeprawy, zszedł, złożył drabinę na pojazd, który, ku coraz większemu przerażeniu pana Jackala, odjechał znów kłusem.
— Otóż jestem zamknięty, pomyślał sobie, ale gdzie i w czem? Nie w piwnicy zapewne, bo musiałem wstępować po siedmnastu szczeblach. Położenie staje się bardziej naprężone. Potem do towarzysza:
— Byłożby niedyskretnie, rzekł, zapytać się pana, czy przybywamy do kresu naszej podróży?
— Nie, odpowiedział głos.
— Czy dużo mamy jeszcze drogi do zrobienia?
— Za jakie trzy kwadranse będziemy na miejscu.
— Wsiądziemy więc znowu do powozu?
— Nie.
— Pójdziemy zatem pieszo?
— Tak.
— Ho! ho! pomyślał Jackal, rzecz się nagle zaciemnia. Trzy kwadranse drogi w budynku, na pierwszem piętrze! Jakkolwiek apartament mógłby być obszernym i malowniczym, przechadzka trzykwadransowa musi w nim stać się monotonną. Wszystko to bardzo mi dziwnie wygląda. Na czem się to skończy?
W tej chwili Jackal przez chustkę zasłaniającą mu oczy, spostrzegł połysk światła, co naprowadzało go na myśl, że nieznajomy znowu zapalił latarkę. Potem uczuł, że brano go pod rękę.
— Proszę, rzekł jego przewodnik.
— Dokąd idziemy?
— Bardzo pan ciekawy, odpowiedział przewodnik.
— Prawda, źle się wyraziłem, rzekł naczelnik policji, chciałem powiedzieć jak idziemy?
— Mów pan ciszej, odpowiedział głos.
— Aha! zdaje się, że jesteśmy w domu zamieszkałym, pomyślał Jackal. Potem tym samym tonem dodał: Chciałem się zapytać pana, jak idziemy, to jest po jakim gruncie, czy mamy wchodzić, czy schodzić?
— Schodzić.
— Dobrze, jeżeli tylko mamy schodzić, to schodźmy.
Pan Jackal usiłował przybierać ton krotochwilny, ażeby udawać zimną krew, ale w głębi serca wcale spokojny nie był. Puls jego bił pospiesznie i w tej ciemności, ogarniającej go ze wszech stron, myślał on o tych, co podróżują swobodnie, przy jasnem świetle księżyca.
Trzeba powiedzieć, że ten zwrot ku melancholii był tylko przelotnym. Tembardziej, że jeden fakt rozerwał myśli pana Jackala.
Zdawało mu się, że ku niemu zmierzają jakieś kroki, potem, że jego przewodnik coś cichym głosem przemówił do nowoprzybyłego, potem, że ten nowoprzybyły, na którego zapewne czekano, jako na przewodnika po labiryncie, w któren się zapuszczano, otworzył drzwi i schodził z pierwszych stopni schodów.
Nie było już co do tego wątpliwości, kiedy towarzysz pana Jackala rzekł:
— Uchwyć się pan poręczy.
Jackal uchwycił się poręczy i schodził. Jak poprzednio liczył szczeble wchodząc, tak teraz liczył stopnie, zstępując. Było czterdzieści trzy stopni, które prowadziły na brukowany dziedziniec. W dziedzińcu tym była studnia.
Człowiek trzymający latarnię zbliżył się do studni; pan Jackal prowadzony przez swego przewodnika udał się za nim. Człowiek z latarką schylił się nad studnią i krzyknął:
— Jesteście tam?
— Jesteśmy, odpowiedział głos, na który zadrżał pan Jackal, bo zdawało mu się, że głos ten pochodzi z głębokości.
Człowiek z latarką postawił wtedy światło na studni, ujął za koniec sznura i przeciągnął go ku sobie ruchem człowieka wyciągającego wiadro wody; tylko, że zamiast wiadra wyciągnął kosz na dwie osoby. Ale jakkolwiek cicho to robił, oś oddawna zapewne niesmarowana, zaczęła żałośnie jęczeć.
Pan Jackal doskonale poznał jęk osi i zimny pot przebiegł mu po ciele.
Nie miał jednak czasu uśmierzyć swych wzruszeń, bo zaledwie kosz dotknął ziemi, już się w nim znalazł. Podniesiono go do góry, pobujano w próżni, potem wprowadzono w studnię tak zręcznie i zwinnie, jak gdyby tem wszystkiem zajmowali się górnicy.
Pan Jackal nie mógł powstrzymać odgłosu podobnego do skargi.
— Biada ci, panie, jeśli krzykniesz! odezwał się głos towarzysza dobrze znany panu Jackalowi, puszczę cię.
Ostrzeżenie to mrowiem zdjęło Jackala, ale przywiodło go do milczenia.
— Jakkolwiekbądź, pomyślał, gdyby mieli zamiar wrzucić mnie do studni, nie zadawaliby sobie trudu grozić mi, nie spuszczaliby mnie w koszu. Ale dokąd u djabła mnie prowadzą, przez tę głupią drogę? Na dnie studni ja nic innego nie widzę tylko wodę. Aż nagle wpadło mu do głowy jego spuszczanie się w głąb Studni Gadającej. Nie, rzekł, mylę się, oświadczając, że na dnie studni nic innego nie ma tylko woda: są jeszcze obszerne podziemia, które się zwą katakumbami. Te wszystkie korowody robili oni zemną dla zbicia mnie z tropu; a skoro tak, to nie ma dla mnie niebezpieczeństwa życia: nie zachodzi potrzeba zbijać z tropu człowieka, który ma zginąć; nie zbijano z tropu Bruneta, Neya, czterech sierżantów z Roszelii. Co w tem wszystkiem najwidoczniejsze, to, że jestem w rękach węglarzy. Lecz w jakim celu oni mnie porwali?... Aha! aresztowanie Salvatora! Zawsze to samo! Djabelski Salvator! Przeklęty Gerard!
I takie czyniąc sobie uwagi, pan Jackal przykucnięty w koszu i trzymając się oburącz liny, zstępował do studni, gdy tymczasem kierowany przez tych co pozostali w dziedzińcu, kosz, zawierający kamienie wyrównywające ciężarowi jego osoby, dostawał się do otworu.
Jednocześnie z góry wydano okrzyk, na który z dołu prawie pod uchem pana Jackala odpowiedział inny okrzyk.
Pierwszy znaczył: „Czy macie go już?“ drugi: „Mamy“.
Jakoż pan Jackal stanął na gruncie.
Wydobyto go z kosza, który wzniósł się i spadł dwukrotnie, a za każdym razem spuścił jednego z dozorców pana Jackala.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.