Mohikanowie paryscy/Tom XIII/Rozdział XVI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Mohikanowie paryscy
Podtytuł Powieść w ośmnastu tomach
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1903
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Mohicans de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom XIII
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XVI.
Przedmiot trudny do umieszczenia.

Pan Gerard zastał bramę otwartą i łopatę stojącą w kącie. Zamknął drzwi i klucz schował do kieszeni.
Nagle zadrżał i zatrzymał się, z oczyma utkwionemi w okna zamku. Okno było oświetlone. Chwila przerażenia dreszczem przejęła nędznika od stóp do głów. Naraz przypomniał sobie dwie świece, które zostawił. Zrozumiał nieroztropność, jaką popełnił.
To światło, które on widział, mogli widzieć i inni: wiedziano, że zamek jest niezamieszkany, a światło dawałoby powód do wielu wniosków.
Krokiem przyśpieszonym popędził do zamku, wciąż oczy odwracając od stawu i wszedł do pokoju. Zgasił jedną świecę, i gotował się zgasić drugą, kiedy przyszło mu na myśl, że będzie musiał przechodzić przez korytarz i przez schody bez światła.
Po obawie materjalnej, przyszła obawa idealna.
Czegóż mógł się obawiać w korytarzach i na schodach pustego domu: Tego, czego obawiają się, pomimo wielkiej między niemi różnicy, dzieci i mordercy: widm!
Lękał się Gerard usłyszeć za sobą kroki, nie wiedząc kto idzie. Lękał się, ażeby go ktoś nie pociągnął za surdut. Zdawało mu się, że na zakręcie korytarza spotka nagle widmo dziecka lub kobiety.
Nie byłoż dwóch, a może trzech morderstw w tym przeklętym domu?
I dlatego to Gerard zostawił jedną świecę zapaloną.
Mógł wyjść przez drzwi od ganku lub od lamusa.
Stanąwszy w przedsionku namyślał się.
Naprzeciw drzwi od ganku był staw, ten straszny staw! Przed przyjściem do drzwi od lamusa, trzeba było przejść sklepiony loch, gdzie zagryzioną była Orsola. Gerard przypomniał sobie plamy krwawe na płytach. Wolał jednak wyjść przez lamus: on nie przelał przecie tej krwi.
Trzymał w jednej ręce świecę, drugą wziął łopatę, zeszedł ze schodów, minął kuchnię, wahał się chwilę nim pchnął drzwi od lamusa, poruszył głową, ażeby z niej otrząsnąć pot; obie ręce miał zajęte, nie mógł otrzeć czoła.
Nareszcie pchnął nogą drzwi, wiatr dmuchnął przez wybitą szybę, świeca zgasła. Krzyknął jednocześnie, jak płomień gasł; potem zadrżał i zamilkł; zląkł się aby dźwięk głosu nie zbudził umarłych.
Musiał przejść przez lamus albo iść napowrót.
Wracać? a nuż pójdzie za nim widmo Orsoli!... Wolał iść dalej.
Co działo się w tej duszy drżącej jak liść, przez te pięcć sekund, których morderca potrzebował do przejścia przez ciemne sklepienie, niepodobna opisać.
Nareszcie doszedł do drwalni.
Myślał, że już koniec. Ale drzwi wychodzące na park były zamknięte, klucza nie było, zamek jednak zardzewiały ustąpił pod pierwszem pchnięciem.
Już też i sił brakło nieszczęśliwemu.
Zdawało mu się, że gdyby musiał raz jeszcze przejść przez lamus, umarłby ze strachu.
Świeży wiatr z zewnątrz zmroził pot na jego twarzy. Ale wrażenie to wydało mu się niezmiernie miłem po duszącej atmosferze podziemia. Oddychał więc czystem powietrzem nocy. Płuca mu się rozszerzyły. Otworzył usta, ażeby podziękować Bogu: nie śmiał jednak.
Co mu tam wreszcie Bóg! Dla niego nie było Boga, bo jakimze sposobem on wolny, a Sarranti w więzieniu? Prawda, że według wszelkiego prawdopodobieństwa, Sarranti przez ten czas spał snem spokojnym, który daje sprawiedliwemu moc wejścia na rusztowanie, wtedy kiedy on czuwał ze zgryzotą i strachem w duszy, z rękami trzęsącemi się, z czołem zlanem kroplami potu.
A w jakim celu czuwał? jakie okropne dzieło miał jeszcze spełnić?
Oto wygrzebać i ukryć kości ofiary. Czy będzie miał odwagę?
Spróbuje przynajmniej.
Przebył krokiem prędkim i pewnym całą oświetloną część zamku i parku. Ale gdy się znalazł pod cieniem wielkich drzew, kiedy tajemnicza ciemność rozciągnęła się na prawo i lewo, lodowata dłoń strachu znów go schwyciła za włosy.
Był już wreszcie w alei prowadzącej do krzaków. Zaczął już spostrzegać wielki dąb, rozpoznawać ławkę. Strach daremnie ciągnął go w tył, trzeba było iść naprzód. Szedł jak delikwent na rusztowanie.
Chwilę zastanawiał się, czy nie lepsze jest rusztowanie nad to, co on teraz przechodzi. Błogosławiłby jakiś cios niespodziany, któryby go zabił na miejscu bez cierpienia.
Ale sąd, więzienie, zimny przedsionek grobu, kat w swej groźnej odzieży, szalot czerwono malowany, którego zdaleka widać było dwa suche ramiona, schody po których trzeba stąpać przy pomocy dwóch posługaczy gilotyny, bo siły opuszczają... potem podsuwać głowę pod topór; oto co czyni śmierć okrutną, straszliwą, niepodobną!
I oto dla czego w oczach mordercy znośniejszem było odgrzebać trupa, umrzeć może ze strachu, niż umrzeć na rusztowaniu.
Wszedł odważnie w gęstwinę i wziął się do roboty.
Najpierw trzeba było dokładnie odszukać miejsce.
Ukląkł i szukał ręką.
Śmiertelny dreszcz przeszedł po nim, nie z powodu tego co robił, a było to jednak przerażające, ale przejmowało go coś nierównie bardziej strasznego. Zdawało mu się, że na tem miejscu ziemia przed niedawnym czasem była poruszaną. Czyżby przybył zapóźno?
Jeden lęk ustąpił miejsca drugiemu.
Z frenezją przestrachu zagłębił rękę w ruchomej ziemi i wydał okrzyk radości. Szkielet był tam jeszcze. Poczuł włosy miękkie, jedwabiste włosy dziecka, co tak przeraziły Salvatora. Jego to uspakajało...
Zaczął kopać.
Odwróćmy oczy od tej sromotnej roboty. Odetchnijmy czystem powietrzem. Spojrzyjmy w piękne gwiazdy na niebiosach. Posłuchajmy azali w tę noc pogodną nie spłyną do nas przez niezmierne przestrzenie eteru, jakie nuty hymnu, który wyśpiewują aniołowie, wielbiąc Pana.
Dosyć spojrzeć wtedy na ziemię, kiedy człowiek przeklęty wyjdzie blady i drżący z gęstwiny ciemnej, trzymając w jednej ręce łopatę, w drugiej w płaszczu coś bezkształtnego.
Czego on szuka okiem błędnem?
Szuka miejsca pewnego, by mu powierzyć grobowy depozyt.
Pan Gerard szedł nie zatrzymując się aż na drugi koniec parku, złożył płaszcz na ziemi i zaczął kopać. Ale za trzeciem czy czwartem uderzeniem łopatą, potrząsnął głową mówiąc:
— Nie, nie, nie tu!
I wziął płaszcz, zrobił sto kroków pod gąszczem drzew zatrzymał się znowu, namyślał... I znowu potrząsając głową.
— Za blisko tamtego! rzekł.
Nareszcie błysło mu w głowie. Powtórnie podjął płaszcz z ziemi i puścił się w drogę krokiem gorączkowym. Teraz kierował się do stawu, nie obawiał się, aby jakie widmo przesunęło się po jego powierzchni.
On widmo trzymał w płaszczu.
Przybywszy nad brzeg, położył płaszcz na murawie i zaczął go rozwijać. W tej chwili dało się słyszeć dalekie i smutne wycie. To pies jakiś skarżył się w sąsiedniej osadzie.
— O! nie! nie! rzekł, nie tu! nie tu! już go raz pies ztąd wyciągnął... A przytem, gdyby spuszczono staw, znalezionoby ten szkielet... Ale co robić? O Boże, natchnij mnie!
Prośba ta zdawało się, że wzleciała do nieba, jak gdyby nie była bluźnierstwem.
— Tak! tak! szepnął, tak będzie dobrze!
Kości te, jakkolwiek dobrze ukryte w parku Viry, mogły być odkryte drugi raz. Gerard zabierze je z sobą i zakopie w swoim ogrodzie w Vanvres. W Vanvres Gerard był więcej jeszcze niż gdzieindziej, czcigodnym panem Gerardem.
Wziął płaszcz, zostawił łopatę i prędko skierował się do bramy parku, wychodzącej na most Godeau. Miał klucz od tej bramy, otworzył ją bez trudności.
Rzecz dziwna! Odkąd trzymał szkielet w płaszczu, strach rzeczy nadprzyrodzonych ustąpił.
Prawda, że inny strach nastąpił po pierwszym, i że czcigodny pan Gerard nic na tej zmianie nie zyskał.
Po zamknięciu kraty, poszedł polem, ażeby jaknajprędzej dostać się do gościńca.
Roland wskazał nam drogę, którą szedł.
Barnaba dotrzymał słowa: czekał z dorożką na wskazanem miejscu.
Lepiej nawet niż czekał, spał na koźle, ale za dotknięciem Gerarda do dorożki, obudził się.
— To pan? rzekł.
— Tak, nie ruszaj się.
— Może pan zechce, odezwał się dorożkarz, wyciągając rękę, ażebym położył na koźle to zawiniątko?
Barnaba wskazał na płaszcz.
— Nie! nie! zawołał Gerard przerażony, to są rzadkie rośliny, które trzeba strzedz od utrząśnięcia, będę je trzymał na kolanach.
— Jak pan sobie życzy. Czy wracamy?
— Do Vanvres, rzekł pan Gerard.
Dorożka ruszyła.
Tym to sposobem Salvator pod wielkim dębem w gęstwinie, nie znalazł szkieletu.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.