Strona:PL Dumas - Mohikanowie paryscy T1-18 v2.djvu/1497

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Zaczął kopać.
Odwróćmy oczy od tej sromotnej roboty. Odetchnijmy czystem powietrzem. Spojrzyjmy w piękne gwiazdy na niebiosach. Posłuchajmy azali w tę noc pogodną nie spłyną do nas przez niezmierne przestrzenie eteru, jakie nuty hymnu, który wyśpiewują aniołowie, wielbiąc Pana.
Dosyć spojrzeć wtedy na ziemię, kiedy człowiek przeklęty wyjdzie blady i drżący z gęstwiny ciemnej, trzymając w jednej ręce łopatę, w drugiej w płaszczu coś bezkształtnego.
Czego on szuka okiem błędnem?
Szuka miejsca pewnego, by mu powierzyć grobowy depozyt.
Pan Gerard szedł nie zatrzymując się aż na drugi koniec parku, złożył płaszcz na ziemi i zaczął kopać. Ale za trzeciem czy czwartem uderzeniem łopatą, potrząsnął głową mówiąc:
— Nie, nie, nie tu!
I wziął płaszcz, zrobił sto kroków pod gęszczem drzew zatrzymał się znowu, namyślał... I znowu potrząsając głową.
— Za blisko tamtego! rzekł.
Nareszcie błysło mu w głowie. Powtórnie podjął płaszcz z ziemi i puścił się w drogę krokiem gorączkowym. Teraz kierował się do stawu, nie obawiał się, aby jakie widmo przesunęło się po jego powierzchni.
On widmo trzymał w płaszczu.
Przybywszy nad brzeg, położył płaszcz na murawie i zaczął go rozwijać. W tej chwili dało się słyszeć dalekie i smutne wycie. To pies jakiś skarżył się w sąsiedniej osadzie.
— O! nie! nie! rzekł, nie tu! nie tu! już go raz pies ztąd wyciągnął... A przytem, gdyby spuszczono staw, znalezionoby ten szkielet... Ale co robić? O Boże, natchnij mnie!
Prośba ta zdawało się, że wzleciała do nieba, jak gdyby nie była bluźnierstwem.
— Tak! tak! szepnął, tak będzie dobrze!
Kości te, jakkolwiek dobrze ukryte w parku Viry, mogły być odkryte drugi raz. Gerard zabierze je z sobą i zakopie w swoim ogrodzie w Vanvres. W Vanvres Gerard był więcej jeszcze niż gdzieindziej, czcigodnym panem Gerardem.