Mohikanowie paryscy/Tom XIII/Rozdział XVII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Mohikanowie paryscy
Podtytuł Powieść w ośmnastu tomach
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1903
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Mohicans de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom XIII
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XVII.
Amatorowie malarstwa.

Amatorowie nawiedzający pracownię Petrusa, jedni przez prostą ciekawość, drudzy w chęci nabycia czegoś, tak licznie się gromadzili, że powstał ztąd istny tłok u drzwi.
Za trzy dni miała się rozpocząć sprzedaż, a dzisiaj był czwartek.
Około jedenastej z rana pracownia przedstawiała widok morza w przypływie. Nastąpił ruch fal coraz gwałtowniejszych, coraz wyżej się piętrzących.
W przyległym pokoju zaś było cicho i spokojnie.
Pokój ten zajęty był przez Petrusa.
Siedział przy oknie oparty na gierydonie, na którym leżał list otwarty raz przeczytany, ale tak, że każdy jego wyraz głęboko przenikał mu do serca.
Łatwo było dostrzedz, że młodzieniec był zrozpaczony. Od czasu do czasu ręką zatykał uszy, ażeby nie słyszeć hałasu z przyległego pokoju. Od czasu do czasu też łzy spływały mu po twarzy i spadały na list otwarty.
Dlaczegóż więc Petrus, który na głos Salvatora odważne powziął postanowienie, teraz tak zachwiał się?
Bo oto otrzymał list od Reginy.
Przypominamy sobie, że w chwili, gdy się rozstawali, uczyniła mu ona miłą obietnicę na jutro... obietnicę listu. Tylko nie chciała powiedzieć, co ten list zawierać będzie. Chciała, z kobiecą delikatnością, ażeby woń szczęścia, tem przyjemniejszego, że nieznane, poszła za tym, którego ona ukochała.
Petrus otrzymał dzisiaj ten list.
Obiecywał on wiele szczęścia, można było zapłakać nad jego utratą. Oto co było napisane:
„Mój kochany Van-Dycku!
„Obiecałam ci wczoraj przy rozstaniu szczęśliwą wiadomość.
„Za miesiąc przypadają imieniny mojego ojca, postanowiłyśmy z ciotką dać mu na wiązanie portret Pszczółki.
„Nadto, wczoraj, pan hrabia Rappt otrzymał w zamku jakąś misję do dworu Petersburgskiego, która zatrzyma go ze sześć tygodni...
„Odgadujesz, nieprawdaż?
„Jak raz zostało postanowionem, że podarunkiem dla marszałka będzie portret jego ulubienicy, nietrudno było zgodzić się, że malarzem tego portretu będzie pan Petrus Herbel de Courtenay.
„Wiesz, że to ostatnie nazwisko ma wpływ ogromny na margrabinę de Tournelle.
„Otóż co mi jeszcze pozostaje do powiedzenia.
„Zacząwszy od przyszłej soboty, w południe, będzie posiedzenie codzienne w pracowni pana Petrusa Herbel de Courtenay.
„Zdarzą się dnie, w których margrabina de la Tournelle nie będzie mogła być obecną, dla słabości zdrowia lub obowiązków religijnych.
„Sama więc Regina zaprowadzi Pszczółkę.
„Stosownie do biegłości malarza, portret skończy się w kilka posiedzeń lub w kilka tygodni.
„Byle był podobny, nikomu o czas malowania chodzić nie będzie.
„Ażeby nie było dyskusji co do ceny, oznaczono ją z góry na dwieście luidorów.
„Tylko, ponieważ pan Petrus Herbel de Courtenay będzie może zbyt dumny, ażeby ją przyjąć, zgodzono się z góry, że przeznaczoną zostanie na uczynki miłosierne, do których wchodzi także biedna Róża z ulicy Ulm.
„Tak tedy, mój kochany Van-Dycku, oczekuj w sobotę, w południe Pszczółki, margrabiny de la Tournelle i swej wiernej Reginy“.
Ten to list, mimo dobrej wieści i nadewszystko z powodu dobrej wieści, wprowadzał w rozpacz Petrusa.
Trzy kobiety przyjdą i co zobaczą? Taksatora, sprzedającego obrazy i sprzęty Petrusa!
Jakżeż on zniesie ten wstyd?
Przez chwilę przyszła mu chęć uciekać, udać się na wygnanie, nigdy więcej nie zobaczyć Reginy.
Ale nie widzieć Reginy, było to rozstać się z życiem. Gorzej, była to śmierć serca za życia.
Przez chwilę Petrus żałował, nie, że ocalił ojca od zguby, myśl ta nawet nie przyszła mu do głowy, ale, że nie przyjął ofiary Jana Roberta.
Bo rzeczywiście, gdyby Petrus pracował z takim zapałem, jak dawniej, mógłby w niedługim czasie zwrócić przyjacielowi pożyczone pieniądze.
Jego chwilowy spoczynek, zbytek, konie, powóz, sprawiły nawet, mówiąc językiem handlowym, wrażenie wyborne. Myślano, że wziął zpadek po jakim nieznanym krewnym, że nie potrzebuje pieniędzy i przez to obrazy jego poszły drugie tyle w cenę.
Tylko, że Petrus, cały oddany miłości, nie tworzył nic.
Ale gdyby tylko mógł pożyczyć z jakie dziesięć tysięcy franków, to wziąłby się do malowania i we trzy miesiące oddałby tę sumę wziętą na jakibądż procent.
Czemu nie prosić Salvatora? Nie: surowa twarz Salyatora wzbroniłaby mu tego żądania.
Głos wreszcie Salvatora, podobny do echa nieubłaganej prawości, czyż nie odpowiedział mu: „Czwartego dnia!“
Petrus potrząsnął więc głową, i jak gdyby odpowiadając swej myśli:
— Nie, nie, rzekł, wszystko raczej niż udać się do Salwatora! Prawda, że dodał: Ale także wszystko raczej, niż stracić Reginę!
W tej samej chwili nowy nawiedzający wszedł do pracowni.
Ponieważ nowy gość ma odegrać wielką rolę w scenach, które następują, niech nam czytelnicy pozwolą pozostawić Petrusa jego posępnym myślom, ażeby rzucić okiem na nowoprzybyłego.
Był to mężczyzna mający około pięćdziesiąt lat, dobrego wzrostu, barczysty, o tęgiej szyi i szerokiej piersi. Głowę jego okrywał las rudych włosów; brwi dziwnie sprzeczne z włosami, były gęste i czarne jak heban. Faworyty zaokrąglone, miały barwę ciemną, wpadającą w rudą. Wogóle, twarz tego człowieka oznaczała szczerość, szorstkość nawet, ale nie złość. Przeciwnie, uśmiech zdający się nie opuszczać ust jego, oznaczał wesołą dobroduszność, rodzaj humoru, który szorstkim jest nazewnątrz, ale dobrym i łagodnym w gruncie.
Na pierwszy rzut oka można się było od niego oddalić.
Na drugi, podałbyś mu rękę, tak wyraz pogodny, rozlany na jego obliczu, budził dlań współczucie.
Powiedzieliśmy już na jaki wiek wyglądał.
Wiek ten poświadczała podwójna zmarszczka dosyć głęboka, wyryta na czole.
Co się tyczy stanu tego człowieka, łatwo go było odgadnąć po wielu wskazówkach. Nasamprzód, chód wskazywał marynarza, z powodu kołysania się właściwego ludziom, którzy długi czas przebywali na morzu i którzy nawet na lądzie stałym, rozkraczają nogi. W braku nawet tej oznaki, badania ciekawych mogłyby być objaśnione. Nieznajomy nosił w uszach dwie małe kotwiczki złote.
Ubiór miał dosyć wyszukany, chociaż ludziom najmniej nawet wybrednym, mógłby się wydać dwuznacznego gustu.
Co mogło sprowadzić na sprzedaż obrazów tego szczególnego człowieka?
Gdyby Petrus był malarzem scen morskich, to odwiedziny bogatego marynarza nie miałyby nic dziwnego. Ale marynarz w pracowni malarza historycznego, a nawet malarza obyczajowego, mógł nie bez racji zadziwić prawdziwych amatorów.
To też uwaga osób obecnych ześrodkowana na obrazy, zwróciła się w części na nowoprzybyłego.
Nie tracąc fantazji, marynarz zatrzymał się na środku schodów, rzucił badawczy wzrok naokoło, wydobył z kieszeni okulary złote, założył na nos i szedł prosto przed obraz Chardina, który szczególną jego zwrócił uwagę.
Obraz przedstawiał gospodynię skrobiącą jarzyny. Ogień, rondel i jarzyny namalowane były z taką prawdą, że marynarz na widok rondla, którego pokrywa leżała na trzonie, zawołał głośno, przytykając nos do płótna i odetchnąwszy hałaśliwie:
— Hm! hm!... Potem, mlasnąwszy językiem: Aż ślinka idzie na ten rosół, rzekł.
Potem, podniósłszy lewą rękę do góry, z poruszeniem oznaczającem najzupełniejsze uwielbienie:
— Wspaniałe! mówił wciąż tonem podniesionym, zupełnie jakby był sam jeden, wspaniałe pod każdym względem!
Kilku innych, którzy podzielali zdanie nowoprzybyłego o obrazie Chardina, zbliżyli się.
Obejrzawszy obraz długo i szczegółowo, to podnosząc, to opuszczając okulary, odszedł z miną głębokiego smutku, i spostrzegłszy jednę z pierwszych scen morskich Gudina:
— Oho! to woda, rzekł, przypatrzmy się temu bliżej. Jakoż zbliżył się, nosem prawie dotykając obrazu. Tak, do tysiąca granatów! zawołał, to woda, a nawet woda słona... Oho, oho! czyj to ten obraz?
— To obraz młodzieńca, panie, odezwał się jakiś staruszek, zażywający tabakę przed obrazem.
— Gudin, mówił amator, odkrywszy podpis na obrazie. Rzeczywiście, słyszałem nazwisko wymawiane w Ameryce, ale pierwszy raz widzę obraz tego mistrza, bo jakkolwiek młody to człowiek, według tego, co pan mówi, ale ten co zrobił taką łódź i taką falę, jest mistrzem. Nietyle mnie zadawalniają majtkowie, stojący w łodzi, ale nie można celować we wszystkiem. Zobaczmy, zobaczmy...
I marynarz zaczął przyglądać się bliżej.
— A co pan powiesz o tym brygu, który widnieje tam w głębi?
— Przepraszam pana, ale powiadam, że to jest korweta, nie bryg... korweta, która pędzi przed wiatrem, pod wielkim żaglem tylko, co z jej strony jest bardzo skromnie, bo przy takim wietrze mogłaby rozpuścić średnie i nawet najmniejsze. Ja w owe czasy miałem zwyczaj wołać: „Wszystkie żagle na wiatr!“
I według zwyczaju jaki miał i jaki zachował, marynarz wygłosił komendę doniosłym głosem.
Wszyscy się obrócili. Kilku amatorów pozostało dalej przy obrazach, ale najliczniejsi zgromadzili się koło marynarza.
Jak widzimy, nieznajomy nie do głuchych mówił. To też staruszek, który już z nim wymienił kilka słów, odezwał się:
— A! to pan zapewne dowodził statkiem?
— Miałem ten zaszczyt, odpowiedział nieznajomy.
— Trzymasztowcem, brygiem, czy korwetą?
— Korwetą.
Potem, jak gdyby nie chciał dalej posuwać rozmowy, przynajmniej pod względem żeglarskim, marynarz odszedł do obrazu Gudina i zajął się Boucherem.
Ale stary amator, chcąc zapewne dowiedzieć się co tak biegły człowiek w sztuce trzyma o domowym malarzu pani Dubarry, poszedł za nim.
— Chociaż ten obraz nie jest podpisany, rzekł nieznajomy, nie ma co się pytać czyj on: to „Gotowalnia Wenery“ Bouchera. Malarz przez pochlebstwo nadał swej Wenerze rysy nieszczęśliwej kochanki, która w tej epoce bezcześciła monarchię francuską... Złe malowidła! zły malarz! ja nie lubię Bouchera! A panowie?
I nie czekając aż mu odpowiedzią:
— Jest to niezły kolorysta, dodał wciąż donośnym głosem, ale malarz pretensjonalny i wymanierowany jak ludzie z jego czasów... Szkaradna epoka! liche naśladownictwo Odrodzenia! Ani to ciało jak u Tycjana, ani mięso jak u Rubensa. Potem, zwracając się do słuchaczów: Dlatego ja właśnie, panowie, lubię Rubensa: jest to istotna siła, bo istotna prostota pośród nadętości i konwencjonalizmu tego wieku... O! prostota, panowie! prostota! mówcie co chcecie, do niej jednak trzeba będzie wrócić.
Nikt nie zaprzeczał prawdziwości tego zdania.
Co większa, amator, który rozmawiał już z marynarzem, spojrzał dokoła, jakby żądając głosu, a widząc, że nikt mu go nie zaprzeczał:
— Najzupełniejsza prawda, panie, rzekł, najzupełniejsza prawda.
Szczególniej mu przypadł do serca ten marynarz szorstki ale otwarty.
— Jeżeli pożyję tak długo ażeby urzeczywistnić moje marzenie, mówił dalej kapitan tonem melancholijnym, to umrę najszczęśliwszym człowiekiem, bo przywiążę imię moje do wielkiego dzieła.
— A czy nie byłoby niedyskretnie, panie, zapytał stary amator, zapytać o to marzenie?
— Bynajmniej panie, bynajmniej, odpowiedział kapitan. Ja chcę założyć bezpłatną szkołę rysunku, w której nauczyciele będą obowiązani uczyć prostoty w sztuce.
— Wielka myśl, panie!
— Nieprawdaż?
— Bardzo wielka, bardzo wielka, i filantropijna. A czy pan mieszka w stolicy?
— Nie, ale spodziewam się tu osiedlić; zaczyna mnie nużyć bieganie naokoło świata.
— Pan odbył podróż naokoło świata? zawołał staruszek z uniesieniem.
— Sześć razy, odpowiedział z prostotą kapitan.
Staruszek cofnął się.
— To gorzej jeszcze niż pan de Lapeyrouse, rzekł.
— Pan de Lapeyrouse odbył tylko podróż dwa razy, odpowiedział marynarz z tąż samą prostotą.
— Może ja rozmawiam z jakim znamienitym marynarzem? odezwał się amator.
— Et! machnął ręką nieznajomy.
— A czy mógłbym ośmielić się zapytać pana o nazwisko?
— Nazywam się Łazarz Piotr Berthaut, zwany „Monte-Hauban.“[1]
— Czy pan czasem nie jesteś krewnym sławnego Berthaud de Montauban, siostrzeńca Karola Wielkiego.
— Renaud de Montauban, chcesz pan powiedzieć.
— A! prawda. Renaud... Berthaut...
— Tak, to się miesza; nie zdaje mi się ażebym miał ten zaszczyt, chyba po kądzieli. Przytem w naszem nazwisku jest głoska „H,“ której rodzina Renaud de Montauban nigdy nie miała zaszczytu przybierać.
Wtedy amator dobył z kieszeni bilet wizytowy i podał go kapitanowi, mówiąc:
— Kapitanie, ja bywam w domu: w poniedziałki, środy i piątki, od trzeciej do piątej. O piątej jadam obiad, a jeżeli pan raczyłby kiedy przyjąć mój skromny posiłek, to ja mam żonę, która szaleje za bitwami morskiemi: sprawisz pan radość i mnie i jej, jeśli nam zechcesz coś opowiedzieć.
— Z przyjemnością, panie, rzekł kapitan chowając kartę do kieszeni; bitwy, mojem zdaniem, na to tylko są stworzone, aby je opowiadać.
— Istotnie, panie, istotnie, odrzekł amator, i skłoniwszy się odszedł.
Kapitan zaczął znowu w najlepsze wykrzykiwać przed każdym obrazem i znowu podbił kilku amatorów, których, równie jak pierwszego zajął trafnością sądu i namiętnym zapałem do prostoty w sztuce.
Po dwóch godzinach stał się przedmiotem powszechnego uwielbienia. Chodzono za nim, słuchano go z uwagą i skupieniem.
Chodzenie trwało do godziny piątej, o której, według ogłoszenia, nawiedzający mieli się rozchodzić.
W chwili, gdy służący Petrusa otworzył drzwi ażeby dać znać, że nadeszła godzina rozejścia, kapitan odwrócił obraz płótnem zwrócony do ściany który położeniem swem, jak widzimy, okazywał, że nie jest na sprzedaż.
Był to szkic bitwy „Pięknej Teresy z Kalypsą“, szkic, który według ożywionego opowiadania ojca, Petrus pewnego dnia rzucił na płótno.
Zaledwie spostrzegł ten obraz, kapitan Piotr Berthaut zaczął wydawać okrzyki podziwu, które zatrzymały na progu tych co już wychodzili.
— Przez Boga mórz, wołał, czy to do uwierzenia?
Mimo wyprosin służącego, obecni zgromadzili się około kapitana.
— Co to znaczy, panie? zapytało razem ze dwadzieścia głosów.
— O! panowie, krzyknął kapitan ocierając oczy, wybaczcie memu wzruszeniu; ale spostrzegłszy tak wiernie oddaną jedną z pierwszych bitw w jakich miałem udział, a powiedzieć mogę, udział chwalebny, łzy mimowoli puściły mi się z oczu.
— Płacz, kapitanie, płacz! mówili obecni.
— Jeden tylko człowiek mógł odmalować z taką wiernością bitwę „Kalypsy“ z „Piękną Teresą,“ ale ten człowiek nigdy pędzla nie trzymał w ręku.
— A któż to jest? zapytali obecni.
— To kapitan, dowodzący „Piękną Teresą.“
— A kapitanem dowodzącym „Piękną Teresą,“ byłeś ty, kapitanie, nieprawdaż?
— Nie, nie ja, odrzekł Monte-Hauban z pysznym gestem, nie, to był mój wierny przyjaciel, kapitan Herbel. Co się z nim stało od czasu jakeśmy się rozłączyli w Rochefort, po daremnem usiłowaniu ocalenia cesarza... chciałem powiedzieć Bonapartego?
— O! mów pan cesarza, zawołali niektórzy śmielszej natury.
— A więc tak, cesarza! wykrzyknął kapitan; boć nareszcie darmo mu zaprzeczać tego tytułu, nosił go, i to chwalebnie. Wybaczcie staremu słudze ten zapał, może nierozmyślny.
— Tak, tak, odezwało się kilka głosów, ale wracając do kapitana Herbel...
— Bóg wie gdzie on jest teraz, biedny stary, mówił dalej kapitan, oczy i ręce wznosząc do nieba.
— Panie, rzekł służący, którego ta wzruszająca scena powstrzymywała od wypraszania gości, nie wiem, gdzie kapitan Herbel jest dziś, ale był tu przed tygodniem.
— Kapitan Herbel! krzyknął marynarz głosem grzmotu.
— On sam, odpowiedział służący.
— I nie wiesz gdzie jest teraz?
— Mówię wprawdzie, że nie wiem, ale zdaje się, że jest w Saint-Malo.
— O! to biegnę do niego! zawołał kapitan rzucając się ku drzwiom, wciąż w orszaku amatorów. Ale zatrzymując się nagle: Czy ty się tylko nie mylisz? rzekł do służącego, widziałeś kapitana?
— Na własne oczy.
— W tej pracowni?
— W tej pracowni.
— I pewny jesteś tego, co mówisz?
— O! i jak! Ja go wprowadzałem na schody, czyli raczej on mnie sprowadził.
— Jakto?
— Bo nie chciałem go wpuścić.
— Z jakiego powodu, zapytał kapitan, mój stary przyjaciel znajdował się w pracowni malarza?
— Z tego powodu, odpowiedział służący, że tym malarzem jest jego syn.
— Jakto! zawołał kapitan cofając się wstecz, sławny malarz Petrus jest synem znakomitego kapitana Herbel?
— Tak, panie, jego rodzonym synem, rzekł służący, a rodzonym synowcem generała de Courtenay.
— Dobrze, dobrze! Ja jestem marynarzem, i nie znam generałów lądowych, mianowicie kiedy byli generałami armji Kondeusza. Lecz cofając się natychmiast: Przepraszam, rzekł, może moja szorstka otwartość uraziła tu czyje przekonania, ale to bez żadnego zamiaru, upewniam panów.
— Nie, kapitanie, nie, bądź spokojny, odezwało się kilka głosów.
— Ależ, rzekł kapitan, jeżeli ten młody Petrus... jest synem mojego przyjaciela Herbela...
— To co?... zapytali obecni, żywo zainteresowani.
— To niechże wyjdzie do mnie, rzekł szorstko kapitan.
— Niech pan kapitan wybaczy, odpowiedział sługa, ale pan nie przyjmuje nikogo.
Twarz kapitana spochmurniała, a muszkuły poruszyły się tak, jakby naśladowały ruch fal.
— A cóż to ty mnie bierzesz za nikogo... albo za wszystkich? zawołał głosem grzmiącym, podchodząc ku nieborakowi, jak gdyby gotował się wziąć go za kołnierz.
Służący przypomniał sobie wejście kapitana Herbela do syna, a nie mając żadnej racji sądzić, ażeby kapitan Monte-Hauban był człowiekiem słodszego humoru od swego kolegi, poprosił grzecznie amatorów ażeby wyszli, by kapitan mógł sam na sam pozostać z tym kogo tak pragnał widzieć.
Z wielkim żalem amatorzy ustąpili z pola.
Życzyliby sobie być świadkami radości, jakiej dozna poczciwy kapitan w powitaniu syna dawnego przyjaciela.
Służący, sam pozostawszy z kapitanem zapytał:
— Kogo mam oznajmić, proszę pana?
— Oznajmij jednego z bohaterów „Pięknej Teresy,“ rzekł kapitan dumnie.
Służący wszedł do Petrusa.




  1. Houban jest to rodzaj drabiny masztowej, monter, znaczy wyłazić. Jest to nazwisko powstałe z zajęć okrętowych, którego spolszczyć niepodobna: — niby linołaz.
    (Przyp. Red.)





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.