Mohikanowie paryscy/Tom VIII/Rozdział V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Mohikanowie paryscy
Podtytuł Powieść w ośmnastu tomach
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1903
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Mohicans de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom VIII
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


V.
Artykuły 354, 355 i 356.

— Noc zeszła spokojnie, mówiła dalej Mina. Byłam tak złamana wszystkiemi temi wstrząśnieniami, że mimo niepokoju usnęłam. Prawda, że co pięć minut budziłam się ze drżeniem. Nadszedł dzień a z nim osłabienie zwykle następujące po nocy spędzonej nie w łóżku. Ogień dogasał: dołożyłam drew i rozgrzałam się nareszcie. Okna moje wychodziły na wschód, ale tego dnia słońce jakoś nie chciało się pokazać: ściągnęłam firanki. Widok roztaczał się na łąkę; pośrodku, otoczone trzcinami, drzemały wody sadzawki; dalej rozciągał się park, którego końca z powodu ugrupowania drzew, dostrzedz nie było można. Wszystko to: woda drzemiąca, trawa zżółkła, drzewa odarte z liści, prócz świerków, wszystko było bardzo melancholijne! Ale wołałam taką naturę: była ona przynajmniej w harmonji z usposobieniem mojego serca. Otworzyłam okno. Zdawało mi się, że drzwi się otwierają. Spojrzałam... był to hrabia. Odstąpiłam od okna i uchwyciłam się poręczy.
— „Słyszałem panią otwierającą okno, rzekł, i pewny będąc, że wstałaś, pozwoliłem sobie wejść.“
— Nie kładłam się wcale, jak pan widzisz, odpowiedziałam.
— „Szkoda. Jesteś tu pani tak bezpieczną, jak gdyby pod okiem matki.“
— Gdybym miała matkę, zapewne nie byłabym tu.
Zamilkł na chwilę.
— „Patrzyłaś pani na krajobraz? rzekł. W tej porze roku musi on ci się wydawać smutnym, ale na wiosnę, zapewniają, że to jedna z najpiękniejszych okolic Paryża.“
— Jakto! na wiosnę? zawołałam. Więc pan sądzisz, że ja tu będę do wiosny?
— „Nie tu, to gdzie pani zechcesz, w Rzymie, w Neapolu, wszędzie, gdzie pani pozwolisz towarzyszyć sobie człowiekowi, który cię kocha.“
— Jesteś pan szalonym, odpowiedziałam.
— „Więc pani jeszcze nie zastanowiłaś się?“ zapytał hrabia.
— Owszem.
— „A następstwem tego zastanowienia jest to...“
— Ze w naszych czasach nie uchodzi na sucho porwanie dziewczyny, jakkolwiek byłaby ubogą.
— „Nie rozumiem pani.“
— Zrozumiesz pan zaraz. Przypuść pan nawet, że jestem więźniem w tym pokoju...
— „Bynajmniej, proszę! Cały ten dom jest na rozkazy pani, mieszkanie i park.“
— Myślisz pan, że dzięki wysokim murom i silnym sztachetom, niepotrafię uciec?
— „Nie potrzebujesz pani ku temu przełazić przez mury, ani wyłamywać sztachet: bramy są otwarte od szóstej zrana do dziesiątej wieczór.“
— Więc jakim sposobem, zapytałam zdziwiona, spodziewasz się pan utrzymać mnie tu?
— „Oh! przez proste odwołanie się do rozsądku pani.“
— Wytłómacz się pan.
— „Pani kochasz pana Justyna, mówiłaś mi?“
— Tak, panie, kocham go!
— „Nie chciałabyś zatem, ażeby go spotkało jakie nieszczęście?“
— Panie!
— „Otóż, największe nieszczęście, jakieby go dziś spotkać mogło, nastąpiłoby wtedy, gdybyś pani uciekła z tego zamku.“
— Jakto?
— „Bo pan Justyn zapłaciłby za ciebie.
— Justyn zapłaciłby za mnie! A co pan masz do Justyna?
— „Ja nic, ale prawo.“
— Jakto prawo?
— „Tak! spróbuj pani uciec, ucieknij, a w dziesięć minut potem pan Justyn będzie w więzieniu.“
— Justyn, w więzieniu! A jakąż on popełnił zbrodnię, mój Boże? O! pan chcesz mnie przestraszyć, ale dzięki Bogu, nie jestem jeszcze tak niedorzeczną, nie tak bezmyślną, bym ci wierzyła na słowo.
— „Ja też nie mam do tego pretensji, lecz uwierzysz mi pani na dowód?“
Zaczynałam trwożyć się widząc jego pewność siebie.
— Panie! jęknęłam.
Dobył z kieszeni niewielką książeczkę.
— „Czy pani znasz tę książkę?“ zapytał.
— Jestto, zdaje mi się, kodeks.
— „Tak, to kodeks. Weź go pani.“
Wahałam się.
— „Proszę weź go pani! Chcesz dowodów, dostarczę ci ich.“
Wzięłam książkę.
— „Dobrze! Proszę otworzyć na stronnicy ośmnastej, kodeks karny, księga trzecia. Czytaj pani... Uważ, że to nie jest wydrukowane dla pani samej, o czem zapewnić się możesz, posyłając po podobną książkę do notarjusza lub mera.“
— Mam czytać?
— „Proszę.“
Czytałam:

„§2. — Porwanie małoletnich.“

345. Ktokolwiek, podstępem lub gwałtem, porwie lub przyczyni się do porwania małoletnich, albo usunie ich z miejsca, gdzie pozostawieni byli przez tych, których powadze i kierunkowi byli powierzeni, ulegnie karze zamknięcia“.
Podniosłam oczy na hrabiego, jakby z zapytaniem.
— „Czytaj pani dalej,“ rzekł.
„355. Jeżeli osoba w ten sposób usuniętą i uprowadzoną jest dziewczyna, nie mająca szesnastu lat skończonych, winny skazanym będzie do ciężkich robót na czas...“ Zaczynałam rozumieć; zbladłam.
— Nędznik! szepnął Salvator.
— „W tym wypadku znajduje się pan Justyn,“ rzekł zimno hrabia.
— Tak, panie, odpowiedziałam, ale z tą różnicą, że ja poszłam za nim dobrowolnie, że wypowiem głośno, iż on mi ocalił życie, jemu winnam wszystko...
Hrabia przerwał mi.
— „Wypadek ten jest przewidziany paragrafem następującym, rzekł. Proszę czytać“.
Czytałam:
„356. Gdyby dziewczyna nie mająca lat szesnastu zezwoliła na porwanie lub dobrowolnie poszła za uprowadzającym, a ten był pełnoletnim, po skończeniu dwudziestu jeden lat lub więcej... “
— „Pan Justyn, przerwał hrabia, miał wtedy właśnie lat dwadzieścia dwa; dowiadywałem się o jego wiek. Czytaj pani dalej.“
Dokończyłam.
— „Po skończeniu dwudziestu jeden lat lub więcej, skazanym będzie do ciężkich robót czasowo.“
Książka wypadła mi z rąk.
— Ale zamiast kary, zawołałam, Justym zasługiwałby na nagrodę.
— „To właśnie, odrzekł hrabia zimno, ocenią trybunały. Ale winienem panią z góry uprzedzić, że za uprowadzenie małoletniej, za przechowanie jej u siebie, za chęć zaślubienia jej bez pozwolenia rodziców, wiedząc zwłaszcza, że ta małoletnia jest bogatą, wątpię, ażeby trybunały uchwaliły panu Justynowi nagrodę cnoty.“
— O! zawołałam.
— „W każdym razie, sprobój pani uciec, rzeki hrabia, a rzecz niebawem się rozstrzygnie “.
Dobył z kieszeni papier i rozwinął go. Papier ten nosił na sobie cechę rządową.
— Co to takiego? zapytałam.
— „Nic; to upoważnienie wydane z góry do aresztowania osoby noszącej nazwisko pana Justyna i jak pani widzisz, złożone w moje ręce. W godzinę po pani ucieczce, los jego będzie w rękach trybunału“.
Czułam pot roszący mi czoło; nogi się podemną zachwiały: upadlam na najbliższe krzesło. Hrabia się schylił, podniósł kodeks i położył go na moich kolanach otwarty.
— „Zostawiam pani tę książeczkę... Namyśl się nad artykułami 354, 355 i 356 i nie utrzymuj, że wolno ci uciec“.
I kłaniając się z udaną grzecznością, odszedł; zakończyła Mina.
Salvator z kolei otarł czoło.
— A! wyrzekł z cicha, zrobiłby tak jak powiada, ten nędznik.
— I ja byłam tego pewną, odpowiedziała Mina. I dlatego nie uciekłam, dlatego do Justyna nie pisałam, dlatego zamilkłam jak nieżywa!
— I uczyniłaś dobrze.
— Czekałam, żywiłam nadzieję, modliłam się! Przybyłeś pan: jesteś przyjacielem Justyna, ty rozstrzygaj, ale w każdym razie powiedz mu...
— Powiem mu, Mino, że jesteś aniołem! odrzekł Salvator, klękając przed dziewczyną i z uszanowaniem całując jej rękę.
— O! mój Boże! rzekła Mina, jakżeż dziękuję ci, iżeś mi zesłał pomoc taką.
— Tak, Mino, podziękuj Bogu, bo to Opatrzność mnie tu sprowadziła.
— Miałeś jednak jakieś podejrzenie?
— Nie względem ciebie, nie wiedziałem gdzie jesteś, w którem miejscu mieszkasz; myślałem, żeś za granicami Francji.
— Pocóżeś więc tu przybył?
— O! szukałem innej zbrodni, o której powiedzieć ci nie mogę, ale teraz muszę przerwać poszukiwanie... Zacząć musimy od najpilniejszego, to jest od ciebie. Każda rzecz przyjdzie z kolei i we właściwym czasie.
— Cóż więc zamierzasz ze mną?
— Potrzeba nasamprzód dać znać o tobie biednemu Justynowi, ażeby wiedział, że jesteś zdrowa i że go kochasz jak zawsze.
— Powiesz mu to, wszak prawda?
— Bądź spokojna.
— Ale mnie, mnie, kto o nim da znać?
— Jutro, o tej samej godzinie, znajdziesz list w piasku, pod tą ławką, a gdybym nie zdążył jutro, to pojutrze w tem samem miejscu.
— Dziękuję, tysiąckroć dziękuję, panie Salvatorze!... Ale odejdź, a przynajmniej ukryj się; słyszę szelest kroków na piasku i pies twój zda się niespokojny.
— Cicho, Brezyl! rzekł psu do ucha Salvator, wskazującemu gęstwinę.
Brezyl wszedł do lasu. Salvator udał się za nim i już ukrył się w połowie, kiedy dziewczyna przechylając się ku niemu, podała mu czoło, mówiąc:
— Ucałuj go za mnie, tak jak mnie całujesz za niego.
Salvator złożył na czole Miny pocałunek tak czysty, jak promień księżyca, który go oświecał; potem żywo schronił się w gęstwinę.
Mina nie czekała na zbliżenie się kroków, sama żywo pospieszyła ku domowi.
W kilka sekund Salvator usłyszał głos kobiecy:
— A! to pani! Pan hrabia odjeżdżając kazał mi powiedzieć, że powietrze w nocy zimne, i że mogłaby się pani narazić pozostając dłużej w ogrodzie.
— Wracam! rzekła Mina.
I obie kobiety oddaliły się.
Salvator słuchał odgłosu kroków, który słabł coraz bardziej i nareszcie ucichł zupełnie. Wtedy nachylił się, szukając otworu zrobionego przez Rolanda, który znowu zaczął lizać tę rzecz dziwną, co takie straszne na Salvatorze sprawiło wrażenie.
— To włosy dziecka! wyrzekł do siebie. Muszę się dowiedzieć, czy Róża miała brata.
I odepchnąwszy Rolanda, nasunął nogą ziemię, zapełnił otwór, ażeby wszystko przywrócić do dawnego stanu.
Po skończeniu roboty, rzekł:
— Chodźmy, Rolandzie! Ale bądź spokojny, mój dobry: psie, wrócimy tu... kiedyś, w dzień... albo w nocy!


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.