Strona:PL Dumas - Mohikanowie paryscy T1-18 v2.djvu/851

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Zamilkł na chwilę.
— „Patrzyłaś pani na krajobraz? rzekł. W tej porze roku musi on ci się wydawać smutnym, ale na wiosnę, zapewniają, że to jedna z najpiękniejszych okolic Paryża.“
— Jakto! na wiosnę? zawołałam. Więc pan sądzisz, że ja tu będę do wiosny?
— „Nie tu, to gdzie pani zechcesz, w Rzymie, w Neapolu, wszędzie, gdzie pani pozwolisz towarzyszyć sobie człowiekowi, który cię kocha.“
— Jesteś pan szalonym, odpowiedziałam.
— „Więc pani jeszcze nie zastanowiłaś się?“ zapytał hrabia.
— Owszem.
— „A następstwem tego zastanowienia jest to...“
— Ze w naszych czasach nie uchodzi na sucho porwanie dziewczyny, jakkolwiek byłaby ubogą.
— „Nie rozumiem pani.“
— Zrozumiesz pan zaraz. Przypuść pan nawet, że jestem więźniem w tym pokoju...
— „Bynajmniej, proszę! Cały ten dom jest na rozkazy pani, mieszkanie i park.“
— Myślisz pan, że dzięki wysokim murom i silnym sztachetom, niepotrafię uciec?
— „Nie potrzebujesz pani ku temu przełazić przez mury, ani wyłamywać sztachet: bramy są otwarte od szóstej zrana do dziesiątej wieczór.“
— Więc jakim sposobem, zapytałam zdziwiona, spodziewasz się pan utrzymać mnie tu?
— „Oh! przez proste odwołanie się do rozsądku pani.“
— Wytłómacz się pan.
— „Pani kochasz pana Justyna, mówiłaś mi?“
— Tak, panie, kocham go!
— „Nie chciałabyś zatem, ażeby go spotkało jakie nieszczęście?“
— Panie!
— „Otóż, największe nieszczęście, jakieby go dziś spotkać mogło, nastąpiłoby wtedy, gdybyś pani uciekła z tego zamku.“
— Jakto?
— „Bo pan Justyn zapłaciłby za ciebie.
— Justyn zapłaciłby za mnie! A co pan masz do Justyna?
— „Ja nic, ale prawo.“