Mohikanowie paryscy/Tom VI/Rozdział III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Mohikanowie paryscy
Podtytuł Powieść w ośmnastu tomach
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1903
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Mohicans de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom VI
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


III.
Zazdrość.

Na raz zachmurzyło się czoło młodzieńca. Oczy jego zatrzymały się na brylantowej bransoletce na ręku Rozeny, a z bransoletki przeszły na haftowany woreczek u pasa. Książę wydał cichy okrzyk i podniósł rękę do piersi, jak gdyby go co ukłuło w serce.
Rozena podwoiła czułości, ale czoło kochanka pozostało chmurne. Ona tymczasem uśmiechała się wciąż, chociaż słyszała okrzyk, chociaż widziała czoło zmarszczone. Nareszcie odezwała się:
— Masz tu, na tem pięknem czole, rzekła przeciągając wysmukłym palcem po miejscu, które wskazywała, jakąś myśl, którą przedemną ukrywasz, mój ukochany książę. Ale dla mnie ona widoczna...
Książę odetchnął boleśnie.
— Powiedz, mówiła dalej Rozena, co to za myśl?
— Rozeno, odpowiedział książę, jestem zazdrosny.
— Zazdrosny! rzekła Rozena z zalotnością. Otóż słowo, ci daję, domyślałam się.
— A widzisz!
— Zazdrosny! powtórzyła Rozena.
— Tak, zazdrosny.
— A względem kogo?
— Nasamprzód, względem wszystkich w ogóle.
— To znaczy się, względem nikogo.
— Ale i względem kogoś w szczególności.
— To chyba względem Boga, bo oprócz niego, mój książę, nie kocham nikogo.
— Nie Rozeno, to względem istoty ludzkiej.
— W takim razie, chyba względem własnego cienia, panie mój.
— Nie żartuj z boleścią, Rozeno.
— Z boleścią! Zazdrość twoja dochodzi aż do boleści?... O! jeżeli tak, to spłoszmy ją od razu. Któż to więc jest ten człowiek?
— Był dziś wieczór w teatrze.
— O! co to, to prawda:: dziś wieczór w teatrze, mój najdroższy książę miałeś rywala.
— Przyznajesz więc?
— Rywala, od którego otrzymałam wyznanie miłości: — A imię tego rywala, Rozeno?
— Tłum.
— O! rzekł książę z gestem złego humoru, wiem ja dobrze, Rozeno, że całe miasto kocha się w tobie... Ale posłuchaj... Chodzi o człowieka, który patrzy na ciebie oczyma tak namiętnemi, że doprawdy miałbym był pewną przyjemność pokłócić się z tym impertynentem!
Rozena uśmiechnęła się.
— Założę się, rzekła, że chcesz mówić o Indjaninie.
— Właśnie o tym człowieku, który tak zuchwale rozpościerał się w swej loży.
— Bardzo dobrze, bardzo dobrze, mości książę! Mów dalej, słucham cię.
— O! nie żartuj Rozeno! bo jestem na serjo zazdrosny... On ani na chwilę oczu z ciebie nie spuścił, od tej pory jak tylko weszłaś na scenę, gdy tymczasem podczas opery, zdawało się, że dlatego tylko jest w teatrze, ażeby ciebie szukać w każdej loży.
— Żeby mnie szukać? Czy pewnym tego jesteś, książę?
— A ty, niedobra dziewczyno, kiedy nie patrzyłaś na mnie, toś zaraz oczy zwracała w stronę tego nababa. To też, kiedy cię przywołano, jakiż to królewski podarunek rzucił ci ten radżah Lahory?
— Osądź sam, mości książę, rzekła dziewica podnosząc rękę do wysokości oczu młodzieńca.
— O! poznałem te brylanty, bądź spokojna. Oślepiały mnie one nawet kiedym siedział w loży... Biedny wianeczku fiołków, jakżeś ubogo wyglądał przy nich!
— Gdzie był wieniec fiołkowy, panie? Książę uśmiechnął się z kolei.
— A gdzie są brylanty? zapytała.
— Czemu nie zostawiłaś ich w domu?
— Bo nie chciałam ich odłączać od tego woreczka, który był razem.
— Dlaczegóż więc woreczek jest przy twoim boku?
— Bo list zawiera.
— Od tego człowieka.
— Tak, panie, od tego człowieka.
— On śmiał do ciebie pisać, Rozeno?... Słuchaj, nie narażaj mnie na dłuższe cierpienie! Czy widziałaś się z nim przed tym wieczorem? Czy znasz go? Czy on ciebie kocha, i ty jego?
Ostatnie słowa wymówione były tonem takiego cierpienia, że aż odbiły się w głębi serca dziewczyny. Twarz jej przybrała wyraz powagi. Porzucając ton żartobliwy:
— Wszystko bierzesz ze strony poważnej, książę i miałabym złe serce gdybym śmiała się dłużej z przykrości, jaką ci podejrzenie to wyrządziło. Znam, a raczej odgaduję, drogi mój panie, jakiego smutku nabawić mogą podejrzenia najmniej nawet uzasadnione; chcę je też jaknajprędzej od serca twego oddalić. Tak, panie, człowiek ten patrzył na mnie przez cały wieczór... Nie drżyj tak, za czekaj aż skończę... Ale na spojrzeniu tego człowieka, wierzaj mi, kobieta nie omyliłaby się ani na chwilę: nie było to spojrzenie miłości, to pokorne i błagające spojrzenie przyjaźni.
— Ależ on pisał do ciebie, on pisał do ciebie Rozeno! Samaś mi to tylko co wyznała.
— Rzeczywiście pisał do mnie.
— I czytałaś list jego?
— Dwa razy jednym ciągiem, a potem jeszcze trzeci raz.
— Cóżbyś więc uczyniła z listem odemnie?
— Listu od ciebie mój książę, nie czytam raz, ani dwa razy, ani trzy; ja go czytam ciągle...
— Wybacz, Rozeno, ale na samą myśl, że jakiś mężczyzna śmie do ciebie pisać, krew we mnie kipi!
— I to jeszcze nim dowiedziałeś się dlaczego ten człowiek pisał do mnie, biedny szaleńcze
— Szaleńcem jestem, jeśli chcesz, Rozeno, nie przeczę; tak jestem szaleńcem z miłości!... Droga moja, nie dręcz mnie dłużej! Patrz, tak mi duszno, jakby w tym pokoju nie było powietrza.
— Czyż ci nie powiedziałam, że mam tu z sobą list jego.
— Prawda.
— Jeżeli go przyniosłam, to dlatego, ażebyś ty go przeczytał.
— Daj mi go więc.
I książę wyciągnął rękę do wonnego woreczka.
Rozena ujęła tę rękę i czule ją pocałowała.
— Tak, bezwątpienia, dam ci go, rzekła, ale list podobny nie powinien być wzięty ręką gniewną i zazdrosną.
— Powiedz mi jak go mam wziąć; tylko na miłość Bożą, daj mi go Rozeno, jeżeli nie chcesz, abym umarł!
Ale Rozena, zamiast list oddać księciu, dotknęła kolejno ręką serca i czoła młodzieńca, tak jak czyni magnetyzer względem pacjenta.
— Uspokój się, serce wrzące! rzekła, ochłoń, czoło płomienne! Potem, klękając: Teraz, nie odwołuję się już do mojego ukochanego Franciszka; teraz pragnę przemówić do Napoleona, króla Rzymskiego.
Młodzieniec powstał żywo i prostując się:
— Co ty mówisz, Rozeno, zapytał, jakim mianujesz mnie imieniem?
Rozena pozostała na kolanach.
— Mianuję cię imieniem, jakie otrzymałeś przed Bogiem i ludźmi, Najjaśniejszy panie, i z rąk jednego z najdzielniejszych wodzów twego sławnego rodzica, składam tę prośbę Waszej królewskiej mości.
I wciąż na kolanach, Rozena dobyła z wonnego woreczka list i podała go młodemu księciu.
Ten wziął go wahająco.
— Czy zapewniasz mnie Rozeno, że mogę przeczytać ten list?
— Nietylko możesz, Najjaśniejszy panie, rzekła dziewica, ale powinieneś.
Książę otarł chustką pot spływający po bladem czole i otwierając list, czytał głosem cichym i drżącym:
„Siostro moja...“
— Siostro!... Czy ten człowiek jest twoim bratem Rozeno?
— Czytaj, Najjaśniejszy panie! nalegała Rozena klęcząc wciąż i wciąż młodzieńcowi nadając miano króla.
Książę czytał dalej.
„Nadając bogini Lahory, bogini dobroci, kształty miłe, wdzięki niewymowne, czarujące uroki piękności, Indjanie chcieli wyrazić tem pojęciem, że nie ma istoty dobrej, któraby nie była piękną, tak jak nawzajem nie ma pięknej, któraby nie była dobrą. Piękność oblicza, według poetów naszych, jest tylko przyrodzonym odbłyskiem dobroci duszy. I otóż będąc tyle szczęśliwym, żem oglądał oblicze twoje, przez piękność jego, jak przez przeźroczysty kryształ, ujrzałem skarby dobroci serca twojego...“
Książę przerwał czytanie; kilka wierszy, które przeczytał były tylko grzeczną przygrywką, nie tłomaczącą treści listu. Popatrzył na Rozenę, jakby żądając wyjaśnienia.
— Proszę czytać dalej, rzekła Rozena.
Książę czytał:
„Mamy oboje, siostro moja, dlategoż samego człowieka, a raczej dla tegoż samego dziecka, jednaką miłość, jednakie poświęcenie. Otóż, ta wspólność uczuć, jakkolwiek napozór jesteśmy sobie obcy, zawiązuje między nami ścisłe braterstwo, którego przywilejów pokornie się domagam. Jednym z tych przywilejów, moja siostro, przywilejem najpierwszym, najdroższym ze wszystkich, jest to, ażebym mógł jak najczęściej i jak najdłużej rozmawiać z tobą.
W imię dwóch naświetniejszych rzeczy na ziemi; w imię przekonania i poświęcenia, błagam o pozwolenie rozmawiania z tobą o jego zdrowiu, które mnie niepokoi, o jego przyszłości, której się lękam, o jego teraźniejszości, która mi rozdziera serce! Pragnę razem z tobą szukać sposobu wyjścia z tego położenia, które fatalność narzuciła księciu. Pragnę razem z tobą uczynić wszystko, nietylko dla jego szczęścia, lecz i dla chwały. Od śmierci jego ojca jest to moją myślą tajemną, moim celem jedynym, moją najwyższą nadzieją... Dla urzeczywistnienia to jej przebyłem morza, objechałem połowę świata, jeszczebym objechał drugą, choćby mi przyszło i dwadzieścia razy życie narazić na drodze, po której mógłbym do niego się dostać. Pojmujesz tedy, siostro, że przybyłem tu w zamiarze wielkim. O cztery tysiące mil, kiedym już nie miał poco żyć dla siebie, powziąłem względem niego marzenie, ażeby imię jego Franciszek, zmienić na Napoleona. Pozwól mi więc mieć nadzieję, że z pomocą twoją, koronę ojca włożę na głowę syna. Mam stałą i niewzruszoną wolę, a jeżeli dla pomieszczenia go na tronie Francji potrzeba jest tylko miljona ludzi, mam sposób znalezienia ich... Człowiek, który szedł na wygnanie za jego ojcem, nasamprzód na wyspę Elbę, potem na wyspę św. Heleny, człowiek który przybył tu by się z nim rozmówić z polecenia ojca, człowiek, którego nazwisko mimo więzienia w jakim go trzymają, doszło może do niego; którego nazwisko jest symbolem wierności i poświęcenia, Geatano Sarranti, towarzysz, przyjaciel mój, ten który siedzi po prawicy mojej, wie o wszystkich moich zamiarach. Jego to obowiązuję do uwiadomienia o tem księcia; on uczyni to, czego ja, z wielkim żalem moim uczynić nie mogę, albowiem wszystkie moje kroki są szpiegowane. Uproś dla niego posłuchanie, które byłoby bez świadków, tajemne, nocne. Chodzi tu, uważaj, nie o nasze głowy, byłoby to niczem, my spełniamy tylko obowiązek, narażając je na straszne ryzyko spisku, ale o przyszłość króla Rzymu, o los Napoleona II. Nie prosimy cię, ażebyś znalazła sposób dostania się do księcia; my ten sposób mamy. Prosimy cię o to, ażeby książę zezwolił na przyjęcie pana Sarranti, a jutro o tej samej godzinie, w której książę czytać będzie ten list, pan Sarranti stawi się u niego. Proś księcia o pozwolenie ażeby jutro mógł być przyjętym przez niego, dla usłyszenia jego odpowiedzi; a jeżeli to pozwolenie udzielonem mu będzie, to odsłoń firanki od trzeciego okna prawego skrzydła zamku, które wychodzi na Meidling, podnieś i zniż trzy razy w niem światło, a będzie to dla mnie uwiadomieniem. W oczekiwaniu odpowiedzi, do której przywiązujemy więcej wagi, niż skazany na śmierć do wiadomości o ułaskawieniu, dziękuję ci, o siostro moja! i całuję cię jak brat.

Generał, hrabia Lebastard de Premont.“

“P. S. Ważne zlecenie siostro: książę wie pod jak silnym może niewidzialnym, pozostaję nadzorem; nie możesz więc dosyć upraszać go ażeby był jaknajostrożniejszymu Nie potrzebuje zwierzać się nikomu w świecie, tylko tobie i nam; niech się nie zwierza nawet ogrodnikowi, którego ty zdajesz się być pewną i który co wieczór się do niego wprowadza“.
Książę podniósł głowę: list był skończony. Głos księcia, w miarę zbliżania się listu do końca, nabrał intonacji wskazującej, do jakiego stopnia sprawił na nim wrażenie. Ale przyszedłszy do podpisu, książę nie mógł powstrzymać okrzyku: nazwisko to, Lebastard de Premont, obiło mu się dwadzieścia razy o uszy, jako nazwisko jednego z najdzielniejszych generałów okresu napoleońskiego.
Rozena zaś klęcząc z rękami złożonemi przed księciem, podczas czytania tego listu, czuła dwie łzy spływające po licu na rozczulającą myśl o tych dwóch sercach dzielnych i poświęconych, które przybyły z głębi Indji, by widzieć się z synem dawnego ich mistrza, niepomne na środki inkwizytorskie przedsięwzięte przez koalicję, na samowolną policję rozsianą we wszystkich formach po Europie, mianowicie zaś w tej porze, na nieugiętą wreszcie surowość, jakiej używał rząd austrjacki względem każdego, co kiedykolwiek miał styczność z Napoleonem.
Drżała mimowolnie na myśl, że człowiek ten, którego widziała wolnym, bogatym, jaśniejącym w swej loży, jak bóstwo indyjskie w swym przybytku, za wydaniem się tego listu, który on rzucił jej w obec dwóch tysięcy widzów, mógł być porwany i zaprowadzony do strasznego więzienia w Spielbergu!
Co ją mianowicie wzruszało, ją, dziewicę o sercu czystem, gorącem i szlaehetnem, to zaufanie, jakie ci dwaj ludzie położyli w niej, biednej parji społecznej, biednej skoczce teatralnej.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.