Mohikanowie paryscy/Tom IV/Rozdział I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Mohikanowie paryscy
Podtytuł Powieść w ośmnastu tomach
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1903
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Mohicans de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom IV
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


I.
W którym pies wyje, a kobieta śpiewa.

Po tem wszystkiem, co odkryło się tak dziwnym zbiegiem okoliczności, musiał brat Dominik czynić mocne wysilenie, ażeby twarz jego nie wydawała wzburzenia, jakie nim miotało.
Powiedzieliśmy już, że postawa, fizjognomia, mowa młodego mnicha, wszystko w nim nosiło cechę głębokiego smutku, który jednak przysłoniętym był i milczącym.
Powody tego smutku, z którym on nie zwierzał się nikomu, ukażą się w ciągu spowiedzi Gerarda Tardieu, a raczej w opowiadaniu ostatnich lat tego człowieka, którego cała osada Vanvres i wszystkie okoliczne wioski nazywały dobrym, uczciwym, cnotliwym panem Gerard.
Zaczął tedy głosem słabym, często przerywanym łkaniem, westchnieniami, jękiem:
— Co się tyczy majątku mojego, prowadził dalej brat mój, podział jest bardzo prosty, i zdaje mi się, że odkąd myślę o śmierci, przewidziałem wszystko. Oto jest kopia mego testamentu, złożonego u pana Henry w Corbeil, daję ci ją, ażebyś przeczytał i zobaczył, azali w nim czego nie ma do dodania lub poprawienia. Sądzę jednak, że nie będziesz miał nic przeciw niemu, gdyż rozporządzenie majątkiem moim jest bardzo łatwe. Zostawiam po milionie każdemu dziecku; żądam, ażeby oprócz wydatku na wychowanie ich i utrzymanie, dochód z tych dwóch milionów zbierał się, aż do ich pełnoletności. Twojej przyjaźni zlecam czuwanie nad tem, mój drogi Gerardzie. Co do ciebie, ponieważ znam prostotę twych upodobań, zostawiam ci do wyboru, albo sumę trzykroć sto tysięcy franków w gotówce, albo też dochód dożywotni, dwadzieścia cztery tysiące franków rocznie. Gdyby ci przyszła chęć ożenić się powtórnie, to z narosłych dochodów dzieci, dobierzesz, albo procent wynoszący sześć tysięcy franków, albo jednorazowo sto tysięcy franków. Gdyby jedno z dzieci umarło, żądam, ażeby pozostałe odziedziczyło po niem wszystko, gdyby zaś umarły oboje...
Na samą tę myśl, głos mojego biednego brata stał się prawie niezrozumiałym.
Gdyby umarli oboje, to, ponieważ nie mają innego krewnego prócz ciebie, zostałbyś ich spadkobiercą. Wszystkim, którzy mi w czemkolwiek byli pomocni, pozostawiam oznaki wdzięczności: to już nie twój kłopot. Uważałem za rzecz niepotrzebną wyszczególniać w testamencie sumy, jakie masz poświęcić na wychowanie dzieci; wydatek ten urządzisz sam, nie skąpo i nie marnotrawnie. Jeden wszelako jest punkt, na który zwrócę twoją uwagę; proszę cię, ażebyś przyjacielowi mojemu Sarrantemu nie płacił mniej jak sześć tysięcy franków rocznie: poświęcenie się ludzi wychowujących dzieci nasze, nigdy zdaniem mojem, nie jest dość wynagrodzone i gdybym był kierownikiem wychowania we Francji, chciałbym, ażeby nauczyciele, spędzający życie całe na kształceniu serca i umysłu nowych pokoleń, byli inaczej wynagradzani, niż lokaje, którzy czyszczą buty bankierów!
Mnich przyciskał chustkę, nie już do czoła, by otrzeć pot, ale do ust, by stłumić łkania.
Ta ostatnia ostrożność Jakóba Tardieu, by nie narazić godności swego przyjaciela, wzruszyła go do głębi serca.
— Gdyby jedno z dzieci umarło, mówił dalej chory, wciąż wyrażając ostatnią wolę brata, to sto tysięcy franków z majątku zmarłego otrzymać ma Sarranti; jeżeli oboje, to dwieście...
Dominik wstał i rzucił się na fotel w zakątku komnaty, by tam chwil kilka wypłakać się dowoli.
Oddalając się od łóżka, nie mógł się powstrzymać, by nie rzucić na chorego spojrzenia najwyższej pogardy. Ale dość mu było kilku sekund, by zwalczyć wzruszenie i wychodząc z chwilowej samotności, poważnym krokiem zbliżył się do łoża umierającego. Z widoczną niecierpliwością oczekiwał on dalszego ciągu tej spowiedzi.
Ze swej strony, chory był tak znękany wysileniem, że opadł na poduszki i zdawał się zemdlonym.
Dominikanin zadrżał na myśl, że pan Gerard mógł umrzeć przed skończeniem spowiedzi, a tem samem pozostawić go w nieświadomości faktów, które były tak ważnemi. Zbliżył się więc do tego człowieka z mniejszym na pozór wstrętem i zapytał, czy mu czego nie potrzeba.
— Mój bracie, odpowiedział chory, daj mi łyżkę tego kordjału, co stoi nad kominkiem... Choćbym miał umrzeć z utrudzenia, muszę ci wszystko wypowiedzieć od razu.
Mnich podał mu lekarstwo; zaledwie połknął je chory, zdawało się, że istotnie odzyskał nieco sił i dając znak Dominikanowi, aby usiadł w głowach łóżka, mówił dalej:
— Dał mi więc brat kopię testamentu; daremnie protestowałem przeciw jego względem mnie szczodrobliwości, nie chciał słuchać i zamknął wszelką rozprawę odpowiadając, że brat człowieka, który dwa miliony majątku pozostawia dzieciom, nie powinien, choćby nawet w oczach własnych synowców, uchodzić za żyjącego ich kosztem, jak obcy pasożyt. Przyjąłem więc z sercem pełnem smutku i wdzięczności; gdyż aż dotąd, mój ojcze, zasługiwałem na nazwę uczciwego człowieka, której teraz nieprawnie używam i byłbym rad poświęcić majątek nietylko ten, jaki mi brat zapisywał, ale i mój osobisty, gdybym go miał, byle ocalić życie biednego brata, albo je przynajmniej o lat kilka przedłużyć. Nieszczęściem, choroba była śmiertelną i nazajutrz po tej rozmowie, zaledwie mógł Jakób uścisnąć rękę... twojego ojca, wyrzekł chory z wysileniem, który po południu przybył do zamku. Nie będę ci ojcze opisywał pana Sarranti, ale pozwól mi powiedzieć słów kilka o wrażeniu, jakie na mnie obecność jego uczyniła. Nigdy, przysiądz mogę przed Bogiem i przed tobą, nigdy oblicze ludzkie nie wzbudziło we mnie większego współczucia, głębszego szacunku. Prawość stanowiąca główny rys jego fizjognomii, mimowolnie obudzała ufność; od pierwszego widoku, można mu było otworzyć ręce i serce! Tego zaraz wieczora osiedlił się u nas na prośbę Jakóba, który oświadczył, że chce oczy zamknąć między swymi najlepszymi przyjaciółmi, to jest między panem Sarranti i mną. Zaledwie przybył wszedł do mego pokoju i rzekł:
— Nie miej mi za złe, panie Gerardzie, że zaraz przy wejściu do tego domu, chcę pana prosić o ważną przysługę.
— Słucham, odparłem, szacunek i przyjaźń, jaką brat mój ma dla ciebie, upoważniają mnie do powiedzenia ci, że serce moje i dostatek mój do ciebie należą!
— Dziękuję panu, odpowiedział twój ojciec, będę istotnie szczęśliwym w chwili, gdy pan będziesz mógł wdzięczność mą wystawić na próbę. Ale usługa, jakiej żądam jest rzeczą czystego zaufania; dlatego udaję się do pana, że słaba nadzieja utrzymania przy życiu naszego biednego Jakóba, odbiera mi radość udania się do niego.
— Czemże mogę usprawiedliwić zaufanie pana i w czem zastąpić brata? zapytałem.
— Zaraz panu powiem.
Słuchałem.
— Zobowiązany jestem, mówił dalej pan Sarranti, przez pewną osobę, której nie wolno mi jeszcze wymienić nazwiska, do umieszczenia u jakiego notarjusza sumy trzystu tysięcy franków, którą mam z sobą w walizie. Ma to być tylko depozyt a nie lokacja; mniejsza o to, czy przyniesie jaki procent, bylebym z dnia na dzień, stosownie do potrzeb osoby, której jestem powiernikiem, mógł ją odebrać na pierwsze zażądanie.
— Nic łatwiejszego, codziennie pod takiemi warunkami umieszczają u notarjuszów sumy mniej lub więcej znaczne.
— Dziękuję panu, uspokaja mnie to, co do jednego punktu. Teraz, racz mnie pan uspokoić co do drugiego, co do głównego, w którym właściwie leży przysługa, jakiej od pana żądam.
— Słucham pana.
— Suma ta nie może być umieszczoną pod mojem nazwiskiem, wszyscy bowiem wiedzą, że nieposiadam majątku, nie może być umieszczoną pod nazwiskiem naszego drogiego Jakóba, bo go Bóg lada chwila powoła do siebie. Pragnąłbym więc, ażeby była umieszczona...
— Pod mojem nazwiskiem? domówiłem śpiesznie.
— Tak jest i oto przysługa, jakiej od pana żądam.
— Wołałbym był, ażeby rzecz była ważniejszą, bo to nie jest nawet przysługą żadną, to prosta grzeczność. Jak pan zechcesz złożyć tę sumę, powiedz mi tylko, spełnię pańskie życzenie i dam panu od siebie kontr-rewers, ażebyś w razie wypadku wyjazdu lub śmierci mojej, mógł odebrać od notarjusza pieniądze.
— Gdyby pieniądze te były moje, odparł pan Sarranti, odmówiłbym tej rękojmi, ale powtarzam, one nie należą do mnie i przeznaczone są na wysokie cele. Przyjmuję więc wszystkie zabezpieczenia, jakie mi pan zechcesz uczynić, dla ułatwienia w danym razie podniesienia albo całkowitej sumy, albo częściowo.
— Daj mi pan tę sumę, a za godzinę będzie umieszczona u pana Henry.
Pan Sarranti miał istotnie w walizie trzykroć sto tysięcy franków w złocie; przerachowaliśmy je, potem zamknąłem je w skrzyneczce, dałem rewers w umówionej formie, kazałem założyć do powozu i pojechałem do Corbeil. W półtory godziny powróciłem do domu. Pan Sarranti był przy łożu mojego brata, który miał się coraz gorzej. Jakób pytał o mnie kilka razy, stan jego był rozpaczliwy; lekarz nie zaręczał czy noc przetrwa. Jakoż około godziny drugiej zrana kazał po raz ostatni przywołać dzieci; Gertruda, która czuwała razem z nami, zbudziła je i przyprowadziła płączące. Biedne sieroty wylewały łzy nie zdając sobie dobrze sprawy ze swego nieszczęścia; czuły instynktownie, że coś tajemniczego, ponurego, nieskończonego, krąży nad niemi. Jakób pobłogosławił dzieci, które klęczały przy jego łożu; potem ucałował i dał znak, aby je wyprowadzono. Dzieci nie chciały wyjść; łzy zamieniły się na łkania i krzyki, gdy je zmuszono wyjść z pokoju. Była to scena smutna, straszna i boję się, ażebym za karę nie był zmuszony słyszeć jej przez całą wieczność... potem, dodał chory, były inne krzyki, jeszcze bardziej rozdzierające!...
Chory omdlał znowu.
Ksiądz obawiał się, ażeby krople przez częstsze używanie, nie straciły skuteczności; na ten raz więc dał mu tylko powąchać sole, co istotnie poskutkowało.
Pan Gerard otworzył oczy, westchnął, otarł pot płynący z czoła i mówił dalej:
— W godzinę po wyjściu dzieci brat mój skończył. Zgon jego przynajmniej był lekki i tak jak sobie życzył, umarł na naszych rękach... na rękach dwóch uczciwych ludzi, księże! bo aż do chwili śmierci mojego brata, nie mam sobie do wyrzucenia, nie powiem już złego czynu, ale nawet złej myśli. Nazajutrz, a raczej tego samego dnia bardzo rano, oddalono dzieci; Gertruda i Jan zawieźli je do Fontainebleau, gdzie miały zabawić dwa dni, i dokąd zaraz po oddaniu przyjacielowi ostatniej posługi, miał po nie pan Sarranti pojechać. Pytały się dlaczego im nie pozwalają ucałować ojca przed wyjazdem; powiedziano, że ojciec śpi, a wtedy starszy, Wiktor, (nie wiem ojcze, jak śmiem jeszcze wymówić to imię!...) starszy, który zaczyna! już mieć pojęcie o śmierci, zarzucił:
— Już nam raz powiedziano, że mama śpi; już nas tak wydalono jednego rana i nigdyśmy odtąd nie widzieli mamy. Ojciec poszedł do niej i już go więcej nie zobaczymy.
Ale dziewczynka mająca zaledwie pięć lat, odpowiedziała:
— Dlaczegóżby ojciec i matka mieli nas opuszczać, skoro jesteśmy grzeczni, nic nikomu złego nie robimy, a kochamy się bardzo.
— O tak, biedne dzieci! Czemuż was ojciec opuścił, a nadewszystko, opuszczając, czemu was w takie oddał ręce.
I mówiąc to, chory spojrzał na swoje wychudłe ręce tak, jak lady Macbeth spogląda na swą rękę zakrwawioną, kiedy mówi te słowa: „O! wszystkie wody niezmierzonego oceanu nie wystarczą do omycia tej drobnej ręki!“
— Nareszcie, mówił dalej chory, dzieci odjechały, ale Gertruda z trudnością je powstrzymać mogła, wyciągały rączki, krzycząc:
— My chcemy ucałować ojca!...
Musiano pozamykać szyby. Zajęliśmy się tedy spełnieniem ostatniej posługi, dla biednego brata. Nie wyraził żadnego szczególnego życzenia co do pogrzebu; złożyliśmy ciało jego na cmentarzu Viry. Jak przyrzekł, pan Sarranti wyszedłszy z cmentarza udał się do Fontainebleau. Miał nazajutrz lub pojutrze powrócić z dziećmi, ale przed rozłączeniem się, we łzach obydwa na wspomnienie tego, któregośmy stracili, rzuciliśmy się w objęcia swoje... O! przebacz mi, żem oskarżył, zbezcześcił człowieka, którego przyciskałem do serca! zawołał chory zwracając się do brata Dominika, ale dzięki Bogu, ta przynajmniej zbrodnia naprawioną być może.
Mnich, jak powiedzieliśmy, niecierpliwy był dosłuchania końca tej spowiedzi, którą sam chory mianował straszną, tak straszną, że jakkolwiek osłabiony, o ile mógł odciągał jej zakończenie. Prosił więc pana Gerarda, ażeby mówił dalej.
— Tak, tak, szepnął tenże, w tem właśnie trudność! Wolno jest podróżnikowi, który w dwóch trzecich swej drogi szedł tylko po bogatych błoniach i bujnych równinach, zatrzymać się chwilę, nim się zapuści w cuchnące bagniska, w śmiertelne przepaście i niezmierzone głębie.
Dominikanin, jakkolwiek niecierpliwy, milczał i czekał. Oczekiwanie nie było długie, czy to chory uczuł, że mu siły wracają, czy obawiał się, aby go reszta tych sił nie opuściła, zaczął znowu:
— Powróciłem sam do zamku. Byłem smutny i ponury; miałem żałobę śmiertelną nietylko na sukniach, ale i w sercu: żałobę po zmarłym bracie i po czterdziestu pięciu latach uczciwości, które miały się skończyć. Choćbym był zapomniał drogi do zamku, byłoby mnie doprowadziło żałosne wycie Brezyla. Mówią, że psy widzą niewidzialną boginię, która zwie się śmiercią i kiedy cała natura milknie przy jej przejściu, one jedne ją witają smutnem szczekaniem. Wycie psa mogło było potwierdzić to podanie. Ja też rad, że u psa nawet znajduję boleść odpowiadającą mojej, szedłem do niego jak do istoty ludzkiej, do przyjaciela... Ale Brezyl zaledwie mnie spostrzegł, rzucił się ku mnie całą długością łańcucha, z oczyma gorejącemi, z językiem krwawym, z zębami wyszczerzonemi. Przestraszyłem się tej złości, nie miałem zwyczaju pieścić psa, ale mu też i krzywdy nie czyniłem. Dziwnie był przywiązany do brata i do dzieci. Zkądże mu się wzięła ta nienawiść ku mnie? Czyż instynkt czasem ma przewagę nad rozumem? Szedłem dalej ku zamkowi. Tam nowe głosy uderzyły mnie; w domu tym, z którego tylko co wynieśli trupa, gdzie pies wył z żalu, gdzie człowiek jeszcze łzy ocierał, głos kobiecy śpiewał! Był to głos Orsoli. Oburzony i w zamiarze nakazania jej milczenia, zbliżyłem się do jadalnego pokoju. Przez pół uchylone drzwi spostrzegłem Orsolę, która w nieobecności wszystkich zastawiała śniadanie, śpiewając w narzeczu ludowem baskijskiem (byki bowiem tak jak i my rodem z pod Pyrenejów), piosnkę ludową, cyniczną, bezbożną, oburzającą jak na taką chwilę, piosnkę, która tłómaczona na prozę wyglądała tak:
„Szczęście stworzone jest dla bogów, którzy przyjemności zostawiają ludziom; błogosławmy tych, co idą do niebios, ale pocieszajmy serca tych, co pozostają na święcie, na którym żyjemy?“
Nie jestem w stanie wyrazić ojcze, głębokiego wstrętu, jakim dla śpiewającej kobiety przejęła mnie ta radosna i materjalistyczna piosenka, rozlegająca się w domu ręką śmierci dotkniętym. To też chcąc, ażeby Orsola wiedziała, żem ją słyszał, odezwałem się:
— Orsolo, możesz zdjąć nakrycie, nie chce mi się jeść.
I poszedłem do swojego pokoju.
Orsola zamilkła, ale pies nie przestał skomleć przez cały dzień i noc następną, ucichł dopiero kiedy powóz z dziećmi wjechał na dziedziniec zamkowy.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.