Mohikanowie paryscy/Tom III/Rozdział XVII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Mohikanowie paryscy
Podtytuł Powieść w ośmnastu tomach
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1903
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Mohicans de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom III
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XVII.
Około łoża Karmelity i przy łożu Kolombana.

O dziewiątej godzinie zrana, powóz wiozący pana Jackala, Salvatora i Jana Roberta, zatrzymał się przed drzwiami domu, w którym zaszły okropne wypadki, przez nas opisane.
Trzy inne powozy stały już u tychże drzwi, bryczka miejska i duży powóz z herbami.
— Są tam one wszystkie trzy, pomyślał Salvator.
Pan Jackal wymienił kilka cichych słów z człowiekiem, ubranym czarno, który stał przy drzwiach. Człowiek ten wskoczył na konia uwiązanego przy karczmie o kilka kroków ztamtąd i ruszył cwałem.
— Zajmuję się waszym bakałarzem, rzekł pan Jackal do Salvatora i Jana Roberta.
Salvator odpowiedział niemem podziękowaniem głowy i wszedł do sieni. Zaledwie uszedł trzy kroki, gdy pies leżący na stopniach pierwszego piętra, skoczył ze schodów i położył łapy na jego ramionach.
— Dobrze, mój psie, dobrze, mój Rolandzie! tak, ona jest tam, wiem. Pokaż nam drogę Rolandzie.
Pies poszedł naprzód i zatrzymał się przed drzwiami pokoju Karmelity.
Pan Jackal, jako człowiek mający prawo wchodzić wszędzie, otworzył i wszedł w towarzystwie Salvatora i Jana Roberta.
Wtedy obraz pełen poezji przedstawił się oczom przybyłych.
Około łoża, na którem leżała Karmelita jeszcze odurzona, trzy dziewice modlące się na klęczkach. Trzy te dziewice, równe wiekiem i pięknością, ubrane były równie jak Karmelita w jednakowy a skromny strój uczennic zakładu Saint-Denis.
Na pierwszy zaraz rzut oka Jan Robert poznał Fragolę i spojrzał na Salvatora, aby mu ją wskazać, ale ten widział już ją i był spostrzeżonym: dotknął palcem ust, ażeby zalecić milczenie.
Nagle dwaj przyjaciele cofnęli się z przerażeniem. Zdawało im się, że ciało uczyniło jakiś ruch, a nie wiedzieli wcale, że Karmelitę Ludowik ocalił.
— Ha, ha! odezwał się pan Jackal z obojętnością ludzi nawykłych do podobnych widoków, ona więc nie umarła?
— Nie panie, odpowiedziała najwyższa z dziewic, która wzrostem i pięknością zdawała się panować nad dwiema innemi.
Jan Robert obejrzał się: dźwięk tego głosu nie zdawał mu się być obcym.
Poznał on pannę Reginę de Lamothe-Houdan.
— A młodzieniec? zapytał pan Jackal.
— Jeszcze mają nadzieję, odpowiedziała Regina, jest przy nim jeden miody lekarz i dopóty go nie odstąpi, dopóki jeszcze wszystko nie jest zupełnie stracone.
W tej chwili drzwi się otwarły, a ku wielkiemu ździwieniu Jana Roberta i Salvatora, wszedł Ludowik. Zrzucił z siebie przybór karnawałowy, posławszy konnego do domu po zwykłe ubranie.
— I cóż? odezwały się wszystkie głosy.
Ludowik potrzask głową.
— Jest przy nim ksiądz, odpowiedział, ja nie mam tam już co robić!
Potem, gdy mu wskazano Karmelitę ciągle niemą, i której oczy za otwarciem zdawały się nic nie widzieć.
— O! biedne dziecko! rzekł, dajcie jej pokój; zawcześnie, powróci i tak do życia.
— Panowie, rzekł pan Jackal do Salvatora i Jana Roberta, my jesteśmy tu tylko przypadkiem; zdaje mi się więc, że dobrze będzie, jeżeli pozostawiwszy chorą w ręku przyjaciółek, które nią się zajmą, gdy lekarz spisze jak najśmieszniej protokół, sami tymczasem udamy się do Wersalu.
Jan Robert i Salvator skłonili się na znak zgody.
Fragola wstała i szepnęła kilka słów do ucha Salvatorowi, który odpowiedział twierdzącem poruszeniem głowy.
Poczem, posłaniec i poeta odeszli tak jak przyszli w towarzystwie pana Jackala, który szedł naprzód.
Wszystko w dolnem mieszkaniu przygotowane było do opisania tego wypadku.
Drzwi od sieni były otwarte, a przez szyby od pawilonu widać było płonące gromnice.
— Czy chcesz rzucić kilka kropel święconej wody na te zwłoki i zmówić pacierz? zapytał Salvator poety.
Jan Robert skinął przyzwalająco i gdy pan Jackal dla nabrania myśli nos sobie zapychał tabaką, obaj udali się ku pawilonowi.
Kolomban leżał na łóżku: prześcieradło, zarzucone wzdłuż aż na głowę, rysowało sztywną formę, jaką śmierć nadaje ciałom.
Piękny mnich Dominikanin siedząc w głowach łóżka, z książką otwartą na kolanach, ale z głową wzniesioną, odczytywał modlitwy za umarłych, a łzy spływały mu z oczu.
Za wejściem dwóch młodzieńców z głowami odkrytemi i pochylonemi... wzrok jego przenosił się z kolei to na Jana Roberta to na Salvatora, ale widocznem było, że obie twarze są mu nieznane.
Inne całkiem było wrażenie, jakiego na widok mnicha doznał Salvator; spostrzegłszy Dominika młodzieniec zatrzymał się i wydał jakby okrzyk radości, stłumiony atoli szacunkiem. Na ten okrzyk obejrzał się mnich; ale nowe spojrzenie rzucone znów na Salvatora, nie powiedziało mu nic więcej niż pierwsze; oprócz więc tylko pewnego ruchu zdziwienia, trwającego tyle co błyskawica, pozostał obojętnym.
Ale Salvator zbliżył się ku niemu.
— Ojcze mój, rzekł, sam nie wiedząc o tem, ocaliłeś życie człowiekowi, który stoi przed tobą, a człowiek ten, który cię nigdy nie widział i nigdy się odtąd z tobą nie spotkał, poślubił ci dozgonną wdzięczność... Podaj mi rękę, mój ojcze!
Mnich podał rękę młodzieńcowi, który pomimo wszelkich usiłowań Dominika, rękę tę ucałował.
— Teraz posłuchaj ojcze, mówił dalej Salvator. Nie wiem, czy będziesz kiedy mnie potrzebował, ale na wszystko co najświętsze, na zwłoki tego zacnego człowieka, przysięgam, że to życie, które ci zawdzięczam, twojem jest...
— Przyjmuję, panie, poważnie odpowiedział mnich, chociaż nie wiem kiedy i jak oddałem ci przysługę, o której wspominasz. Ludzie są to bracia zesłani na ten świat, żeby wspierali się wzajem: jak cię będę potrzebował, udam się do ciebie. Imię twoje i adres?
Salvator podszedł do biurka Kolombana, potem napisał imię swe i adres na papierze, który oddał mnichowi.
Dominikan włożył złożony papier w brewiarz, usiadł znów w głowach Kolombana i modlił się.
Dwaj młodzi ludzie wzięli po kolei kropidło namoczone w święconej wodzie, i pokropili prześcieradło okrywające ciało Kolombana; potem uklękli w nogach łóżka i w myśli gorąco się pomodlili.
Kiedy jeszcze klęczeli, wszedł człowiek ubrany w liberję wykazującą w nim służącego w jakimś bogatym domu mieszczańskim.
— Panie, rzekł do mnicha, zdaje mi się, że to was szukam.
— Co chcesz odemnie, mój przyjacielu? zapytał Dominik.
— Mój pan umiera, a ponieważ proboszcz z Vanvres jest nieobecny, prosi przeto, abyście go wyspowiadali.
— Ależ, odpowiedział mnich, ja obcy jestem parafii; młodzieniec ten, przy którym odprawiam modły, był moim przyjacielem, przybyłem tu na list, który od niego otrzymałem, niestety, za późno!
— Panie, odparł sługa, pan mój dla tego głównie kazał cię prosić, że jesteś obcym parafii... On jest w złym, bardzo złym stanie, a pan Pilloy, starszy chirurg, na własne jego zapytanie odpowiedział mu, że jeżeli chce się załatwić, to nie ma czasu do stracenia.
Mnich westchnął i spojrzał na nieruchomego trupa, którego kształty rysowały się pod prześcieradłem.
— Panie, mówił dalej sługa, pan mój kazał cię błagać na Imię Boga, którego jesteś namiestnikiem, ażebyś przybył z całym pośpiechem.
— Obciąłbym jednakże nie opuszczać tego biednego ciała, rzekł mnich.
— Ojcze mój, odezwał się Salvator, zdaje mi się, że winieneś pocieszenie żywym prędzej, niż modlitwę zmarłym.
— Przytem, oświadczył Jan Robert, jeżeli chcesz, ażeby ktoś pobożny i współczujący wielkiemu nieszczęściu, jakie cię spotkało, pozostał tutaj, oto jestem...
— Ojcze, cóż ja odpowiem mojemu panu, nalegał sługa.
— Powiedz mu, że idę za tobą, mój przyjacielu.
— O! dziękuję!
— O kogo mam się pytać?
— O pana Gerarda.
— Ulica i numer?
— O! panie! pierwszy lepszy kogo pan zapyta, wskaże ci dom jego: mój biedny pan jest opatrznością okolicy.
— Możesz już odejść, rzekł mnich.
Służący wyszedł.
— Czy obiecujesz mi pan pozostać tu, aż do mojego powrotu? zapytał Dominik Jana Roberta.
— Zastaniesz mnie ojcze, tam gdzie mnie pozostawisz, rzekł poeta, u nóg tego łoża.
— A jeżeli masz, ojcze, szczególne jakie dla mnie zlecenie, odezwał się Salvator, postaram się zastąpić cię, jak będę mógł najlepiej.
— Przyjmuję twoje gorliwość, panie; wszak powiedziałeś mi, że mogę rozrządzać tobą?
— Bardzo proszę!
— Kolomban zlecił mi czuwać nad tem, ażeby ciało jego złożone było przy zwłokach tej, którą kochał. Opatrzność zrządziła, że jeden jest tylko trup, mego przyjaciela. Co większa, zwłoki te powinny być jak najspieszniej usunięte z przed oczu biednej Karmelity, postanowiłem więc dziś jeszcze o godzinie czwartej odjechać do Bretanii... Mieszka tato ojciec; ma on prawo do zwłok syna i do moich pociech...
— O godzinie czwartej, na skraju miasteczka, ojcze mój, ciało zamknięte w dębowej trumnie, po dopełnieniu wszystkich formalności czekać na ciebie będzie na wozie pocztowym. Usiądziesz przy niem i pojedziesz.
— Jestem ubogi, rzekł mnich, a to co mam, zaledwie mi wystarcza na moją osobistą podróż, jakże więc będę mógł...
— Bądź spokojny, ojcze, przerwał Salvator, koszta podróży opłacone będą za powrotem.
Mnich zbliżył się do łóżka, podniósł prześcieradło, pocałował Kolombana w czoło i wyszedł.
W pięć minut potem wszedł pan Jackal. Zbliżył się do obu młodzieńców, wyciągnął na swych krzywych nogach, pokiwał się przez chwilę z rękami w kieszeniach, potem zwracając się głównie do Jana Roberta:
— Pan jesteś poetą, zapytał.
— To jest, tak mówią.
— Jako poeta wierzysz zapewne w opatrzność?
— Tak, panie, śmiało i otwarcie wyznaję to.
— O! rzeczywiście, potrzeba ci ku temu śmiałości! rzeki pan Jackal dobywając z kieszeni tabakierkę, i wciągając dwa lub trzy szalone niuchy.
— Z jakiego powodu mówisz pan o tem?
— Z powodu tego listu.
I wydobył z kieszeni list, który ukazał Janowi Robertowi, nie podając mu go jednak.
— Co to za list?
— To list, który przybył wczoraj wieczór, rzekł pan Jackal, na którym starannie napisano dwa wyrazy: bardzo pilno; roznosiciel oddał go na skraju miasteczka Nanecie, a ogrodniczka Nanetta zabrała z sobą w kieszeni do Paryża, a gdyby był przeczytany wczoraj wieczór przez tego do kogo był adresowany, byłby uczynił dwoje szczęśliwych, zamiast jednego trupa i jednę zrozpaczoną! Czytaj pan!
I podał list Janowi Robertowi.
Ten rozwinął go i przeczytał.
„Mój kochany Kolombanie, moja kochana Karmelito! Wszak prawda, że będziecie bardzo uradowani, bardzo szczęśliwi, kiedy zobaczycie przybywający ten list od waszego przyjaciela Kamila Różana, zamiast jego samego we własnej osobie? Słyszę ztąd jak już wołacie: „O! ten dobry, ten poczciwy Kamil!“
Posłuchajcie, moi drodzy, co mi pisze jeden z moich współziomków, któremu niegdyś wspominałem o zamiarze ożenienia się z tobą, Karmelito:
Mój kochany Różanie, Karmelita i Kolomban żyją jak dwie turkawki, nigdy się nie rozłączają ani na chwilę; nietylko się kochają, ale więcej powiem, uwielbiają się! Sądzę, że bardzobyś im szyki popsuł, wracając. Pokaż się więc wielkim, jak Aleksander, który ustąpił Apellesowi kochankę swoję Kampaspę. Nie powiem ci: „Ustąp Kolombanowi swą kochankę Karmelitę;“ ale ci powiadam: „Nie rozłączaj dwóch serc, które niebo stworzyło jedno dla drugiego!“
Oto co mi pisze mój współziomek, kochany Kolombanie.
Owóż, jest jedna rzecz, o której ja wiedziałem już, mój przyjacielu: to, że ty kochałeś Karmelitę; jest druga rzecz, której dowiedziałem się teraz dopiero, że Karmelita kocha ciebie; jest nareszcie trzecia rzecz, którą ty mi powiedziałeś i której ja wierzę, że prędzej byś umarł, niż zdradził przysięgę jaką mi wykonałeś, że czuwać będziesz nad Karmelitą, jak nad siostrą. Ja nie chcę, ażebyś ty umierał, mój biedny Kolombanie! i dlatego zwracam ci słowo, jak również Karmelicie.
Bądź więc szczęśliwy, Kolombanie! a jeżeli ciężyła ci twoja ofiara, odbierz za nią nagrodę największą, jaką ci dać mogę, gdyż ja dopiero w chwili stanowczego rozłączenia się z Karmelitą czuję całą miłość, jaką jeszcze dla niej miałem.
Ponieważ tedy trzeba mi było zgasić tę miłość, a pomiędzy jej i mojem sercem stawić zaporę nieprzełamaną, przeto ożeniłem się wczoraj wieczór, a dziś zrana piszę do was w małżeńskim pokoju.
Żegnam cię więc, kochany Kolombanie; żegnam cię, Karmelito! Życzę wam całego szczęścia na jakie zasługujecie, wyznając pokornie mą słabość, rzekłbym prawie nikczemność, gdybym nie był pewien, że wieść ta przejmie was oboje radością... a szczególniej Karmelitę. Wasz przyjaciel

Kamil de Rozan“.

— I cóż, rzekł pan Jackal odbierając list, co o tem mówisz, panie Janie Robercie?
— Mówię, że to jest rozdzierające! odpowiedział młodzieniec.
— I niemniej wierzysz w Opatrzność?
— Wierzę.
— Czy chcesz, panie Janie Robercie, zapytał pan Jackal nos zapychając tabaką, ażebym ci powiedział, co to jest Opatrzność?
— Bardzo mi będzie przyjemnie, tembardziej, że z góry daję temu wiarę.
— Otóż, Opatrznością, mój kochany panie, jest dobrze urządzona policja. Jedżmy teraz do Wersalu zobaczyć, czy znajdziemy narzeczoną bakałarza.
A teraz, gdyby nas przypadkiem czytelnik zapytał głośno, o co Jan Robert zapytał Salvatora pocichu, gdy go razem z naczelnikiem policji wyprawiał do Wersalu, a sam pozostawał przy zwłokach Kolombana; gdyby nas przypadkiem, powiadamy, czytelnik zapytał: „Jakim sposobem pan Jackal mógł o w pół do ósmej zrana być uwiadomionym o wypadkach zaszłych w Bas-Meudon, pomiędzy północą a piątą zrana?“ odpowiedzielibyśmy:
Istniała wtedy instytucja, zwana „czarnym gabinetem“. Było to miejsce, gdzie kilkunastu urzędników zajmowało się tajemnie odpieczętowywaniem listów składanych na poczcie i czytaniem ich wpierw niż ci, do których były adresowane.
Dziś nie istnieje „czarny gabinet;“ rzeczy odbywają się otwarcie.
Pan Jackal skutkiem posłuchów obiegających o potrójnym spisku, republikańskim, orleanistowskim i napoleońskim, od dwóch miesięcy nie wzdrygał się w chwilach wolnych odbywać funkcję prostego urzędnika, tym sposobem pan Jackal spędził noc na odpieczętowywaniu i odczytywaniu listów.
List Kolombana do Dominika wpadł mu w ręce. Było to o wpół do piątej zrana mniej więcej.
Pan Jackal wsadził natychmiast na konia agenta i kazał mu pędzić co tchu do Bas-Meudon. Pan Jackal utrzymując, że Opatrznością jest dobrze urządzona policja, spodziewał się, że jego posłaniec przybędzie na czas, on jednak przybył w chwili, gdy inni już dostali się do pawilonu Kolombana, a więc przybył zapóźno.
W powszechnym zgiełku nie zwrócono uwagi na tego agenta. On spostrzegł list adresowany do panny Reginy de Lamothe-Houdan, do panny Lydii de Marande i do panny Fragoli Ponvoy: wziął ten list i zaniósł do pana Jackala, który przeczytał go, równie jak list adresowany do Dominika, potem rozkazał wziąć świeżego konia i odwieść list na miejsce.
To też właśnie uczynił agent pana Jackala, kiedy dwaj młodzieńcy spostrzegli tego ostatniego w rozmowie z człowiekiem czarno ubranym, którego koń przywiązany był do drzwi karczmy. Pan Jackal mówił mu po cichu, że może pójść spać, a prefekt policji nie zapomni jak on rozumnie i prędko spełnił otrzymane zlecenia.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.