Mohikanowie paryscy/Tom III/Rozdział XVIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Mohikanowie paryscy
Podtytuł Powieść w ośmnastu tomach
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1903
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Mohicans de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom III
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XVIII.
Filantrop wiejski.

Widzieliśmy jak odszedł brat Dominik, który wezwany do łoża pana Gerarda, udał się do zacnego człowieka chorego tak mocno, że całe miasteczko i okolica drżały z niepokoju.
Bo też pan Gerard był filantropem w całem tego słowa znaczeniu. Przytoczmy co o nim opowiadano.
Pan Gerard, było to rzeczą niezaprzeczoną, był najbogatszym z mieszkańców Vanvres i okolicy; nikt nie znał cyfry jego dochodów, a gdy zapytywano o to jakiego wieśniaka, odpowiadał nieodmiennie:
— Pan Gerard tak jest bogaty, że sam nie wie ile ma.
Mówiono, że dawniej mieszkał około Fontainebleau, w pysznej posiadłości, którą zaniedbał z powodu nieszczęść, jakie go tam dotknęły.
Był dawniej opiekunem dwojga prześlicznych dzieci, które przepadły gdzieś bez wieści, że nikt i nigdy o nich nic się dowiedzieć nie mógł; był kochankiem kobiety, którą uwielbiał, a zastał ją raz wracając do domu, zagryzioną przez psa z Nowej Ziemi, który prawdopodobnie dostał był wścieklizny, choć nikt tego nie przypuszczał.
Tyle przerażających nieszczęść, które każdego innego człowieka przejęłyby wstrętem do ludzi, w nim przeciwnie, wzmogły cnoty chrześcijańskie, które doprowadzał do najwznioślejszego punktu miłosierdzia i poświęcenia, a które uczyniły go wzorem filantropów i bożyszczem ludności.
Było to około roku 1822, kiedy przybył pierwszy raz do Vanvres, z zamiarem osiedlenia się. Obejrzał wiele domów będących do sprzedania, lecz żaden mu się nie podobał, nareszcie kupił ten, w którym mieszka obecnie. Zrazu nie chciano mu go sprzedać, ale pan Gerard ofiarował tak wysoką cenę, że właściciel lubo wystawił go dla siebie, zgodził się na odstąpienie.
Od tego czasu, pan Gerard zamieszkał w Vanvres i żył zarazem jak święty i jak książę: jak święty, z powodu jałmużn, które rozsypywał dokoła.
Jakoż od przybycia jego, Vanvres weszło na drogę takiej pomyślności, że niebawem stało się jednem z najbardziej kwitnących miasteczek w okolicach Paryża. Nie było też ani jednej chaty, w którejby imię tego zacnego męża nie było czczone i błogosławione.
Opowiadano o nim takie naprzykład rzeczy: Cieśla pracujący na dachu jego domu, spadł z rusztowania i złamał nogę. Zamiast odesłać do szpitala, pan Gerard zabrał go do siebie i nietylko jego, ale żonę i dzieci. Wezwał chirurga z Meudon, pana Pilloy, polecił biedaka jego staraniom, oświadczając, że koszta bierze na siebie. Powrót do zdrowia trwał trzy miesiące a przez ten czas cieśla otoczony staraniami, jak gdyby był bratem, a żona i dzieci żywione jakby należały do rodziny, pozostawały u pana Gerarda, z którego domu wyszli unosząc liczne oznaki jego dobroczynności.
Innym razem, chłopka zbierając drzewo w lesie Meudon, znalazła sześciomiesięcznego chłopca, który krzyczał i płakał leżąc na kupie suchych liści; węglarka wzięła dziecię, przyniosła do Vanvres i ukazała go oburzonym przeciwko niecnej matce mieszkańcom. Przyniesiono biednego opuszczonego do urzędu; ale mer odpowiedział, że gmina już i tak ma podostatkiem dzieci na swem utrzymaniu. Po tej odpowiedzi powstał w tłumie jeden okrzyk: „do pana Gerarda! do tego zacnego pana Gerarda!“ I tłum rzucił się do mieszkania filantropa, z okrzykiem: „dziecko! dziecko!“
Pan Gerard przechadza! się po ogrodzie i domyśli! się, że tłum zmierza ku niemu, ale snąć wyrazy: „dziecko! dziecko!“ wywarły bolesne wrażenie na jego nerwy, gdyż zastali go siedzącego na ławie w ogrodzie, a blady był bardzo i drżał jak liść. Gdy się jednak dowiedział, że chodzi o sześciomiesięcznego chłopca, wrodzona dobroć, która chwilowo ustąpiła przed uczuciem przerażenia, wystąpiła niebawem. Posłał po mamkę, ułożył się z nią i oznajmił, że zajmie się dzieckiem; położył jednak za warunek, ażeby chłopiec wychowywał się zdała od niego, gdyż strata dwojga ukochanych wychowańców zadała mu ranę w serce, którą widok dziecka rozjątrza. Mamka zabrała chłopca sierotę, na którego utrzymanie hojnie łożył pan Gerard.
Słowem z opowiadania postępków pana Gerarda, możnaby było ułożyć książkę pod tytułem:
„Moralność w czynie.“ Cała okolica powinnaby mu wystawić pomnik. Gmina winną mu była studnię na rynku; przekupnie drogę poprzeczną, o którą dopominali się od lat dwudziestu; kościół naczynia i obraz mistrzowski; mieszczanie zawdzięczali mu kilka domów odbudowanych własnym jego kosztem po pożarze, nadto wybrukowanie ulicy głównej.
To też ksiądz Dominik, którego spotkało kilku mieszczan i towarzyszyło do Vanvres, po tem, co mu o cnotach pana Gerarda opowiadali, zrozumiał niepokój wyryty na twarzach wszystkich, jak gdyby oczekiwali klęski publicznej. Widząc ogólne zmartwienie, brat Dominik zapytał swych przewodników, co to za choroba dręczy pana Gerarda.
— Zapalenie płuc, odpowiedziano.
— Tak, dodał ktoś, i to także dobry uczynek, ma spowodować śmierć sprawiedliwego.
Wtedy na wyścigi wieśniacy jęli opowiadać Dominikowi, jako dwa tygodnie przedtem pan Gerard przechodząc przez park, posłyszał krzyki przerażenia wychodzące ze stawu. Pobiegł z pospiechem w tę stronę.
Kilkoro dzieci nad stawem wołało ratunku, nie śmiejąc podążyć na pomoc jednemu, które wpadło do wody przypadkiem. Pan Gerard biegł spiesznie i był spocony, ale mimo to nie wahał się ani chwili i rzucił się do wody, by wydobyć dziecko. Wydobył je wprawdzie szczęśliwie na ląd, ale sam wrócił blady, drżący a chociaż zmienił ubranie i kazał napalić wielki ogień, chociaż zaraz położył się w dobrze ogrzane łóżko, tego samego dnia dostał gorączki, która go odtąd nie opuściła.
Nareszcie dziś, pan Pilloy oświadczył że nie odpowiada za niego i ze wszelką oględnością uprzedził biednego pana Gerarda, aby jeśli ma uczynić jakie rozporządzenia, to nie odkładał na później.
Pan Gerard, który zapewne nie czuł się tak chorym, zemdlał na tę straszną wiadomość, która wszelako dla tak świętego człowieka, jak on, powinna była być mniej przerażającą, niż dla każdego innego, a odzyskawszy zmysły zażądał księdza.
Pobiegli po proboszcza z Meudon, ale jak wiemy, proboszcz był u chorego gdzieindziej.
Wtedy powiedziano umierającemu, że w miejsce proboszcza z Meudon, może wezwać innego księdza, który przybył do miasteczka w skutek śmierci jednego ze swych przyjaciół.
Pan Gerard posłał natychmiast służącego po księdza Dominika.
Ksiądz, najzacniejsza dusza, zdolny zrozumieć wszelkie poświęcenia, żywo przejęty był opowiadaniem wszystkich tych pięknych i dobrych uczynków; przyspieszył kroku i przybywał ze słowami pociechy.
Powiedziano mu prawdę, mówiąc, że nie będzie potrzebował szukać, bo skoro tylko zobaczyli go mieszkańcy Vanvres, wszystkie ręce wyciągnęły się w kierunku domu pana Gerarda.
— O! księże dobrodzieju, mówiły staruszki, usłyszycie świętą spowiedź, możecie z góry dać rozgrzeszenie temu dobremu panu Gerardowi.
Ksiądz Dominik pozdrowił cały ten tłum, w pośród którego znalazł tak rzadką cnotę, która zwie się wdzięcznością, wszedł do wskazanego domu, i na schodach spotkał znanego już sobie służącego, który rozstawszy się w Bas-Meudon z Dominikiem, pędził co tchu zawiadomić pana o bliskiem jego przybyciu.
Ale wiadomość ta, któraby każdego innego uspokoiła, udawała się przeciwnie, podwajać wzburzenie świętego człowieka; w oczekiwaniu na księdza Dominika, wydawał westchnienia, które tak przeraziły służącego, że zamiast pozostawać w pokoju pana z dozorczynią, poszedł wyglądać Dominika na schodach.
Ksiądz wszedł do komnaty.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.