Mohikanowie paryscy/Tom II/Rozdział I
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Mohikanowie paryscy |
Podtytuł | Powieść w ośmnastu tomach |
Wydawca | J. Czaiński |
Data wyd. | 1903 |
Druk | J. Czaiński |
Miejsce wyd. | Gródek |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les Mohicans de Paris |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom II Cały tekst |
Indeks stron |
W pierwszy czwartek miesiąca lipca 1826 roku, Justyn wraz ze swym sędziwym mistrzem, zawieźli Minę do Wersalu.
Przez całą drogę dziewczyna siedziała z zaciśniętemi zębami; była blada i ponura, zaledwie podnosiła oczy niekiedy.
Przez chwilę Justyn, widząc ją tak smutną, myślał już bez względu na wszystkie plotki okoliczne, zawrócić do domu. Objawił tę myśl panu Millerowi.
Lecz, czy to sędziwy nauczyciel zrozumiał wzgląd egoistyczny, który mimowolnie dyktował słowa Justynowi, czy też mniej interesowany w tej kwestji i swobodniej działać mogący, dość, że pan Miller niedał się ująć i uczynił nawet wymówkę Justynowi za tę słabość.
Przybyli do zakładu.
Niewinny, którego prowadzą na rusztowanie, nie ma twarzy tak zaniepokojonej, przybywając na miejsce egzekucji i spostrzegając narzędzia męki, jak biedna Mina, na widok wielkich murów, otaczających zakład i prowadzącej doń żelaznej kraty.
Spojrzała na dwóch towarzyszów podróży oczami łez pełnemi.
O, mój Boże, jakież to smutne spojrzenie! Musieliby mieć istotnie serce kamienne, jak mury tego zakładu, by nie zmięknąć na to spojrzenie błagalne.
Patrzyła tak na nich długo, przenosząc wzrok z jednego na drugiego, sama już nie wiedząc do kogo udać się w ostatecznej chwili, czy do tego, którego uważała za swego ojca, czy do tego, którego bratem nazywała.
Justyn odwrócił oczy, by uniknąć wzroku jej bolesnego.
Miller wziął go za rękę, ścisnął mocno; co znaczyło: „Bądź mężnym, chłopcze! i mnie na płacz się zbiera, a widzisz, że się powstrzymuję. Jeżeli się rozczulimy wobec niej, przepadliśmy! Starajmy się być mężnymi, będziemy płakać za powrotem“.
Zaprowadzono Minę do przełożonej, która przyjęła ją otwartemi rękami i całowała więcej jak córkę, niż jak pensjonarkę. Niestety! macierzyńskie to pocałowanie zamiast rozpogodzić, zasmuciło Minę.
Czy takim tedy był świat? więc obca kobieta miała prawo uściskać ją jak matka?
Przypomniała wtedy pierwsze zbudzenie się w pokoju Celestyny; obicie w pokoju przełożonej było prawie takie same. Wszystkie wspomnienia pierwszych chwil u przybranej rodziny, przyszły jej na pamięć, uczuła się więcej samą, i więcej opuszczoną, niż kiedykolwiek.
Justyn pocałował ją w czoło; sędziwy nauczyciel w oba policzki, a w pięć minut potem usłyszała biedna Mina zamykające się za sobą drzwi zakładu, z takiem samem ściśnieniem serca, jak więzień słyszy zasuwające się rygle.
Przełożona posadziła ją obok siebie, wzięła za ręce i starała się pocieszyć, odgadując raczej, niż wyczytując w jej rysach, ślady głębokiego zmartwienia. Ale zamiast ułagodzić, te pociechy bardziej ją jeszcze drażniły.
Prosiła, aby ją zaprowadzono do przeznaczonego dla niej pokoju, ułożono się bowiem z przełożoną, że będzie miała pokój osobny, dla uniknienia przykrości sypialni wspólnej. Uczyniono więc zadość jej życzeniu.
Pokój jej był to prawdziwy buduar pensjonarki; dla mniszki za zbyt wykwintny, dla panny światowej za skromny.
Obicie perłowe w niebieskie kwiaty przypominało, obicie pokoju Justyna; zegar na kominku między dwoma wazonikami alabastrowemi, przedstawiał Pawła przeprowadzającego przez potok Wirginię; sztych przedstawiający męczeństwo św. Julii, patronki przełożonej, zdobił ścianę; sześć lekkich krzeseł bambusowych, wyplatanych, łóżko z perskiemi firankami spadającemi z baldachimu, fortepian między oknem i kominkiem, jeszcze jeden lub dwa sprzęty skromne, dopełniały urządzenia pokoju, z którego panna więcej nawet nawykła do ładu i zbytku niż Mina, mogłaby być zadowoloną.
I ją samą wreszcie uderzyła pogoda, jaką oddychał ten pokój; samotność, znośniejszą zawsze bywa wśród kwiatów i woni.
Przez otwarte okno widok rozciągał się na ogromne ogrody, pełne drzew i kwiatów. Naraz Mina usłyszała okrzyki radości, prawie tuż pod sobą. Zbliżyła się do okna.
Była to godzina rekreacji, ze trzydzieści dziewcząt wybiegło na dziedziniec, by korzystać z tej godziny, z tego promienia słońca między podwójną nocą zajęć klasowych.
Dziedziniec był wysypany piaskiem, wysadzony lipami i sykomorami. Poprzez liście drzew, jakby przez ruchomą zasłonę, widziała bieganie, skakanie, tańce i wesołe pląsy.
Większe panny przechadzały się po dwie w najoddaleńszych zakątkach. O czem też mówiły te serca i usta czternastoletnie?
O! jakże ona pragnęła towarzyszki, by jej wyjawić tajemnicę serca, której słuchać nie chciał brat jej Justyn! Jednakże głośne śmiechy, wesołe okrzyki dziewcząt, podziałały na nią zupełnie inaczej, niż politowania starej przyjaciółki pana Millera.
Przebiegła wszystkie wspomnienia swych pierwszych lat; zobaczyła myślą mały domek w Bouille, matkę Boivin, krówkę białą, która dawała takie dobre mleko, jakiego nigdy odtąd nie piła; zobaczyła dobrego proboszcza, który miał lat sześćdziesiąt cztery, kiedy się z nim rozstała, a teraz musiał mieć już siedmdziesiąt.
Pomyślała, stojąc w tem oknie, że nie jedna z tych młodych, a bogatych dziewic, które widziała przechadzające się i rozmawiające po ustroniach, byłaby bardzo szczęśliwą, gdyby tak jak ona teraz, miała osobny pokój w tym arystokratycznym zakładzie; pomyślała nareszcie o tych zacnych ludziach, którzy ją w dom przyjęli, ubożuchną, zabłąkaną, sierotę bez przytułku, którzy doprowadzili ją do takiego wykształcenia, wynieśli na taki stopień; pomyślała o świętobliwej matce Corby, o dobrej siostrze Celestynie, o uczciwym profesorze, a nadewszystko o Justynie!... o Justynie, którego widziała łzy, czuła drżącą rękę w swojej i który szepnął jej głosem czułym, kładąc usta na jej czole: „Bądź dobrej myśli, moja najdroższa Mino! pół roku niebawem przeleci“.
Wtedy... wtedy, uznała, że żale jej są samolubne, smutek niewdzięcznym; popatrzyła na około siebie, spostrzegła atrament, pióro i papier, wzięła to wszystko, usiadła przy stoliku i napisała do rodziny na przedmieściu św. Jakóba prześliczny list, z podziękowaniem i błogosławieństwem.
Czas było napisać; biedny Justyn wyczerpał już siły, i bardzo potrzeba było tego przypomnienia, by go wydobyć ze smutku, o jaki go odjazd Miny przyprawił.
Przebóg! jakiż smutny był powrót do domu naszych dwóch przyjaciół! Wracali pieszo, sądząc, że znajdą dystrakcję wśród uśmiechniętej natury, że przynajmniej znajdą samotność. Nie wymówili ani słowa; rzekłbyś, że to dwaj zbiegowie uciekający przed pogonią.
Pan Miller, co był silniejszym w obec Miny, okazał się słabym wobec Justyna. W pół drogi z Wersalu do Paryża uczeń musiał pocieszać mistrza.
Za powrotem do domu nastąpiła scena rozpaczy; wieczorem wszyscy płakali. Gdyby Mina była wyjechała na zawsze, gdyby była w niebezpieczeństwie utraty życia, gdyby umarła, nie żałowanoby jej, nie opłakiwano więcej, niż opłakiwano żyjącą o półtrzeciej mili za Paryżem.
Pan Miller starał się pocieszać kobiety, lecz czuł, że słów mu brakuje, i skończył na połączeniu łez swoich ze łzami rodziny, Mina bowiem należała już do rodziny.
Oskarżano Millera, że nie dobrze zrobił, w taki sposób oddalając dziewczynę, że zanadto się pośpieszył, że nic nie nagliło jeszcze, można było przecież umieścić ją w którym z zakładów paryskich i codziennie odwiedzać; uczyniono go odpowiedzialnym za skutki tego wypadku. Każde z nich myślało, że ulży swemu zmartwieniu, składając winę na pana Millera.
Poczciwy człowiek wysłuchał wszystkich spóźnionych uwag, przyjął wyrzuty z siłą charakteru i oddalił się, jak kozioł ofiarny, obarczony nieprawościami całego pokolenia.
Po odejściu pana Millera, kiedy zostali sami, jednostajna melancholia pierwszych lat odrazu ich opanowała.
W samej rzeczy, po wyjeździe dziecka, ściany domu przybrały dawną ciemną barwę; śpiewny ptaszek odleciał i klatka posmutniała. Wszystko w mieszkaniu mówiło o Minie: „Ona tu była, a nie ma jej!“
Matka, która miała ją dzień i noc pod ręką, która niepotrzebowała nawet wołać, dziecię przybiegało samo; matka, która od sześciu lat, dla ulżenia chorej córce, małej Minie powierzyła kierunek domu, polegając więcej jeszcze, niż na własnej córce; matka, ze ściśnionem sercem myślała o tem, że wątłej trzciny, na której ona opierała swą starość, zabraknie jej teraz.
Siostra, ta istota wątła, co wieczorem nie mogła usnąć nie usłyszawszy głosu rozkosznego dziecka, za przybyciem którego ukochała coś przecie na świecie oprócz matki i brata i poczuła przyjemność życia; która zapominała o dobrach, jakich jej Bóg odmówił pomna na radości, jakie sprawiał innym, ona także, prawie zawsze siedząc nieruchomo, nawykła była widzieć kręcącą się naokoło siebie, biegającą, chodzącą, uwijającą się miłą istotkę.
Biedny Justyn, który znowu niczem więcej nie był tylko bakałarzem, najwięcej cierpiał skutkiem tego smutnego odjazdu.
Wróciwszy do pokoju, który Robertowi i Salvatore w i wydał się takim schludnym i dziewiczym, Justyn widział w nim tylko stare mury nagie i kominek pusty. Rzucił się w ubraniu na łóżko i płakał rzewnemi łzami. Jakąż straszną noc przebył, jakiż smutny był dzień następny!
Szczęściem nadszedł list pocieszający: był to akt dziękczynny w trzech stronnicach, zachwycający śpiew duszy czułej. Przepraszała za swój wyjazd, tak jakby ona, którą gwałtem wyciągnęli do Wersalu, była jedyną przyczyną oddalenia. Dziękowała za wszystko dobre, jakie otrzymała, jak gdyby wszelkie dobro, które mieli nie od niej pochodziło.
Były to, słowem, myśli anioła, pisane ręką dziecka. Wszystko to pocieszyło nieco biednego Justyna. Przytem nadzieja mówiła do niego: „Bądź dobrej myśli! pół roku niebawem przeminie“.
A jednakże kto wie, jakie w pół roku wypadki spaść mogą z otwartej ręki Przeznaczenia.