Mohikanowie paryscy/Tom II/Rozdział II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Mohikanowie paryscy
Podtytuł Powieść w ośmnastu tomach
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1903
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Mohicans de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


II.
Gdzie mowa jest o Dzikich z przedmieścia świętego Jakóba.

Każdy powoli wrócił do zwyczajnego trybu życia, Justyn, matka i siostra, otoczyli się we troje tym samym łańcuchem, który ich wiązał niegdyś jedno do drugiego i poczęli dźwigać ciężką kulę swego życia. Tylko było to życie smutniejsze, jeśli można, niż poprzednie, gdyż jednostajność obecna zwiększała się jeszcze sumą radości straconych.
Koniec tedy lata upłynął bardzo wolno, na rachowaniu dni, które rozdzielały ich jeszcze od powrotu dziewczęcia. Powrót ten, jak powiedzieliśmy, naznaczony był na dzień 5-go lutego 1827 roku.
Ślub miał się odbyć nazajutrz.
Napisano do proboszcza w Bouille, prosząc zarazem o pozwolenie i o błogosławieństwo. Pozwolenie przysłał i powiedział, że zrobi co tylko będzie mógł, ażeby sam przywiózł błogosławieństwo.
Dnia tedy szóstego lutego, Justyn miał być najszczęśliwszym z ludzi.
Jednego dnia kiedy wracał z Wersalu, gdzie odwiedzał Minę wraz z panem Millerem, zastał ją tak ładną, tak wesołą, tak kochającą, że od tej chwili pod pewnym względem wróciła wesołość w rodzinie.
Nadchodził styczeń. Jeszcze tylko pięć tygodni oczekiwania, jeszcze trzydzieści siedm dni cierpliwości, a Justyn miał dojść do szczytu szczęśliwości ludzkiej.
Przytem jedna rzecz jeszcze miała sprawić rozrywkę poczciwej rodzinie. Były to przygotowania do ślubu.
Justyn i matka byli tego zdania, ażeby uprzedzić Minę o zmianie, jaka miała zajść w jej życiu, ale Celestyna i sędziwy nauczyciel odpowiedzieli: „Niepotrzeba!“
Nadto, wyznać trzeba, każde z nich obiecywało sobie wielką radość, ze zdziwienia kochanego dziecka, kiedy w dniu 6-go lutego, zrana, wydobędą z szafy białą sukienkę, bukiet róż białych i wieniec z kwiatu pomarańczowego.
Od początku stycznia myślano już więc nad tem, jak umieścić nowożeńców.
Było w tym samym domu i w tej samej sieni małe mieszkanko, podobne do tego, jakie zajmowała matka z siostrą, złożone z dwóch pokoi, jakby umyślnie dobranych dla dwojga młodych ludzi. Mieszkanie to zajmowała uboga rodzina, bardzo rada, że się będzie mogła wynieść, gdyż Justyn zobowiązał się zapłacić za czas, za który była dłużną właścicielowi.
Opróżniono to mieszkanie 9-go stycznia, a Justyn namyślał się nad jego urządzeniem; był tylko już miesiąc czasu.
Wszystko troje zgodzili się, że trzeba kupić sprzęt nowy, skromny, ale świeży i gustowny.
Obchodzono więc wszystkich stolarzy i tapicerów, skupowano, sprowadzano do domu po kilka sztuk, ku wielkiemu zdziwieniu sąsiedztwa i zaopatrzono mieszkanie w sprzęt orzechowy, w ten mahoń ubogiego paryżanina.
Pan Miller chciał się także czemś przyczynić do zajęć i sprawunków rodzinnych.
Pewnego rana, było to coś 28-go, czy 29-go stycznia, z najwyższem zdumieniem sąsiadów, którzy codzień upatrywali jakiś nowy sprzęt nie mogąc sobie wytłómaczyć tego zagospodarowania, zajechał przed dom ogromny wóz pokryty grabem płótnem.
Zaledwie wóz zatrzymał się przed domem, otoczyły go kumoszki, uliczniki, wszystkie psy i kury z przedmieścia. Otoczono tedy posyłkę, wpatrywano się, dotykano, badano we wszystkich szczegółach. Słowem, radość niesłychaną sprawił fantastyczny wóz z tajemniczem okryciem.
Było to jeszcze niczem w porównaniu z okrzykami radości, jakie wzniosły się ze wszech stron, ze wszystkich sklepów, drzwi, okien, dachów, kiedy po zdjęciu osłony, zobaczono, zbytek nie do uwierzenia! obraz czarodziejski! zobaczono ogromny jakiś sprzęt z mahoniu!
Całe przedmieście zadrżało; okrzyki zadziwienia odbijały się o ściany domów, a bruk literalnie okrył się tłumem uważnym i zachwyconym. Nie rozumiano dokładnie, do czego miał służyć ten wielki sprzęt, wyobrażający długi kwadrat, grubości prawie na stopę. Ale ponieważ był to mahoń doskonale politurowany, poprzestawano więc na naiwnem zdziwieniu.
Zdjęto ten wielki blok z wozu, przeprowadzono go do domu i zamknięto drzwi przed nosem ciekawych.
Tłum nie mógł się tem zadowolić, a złożywszy dostateczny hołd uwielbień dla tego sprzętu, chciał się gwałtem dowiedzieć o jego przeznaczeniu. Jedni skłaniali się ku komodzie, drudzy obstawali za biurkiem. Lecz każde z tych przypuszczeń zdawało się nieprawdopodobnem.
Stronnicy nieprawdopodobieństwa, czyli jak mówią po grecku, sceptycy, opierali się na tem, że sprzęt bez szuflad, nie może być komodą, chociażby mahoniową.
Jeden ze starych chciał się już zakładać, że to jest szafa, ale byłby niezawodnie przegrał, bo nikt nie widział śladów drzwi; owóż szafa bez drzwi, jakkolwiek mahoniowa, byłaby także do niczego. Dowiedziono więc, że stary nie miał racji.
Skutkiem tego ściśnięto się przy wozie i rozpoczęto naradę. Wynikiem narady było, że należy czekać, aż tragarze wyjdą z domu.
Ukazali się nakoniec, dopieroż jeden przez drugiego chciał wypytywać; ale misja ta przypadła grubej kumoszce, która, oparłszy ręce o biodra, postąpiła dumnie na przód.
Na nieszczęście dla tłumu, jeden z tragarzy był głuchy, a drugi rodem Owerniak, ztąd wypadło, że jeden nie mógł słyszeć, a drugiego niepodobna było zrozumieć.
Zatem, pierwszy tragarz, uważając dłuższą konferencję za niepotrzebną, trzasnął z bicza, jako prawdziwie głuchy i puścił się tryumfalnie z wozem, co zmusiło tłum do rozstąpienia się na drodze.
Chcecie, to wierzcie, ale powiadam, że żaden z mieszkańców przedmieścia nigdy nie przyszedł do odkrycia tajemnicy tego sprzętu, który dziś jeszcze tematem jest długich pogadanek zimowych. Mimochodem nawet, prosić będziemy tych z naszych czytelników, którzy domyślili się, że tu chodzi o fortepian, aby nie mówili nikomu, tak, żeby wątpliwość pozostała nadal, jako kara dla sąsiadów.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.