Mohikanowie paryscy/Tom I/Rozdział XI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Mohikanowie paryscy
Podtytuł Powieść w ośmnastu tomach
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1903
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Mohicans de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XI.
Dusza i ciało.

Podczas dziesięciominutowego pobytu w sypialni, Salvator zupełnie zmienił ubranie.
Wszedł tam, przypominamy sobie, ubrany w odzież aksamitną, a wyszedł w białym surducie o długiem włosie, w kamizelce w kratki zapinanej pod szyję, w spodniach ciemnej barwy. Tak ubrany, niewiadomo do jakiej klasy towarzyskiej mógłby być zaliczonym; dopiero sposób noszenia sukni, wzięcie się i mowa, mogły oznaczyć tę klasę.
Z kapeluszem na ucho, Salvator był czeladnikiem wyświątecznionym, z kapeluszem prosto na głowie, wyglądał n a światowego człowieka w negliżu.
Jan Robert uważał na wszystko, dostrzegł odcień prawie niedostrzegalny.
— Gdzie pan chcesz iść? zapytał Salvator, stanąwszy z poetą na ulicy i zamknąwszy za sobą drzwi domu.
— Gdzie panu się podoba! Wszak pan przez tę całą noc podjąłeś się być moim przewodnikiem.
— Zróbmy tak, jak czynili starożytni, rzekł Salvator, rzućmy na wiatr pióro i idźmy w jego kierunku.
Szli aż do środka placu Saint-Andreé-des-Arts.
Salvator wydarł kawałek papieru z małego pugilaresika i puścił go na wiatr, który uniósł go w kierunku ulicy Poupée. Dwaj przyjaciele poszli za papierem fruwającym — przed nimi, jak jeden z tych pięknych motyli nocnych o białych skrzydłach; przybyli na ulicę Harpe. Drugi papier wyrzucony wskazał im drogę ku ulicy św. Jakóba. Szli przed siebie nie wiedząc gdzie idą; tam gdzie wiedzie pogadanka, gdzie wiedzie marzenie; na traf, na przypadek; szli bez celu, bez powziętego kierunku; tam gdzie idzie wiatr i chmura pięknej nocy, szli by wymieniać skarby swego umysłu, oddychać świeżemi kwiatami swej duszy.
Po kilkakroć Jan Robert próbował podchwycić tajemnicę nieodgadnionego młodzieńca, ale za każdym razem Salvator wyminął jego zapytanie, jak lis, który zręcznem zboczeniem wymija ścigającego charta. Nareszcie, zanadto przyparty:
— Wszak my, odparł, szukamy romansu mającego się utworzyć, a to co pan chcesz, ażebym ci opowiedział, jest romansem już ukończonym. Ustąpić twemu życzeniu, byłoby to cofnąć się wstecz. Idźmy naprzód!
Jan Robert przekonał się, że jego towarzysz chce pozostać nieznanym i nie nalegał więcej.
Zkądinąd wreszcie, bieg myśli dwóch młodzieńców przerwany został wypadkiem.
Kilkoro ludzi, mężczyzn i kobiet, zgromadziło się około człowieka leżącego na bruku.
— Pijany, mówili jedni.
— Umierający, mówili drudzy.
Człowiek ten chrapał.
Salvator przebił się przez gromadę, ukląkł, podniósł głowę leżącego i odwracając się do Jana Roberta:
— To Bartłomiej Lelong, rzekł, który niezawodnie umrze z uderzenia do mózgu, jeżeli mu natychmiast krwi nie puszczę. Spojrzyj też, musi tam być niedaleko gdzie apteka; zapukaj do drzwi, aptekarze muszą wstawać o każdej porze nocy.
Jan Robert spojrzał naokoło; dwaj młodzieńcy nie myśląc o tem, przybyli na środek przedmieścia św. Jakóba, prawie równo ze szpitalem Cochin.
Naprzeciwko szpitala, Jan Robert przeczytał nad rodzajem sklepu, napis:

Apteka Ludwika Renaud.

Mniejsza o nazwisko aptekarza, byle tylko otworzył. Zakołatał jak człowiek któremu pilno. W pięć minut zaskrzypiały drzwi i pan Ludwik Renaud, ubrany w barchanowe majtki i w szlafmycę, ukazał się na progu swego zakładu, pytając o co chodzi.
— Proszę o przewiązki i miedniczkę, rzekł Salvator, potrzeba natychmiast puścić krew człowiekowi zagrożonemu apopleksją mózgową.
Przyniesiono biednego cieślę, który był zupełnie bez przytomności.
— Czy jest tu lekarz, coby krew puścił? zapytał pan Ludwik Renaud. Ja nie umiem krwi puszczać i jestem więcej herborystą, niż farmaceutą.
— Bądź pan spokojny, rzekł Salvator, ja się uczyłem chirurgji i dokonam operacji.
— Ależ nie mam lanceta, mówił aptekarz.
— Mam z sobą narzędzia, rzekł Salvator.
Tłum otaczał aptekę.
— Panowie, czy chcecie być użyteczni temu człowiekowi? zawołał Salvator.
— Oczywiście, panie Salvatorze, rzekł jeden z przytomnych, podając młodzieńcowi rękę.
Salvator wziął wyciągniętą doń rękę, a Jan Robert zauważył, że posłaniec z nowoprzybyłym zamienili znaki wolno-mularskie.
Kilka głosów powtórzyło z cicha:
— Pan Salvator!
— Otóż, rzekł młodzieniec zdający się Robertowi coraz bardziej zasługiwać na swoje miano, póki ja tu będę mu krew puszczał, niech kto zastuka do szpitala i zapowie przybycie chorego.
Kilku ludzi pod przewodnictwem tego, co przemawiał do Salvatora, oddzieliło się od gromady i udało pod szpital.
Tymczasem aptekarz z pomocą pozostałych, zdjął chustkę z szyi Jana Byka, kaftan i wydobywał mu rękę z, koszuli.
Żyły na szyi wezbrały aż do pęknięcia.
— Czy trzeba przewiązać rękę? zapytał Jan Robert.
— Czy masz pan przewiązki gotowe? zapytał Salvator aptekarza.
— Pójdę po nie, odpowiedział Ludwik Renaud.
— Ściśnij dobrze rękę po nad żyłą, panie Robercie, zdaje mi się, że tego będzie dosyć, rzekł Salvator.
Robert ścisnął rękę nieszczęśliwego; jeden z obecnych potrzymał dłoń, drugi wziął miedniczkę, trzeci znów lampę.
— Uważaj pan na arterję! rzekł Jan Robert trochę niespokojny.
— O! nie obawiaj się, odpowiedział Salvator, nieraz nocą puszczałem krew, bez innego światła prócz księżyca lub odblasku latarni. Podobne wypadki trafiają się często tym biedakom, mianowicie przy wyjściu z knajpy.
Jeszcze nie skończył mówić i nim spostrzeżono, jak ręka jego uzbrojona lancetem zbliżyła się do ramienia Bartłomieja, a już trysnęła krew czarna i pienista.
— Do licha! rzekł potrząsając głową, czas było!
Operacja została dokonaną tak lekko i prędko, jakby przez skończonego praktyka.
Bartłomiej odetchnął.
— Jak krwi odejdzie tyle, wiele trzeba, rzekł aptekarz nadchodzący z przewiązką, to pan powiedz.
— O! możemy mu jej wypuścić do woli, odpowiedział Salvator, nie zbywa mu na niej... Niech idzie, niech idzie!
Po utracie pewnej ilości krwi, chory otworzył oczy. Pierwsze spojrzenie było mdłe, szklane, bezrozumne, ale pomału oko się wyjaśniło, promień boski zabłysnął; wzrok Bartłomieja zatrzymał się na improwizowanym chirurgu.
— A! dobrze! panie Salvatorze, rzekł, rad jestem doprawdy, że pana widzę!
— Tem lepiej, kochany Bartłomieju! rzekł młodzieniec, i jam także rad z widzenia ciebie. Niewiele brakowało, a nie miałbym już tej przyjemności.
— Ah! ah! odezwał się Bartłomiej powoli przychodząc do siebie, więc to pan puściłeś mi krew?
— A tak, rzekł Salvator starannie ocierając lancet i wkładając go do puzderka.
— Więc pan nie chciałeś mojej śmierci?
— Ja? A toż dlaczego miałbym chcieć twojej śmierci?
— Ha! Bo jak pan mnie z góry na dół zrzuciłeś ze schodów, to ja pomyślałem, że człowiek wtenczas tylko to czyni, kiedy chce drugiego zabić.
— Ależ warjat jesteś!
— Nie. Rozumiem, że można zabić człowieka, który doprowadza do gniewu, a ja pana doprowadziłem do gniewu, nie chcąc zamknąć okna, ale skoro raz chciałem, żeby było zamknięte, toć, rozumiesz pan, nawet za rozkazem pańskim nie mogłem go zamknąć, hoćbym się zniesławił we własnych oczach... a przytem ten fanfaron miał minę tak tryumfującą!
— Ten fanfaron dopomógł mi do uratowania ci życia.
Bartłomiej odwrócił się i spostrzegł Jana Roberta patrzącego nań z uśmiechem.
— A! jużcić i to prawda! rzekł.
Jan Robert podał mu rękę.
— No, no, nie gniewaj się, mój przyjacielu, przemówił.
— O! odrzekł Bartłomiej, ja nie jestem zawzięty, a skoro mi pan podajesz rękę...
— Wszak chętnie byłbym był od tego zaczął, odezwał się poeta, oddasz mi zapewne sprawiedliwość, że to ty się temu sprzeciwiłeś.
— Tak, prawda, rzekł Bartłomiej marszcząc brwi... Jużci też człowiek musi być okrutnie głupi, żeby tak oto, ni ztąd ni zowąd narażać się na przykrość, dlatego-że tam kobieta... Ale, rozumiecie to, panie Salvatorze? ona znowu powróciła z tym małym smykiem od Bobina. Ja go jednak nie mogę zmiażdżyć, tego małego łotra i on rachuje na to... Oh! ona wie co robi, ta niegodziwa, że nie wybiera sobie mężczyzny.
— No, no, uspokójmy się, Bartłomieju!
— Panu łatwo powiedzieć, co żyjesz z takim aniołem niebieskim, panie Salvatorze, ale zasługujesz na to, bo żyjesz tylko dla dobra drugich i trzebaby być obranym z rozumu, ażeby ci co złego uczynić. Ale co robić! Jakkolwiek stary, jestem dobrym ojcem i nie zasługuję na to, aby mi odbierano córkę! Oto trzy dni już szukam dziecka, jak szalony... ona mi ją zapewne schowała u tej czarownicy, swojej matki, ale z tą nie ma rady; jak tylko mnie zobaczy zaraz wrzeszczy, że ją zabiją i przez to jużem dwie noce przespał w kozie. O! prześpię ich cztery, sześć, ośm, ażeby zobaczyć moją córeczkę, moją małą Fifinę... To mój kochany cherubinek, będzie miała dwa lata na święty Jan.
I kolos zaczął płakać jak kobieta.
— A co panu mówiłem? zapytał Salvator Jana Roberta, który ciekawie przyglądał się temu.
— To prawda, odrzekł poeta.
— No, no, będziesz miał swoją córkę.
— Zrobisz to, panie Salvatorze?
— Skoro ci przyrzekam...
— Tak, masz pan słuszność, a ja ustrzeliłem bąka; skoro pan przyrzekasz, to oczywiście zrobisz... O! zrób to, panie Salvatorze, zrób, a jak będzie potrzeba, to widzisz pan, ja już cię nie narażę na to, ażebyś mnie rzucał na łeb ze schodów. Powiesz mi tylko: „Janie Byku, zrzuć się!“ a ja się sam zrzucę.
— Panie Salvatorze, rzekł wracając człowiek, który chodził do szpitala, już otwarte.
— Przecież nie dla mnie, spodziewam się, zawołał Bartłomiej.
— A dla kogoż? zapytał Salvator.
— Ja tam nie pójdę.
— Jakto, nie pójdziesz?
— Janie lubię szpitala; szpital dobry dla nędzarzy, a ja mam jeszcze, chwała Bogu, tyle, że mogę się leczyć w domu.
— Tak, tylko, że w domu nie ma dobrego dozoru; w domu je się zawcześnie, pije zawcześnie, a kiedy kto się dwa albo trzy razy leczy w domu, tak jak ty się leczysz, to pewnego dnia idzie do szpitala, by zeń wyjść dopiero kiedyś, w nocy... Dalej, Bartłomieju, dalej!
— Ależ ja nie chcę iść do szpitala, mówię panu!
— A więc dobrze, wracaj do domu i sam sobie szukaj córki; zaczynasz mnie nareszcie nudzić.
— Panie Salvatorze, pójdę, gdzie chcesz... Panie Salvatorze, gdzie jest szpital? Ależ ja poważam i czczę szpital; oto jestem.
— Tak, to dobrze.
— Ale pan jej odbierzesz moją Fifinę, prawda?
— Przyrzekam ci, że za trzy dni będziesz miał o niej wiadomość.
— A co będę robił przez te trzy dni?
— Będziesz siedział spokojnie.
— Troszkę prędzej, gdyby można; nieprawda, panie Salwatorze?
— Zrobię co będę mógł. Ruszaj.
— Dobrze, dobrze, idę, panie Salwatorze. No, to śmieszne! gdzież mi się nogi podziały? nie mogę już iść!
Salwator dał znak, dwaj ludzie zbliżyli się do Bartłomieja, który oparł się na nich i odszedł, mówiąc;
— Przyrzekłeś mi pan za trzy dni najdalej dać wiadomość o córce, panie Salwatorze, nie zapomnij.
I z drugiej strony ulicy, przed bramą szpitala, która miała się za nim zamknąć, cieśla krzyczał jeszcze:
— Nie zapomnij o mojem biednem dziecku, panie Salwatorze!
— Miałeś pan słuszność, rzekł Jan Robert, nie w szynku to trzeba poznawać ludzi.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.